Czy musiało zginąć tych trzech chłopców (nim zbiegłem na dół, zginął jeszcze trzeci)? Ktoś za to ponosi odpowiedzialność – ten, kto dał chłopcom rozkaz prowadzenia na wieży obserwacji, nie pouczywszy ich, jak się mają zachować. Krzysztof przeszedł szkolenie wojskowe, i to nawet dobre, a jak się zachował. Młode rozpalone głowy bez zastanowienia rzucały swoje życie na stos Ojczyzny. Tak będzie się działo do końca powstania. Te dzieci będą duszą i dumą obrońców Starówki. To następcy „Orląt” Lwowa i oddziałów prowadzonych przez księdza Skorupkę.
Późnym wieczorem plac Krasińskich świecił ogniskami. Koło północy nadleciał alianckie samoloty, na plac posypały się pierwsze zasobniki z bronią i amunicją. Niemcy rozpoczęli szaloną kanonadę. Ciemne niebo roziskrzyło się smugami pocisków świetlnych. Żaden samolot w tym dniu nie został strącony. Uniesienie było powszechne, nadzieja na dalszą pomoc rosła, rósł duch bojowy.
W południe 5 sierpnia zwrócił się do mnie mój woźny przyboczny Miśkiewicz z prośbą, by go zwolnić i pozwolić pójść do domu. Dowiedział się bowiem, że Niemcy powoli spychają polskie oddziały z Woli w kierunku ul. Chłodnej. Miał na Woli żonę i troje małych dzieci. Mimo że znałem dobrze sytuację i wiedziałem od „Barry’ego”, że Niemcy palą dom po domu, rozstrzeliwując nie tylko powstańców, ale również wszystkich mieszkańców, rozumiałem Miśkiewicza i zgodziłem się na odejście. Nie wiązały go tu przecież żadne obowiązki służbowe, był po prostu do mnie przywiązany od lat, widział we mnie opiekuna i dobrego przełożonego. Zginął z całą swoją rodziną, jak wszyscy mieszkańcy, którym nie udało się wymknąć z tego kotła. Jeden z mieszkańców domu, w którym mieszkali Miśkiewiczowie, który przeżył powstanie, wywiesił po wojnie kartkę na bramie tego domu z imiennym wykazem osób, które tu zostały zamordowane, a następnie ich ciała spalone. Wśród nich figurowała też rodzina Miśkiewiczów. W niedzielę, 6 sierpnia, wybrałem się do kościoła garnizonowego na ul. Długiej. Po latach przymusowego milczenia odezwała się sygnaturka z wieży świętojańskiej Katedry. Jest to pierwsza niedziela obchodzona na wolności. Tłumy oblegają świątynię. Księża odprawiają Mszę Świętą. Kościół garnizonowy objęli ojcowie pallotyni. Tu odprawia się pierwsze nabożeństwo dla oddziałów powstańczych, które uroczyście składają przysięgę na wierność Ojczyźnie. Wszyscy chcą być świadkami tego historycznego momentu, więc tłumy zalewają świątynię po brzegi. W czasie mszy wojsko i ludność przystępują do Komunii Świętej. Sztandary powstańcze i chorągwie kościelne wznoszą się nad głowami, rozbrzmiewa i płynie z niesłychaną mocą i wiarą ze wszystkich piersi potężna pieśń, która chce rozsadzić nawy świątyni. „Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Ojczyznę wolną racz nam zwrócić, Panie”. Łzy wszystkim bez wyjątku leją się z oczu, słychać ciche szlochania. Następnie kapela zgrupowania „Gozdawa” zstępuje ze stopni ołtarza i dwóch oficerów staje po jego bokach. Chłopcy grupkami po pięciu przystępują doń. Wśród podniosłej ciszy rozlegają się słowa żołnierskiej przysięgi. Po przysiędze i nabożeństwie rozradowany tłum wylewa się na ulicę i plac.
W głębi ulicy Długiej formują się kompanie, plutony. Rozpoczyna się defilada. Prowadzi ją kapitan „Ognisty” z Batalionu im. Stefana Czarnieckiego zgrupowania „Gozdawa”. Chłopcy maszerują jak starzy gwardziści. Znowu ogarnia wzruszenie mieszkańców Starówki, wielu ociera łzy.
Starówka tonie w barwach biało-czerwonych, palą się świece, na wszystkich domach powiewają flagi, w oknach stoją obrazy świętych. Dziewczęta i chłopcy, ubrani w łaciate, szarozielone panterki, tygrysy, żabki i polowe mundury SS-mańskie, przewijają się wszędzie. Widać buńczuczne miny, zawadiackie ruchy i roześmiane twarzy. Biało-czerwone opaski na rękawach z napisem AK lub AL (tych bardzo niewiele), orły srebrzą się na hełmach, na kołnierzach błyszczą barwy broni i proporczyki ułańskie. Każdy z młodych żołnierzy pragnie zabłysnąć lśniącym stenem lub błyskawicą, do którego nie każdy ma naboje.
Jak widzimy, na Starówce nie ma powstania, nie ma nadal dowódcy, Niemcy się nami nie interesują – całe szczęście. Od trzech dni odgłosy walk na wschód od Wisły umilkły. Nie słychać już wybuchów artyleryjskich, które budziły nadzieje. Krążą pogłoski, że Sowieci cofnęli się, nie chcąc ułatwiać zadania reakcyjnym władzom polskim, które zamierzają uchwycić władzę w kraju i odbudować kapitalistyczne przedwojenne państwo.
Na Starówce spokój, natomiast ataki na ratusz są coraz częstsze, i to znacznymi siłami piechoty i czołgów. Nic dziwnego – tędy prowadzi jedna z arterii przelotowych z zachodu ulicą Wolską, Chłodną, pl. Bankowym, Senatorską, most Kierbedzia przez Wisłę na wschód. Por. Nałęcz, absolwent Akademii Sztuk Pięknych, świetnie sobie poczyna, umocnił wszystkie stanowiska w oknach ratusza na parterze oraz I piętrze – łącznie z balkonami, wzmocnił barykady wszystkich bram wjazdowych, czyniąc z ratusza małą fortecę „nie do zdobycia”, jak mówi. Ważne, że w to wierzy. Jak na razie, jego twierdzenie się sprawdza, i to często dwa razy na dzień – tak często Niemcy próbują sforsować tę fortecę.
W południe 7 sierpnia do mego gabinetu wchodzi mój „starszy kontroler” Ziemski w swojej służbowej czapce ze złotymi otokami i melduje swoje spóźnione przybycie. Padamy sobie w objęcia. Porowski prosi, żebyśmy we trzech przeszli do jakiegoś wolnego pokoju. Prowadzę ich do gabinetu nieobecnego kolegi Zawadzkiego, który mi służy za pokój dzienny. Ziemski komunikuje nam, że jest dowódcą Okręgu Północ, który obejmuje: Stare Miast, Żoliborz z okolicą i Puszczę Kampinoską. Porowski przedstawia mnie jako swego oficera łącznikowego. Znowu się ściskamy.
W ciągu tych kilku lat współpracy zżyliśmy się i zaprzyjaźnili, jeden przed drugim nie miał żadnych tajemnic. Uczyniliśmy bardzo wiele dobrego dla rodzin oficerów przebywających w obozach, a zwłaszcza tych, którzy musieli pójść do lasu. Ziemski był pracownikiem, którego używałem do załatwiania spraw bardzo ważnych z punktu widzenia społecznego i narodowego, natomiast bardzo niebezpiecznych z punktu widzenia służbowego. Ponad setka „rezerwistek” z małymi dziećmi nie musiała głodować przez cały okres okupacji tylko dzięki „pomysłowości okupacyjnej”, stosowanej przez nas obu.
Dlaczego Ziemski, który od momentu mianowania dowódcą Okręgu Północ nosi pseudonim Wachnowski, zjawił się dopiero 7 sierpnia na Starówce? Jak wielu oficerów Komendy Głównej, i „Wachnowski” nie został powiadomiony o godzinie wybuchu powstania. Czekał w swym lokalu konspiracyjnym przy pl. Mirowskim na rozkazy. Ponieważ nie nadchodziły, zaczął szukać kontaktu. Wysłał swoją „Czarną Basię” – Irenę Kwiatkowską, szefa łączności w swojej pracy konspiracyjnej i ukrytą miłość – która po trzech dniach dotarła do „Montera”, gen. Chruściela, i od niego przyniosła rozkaz zgłoszenia się Ziemskiego do jego kwatery. Był już 5 sierpnia.
Po wyjściu „Wachnowskiego” i „Barry’ego” z ratusza na Starówkę zauważyłem jakieś dziwne ruchy, przygotowania jakby do odmarszu oddziałów, które broniły ratusza. Zwracam się do por. Nałęcza, pytając, co to wszystko znaczy. Odpowiada, że opuszcza ratusz z rozkazu mjr. Sienkiewicza, który wczoraj na zebraniu dowódców wybrany został na dowódcę tej części Starówki. W czasie naszej rozmowy podchodzi por. Tadeusz z dwoma podchorążymi i protestuje przeciwko opuszczeniu ratusza. Por. Nałęcz natomiast stara się ich przekonać, że pozostanie takiej garstki obrońców w tak wielkim gmachu, to pewna śmierć. Oni na szczęście postanawiają pozostać. Jest ich raptem niecałe 30 chłopców. Nałęcz zabiera swój oddział w sile ponad 80 ludzi i odchodzi.
Ogarnia mnie przerażenie. Przecież następne natarcie Niemców skończy się zdobyciem ratusza. Melduję Porowskiemu o wytworzonej sytuacji i biegnę do Hotelu Polonia na ul. Długą, gdzie, według por. Tadeusza, mjr. Sienkiewicz ma swoje miejsce postoju. Może spotkam „Wachnowskiego”. Nie ma tam Sienkiewicza, nie było też „pana w czapce ze złotym otokiem”. Na ulicy Długiej panuje taka sama gorączkowa atmosfera ewakuacji. Maszerują oddziały w kierunku pl. Bankowego. Nie ruszam się jednak spod Hotelu Polonia. Skoro tu miejsce postoju, to się w końcu zjawi Sienkiewicz albo „Wachnowski”, może „Czarna Basia”. Chyba po godzinie nadchodzi „Wachnowski”. Melduję mu o zmianie na ratuszu.
Okazuje się, że „Wachnowski”, po wyjściu z ratusza, rozpoczął obchód swego gospodarstwa. Na Hipotecznej spotkał oddział Nałęcza maszerujący do Śródmieścia i rozkazał mu natychmiast wrócić na ratusz. W czasie obchodu przekonał się, że Niemcy w międzyczasie zajęli ul. Chłodną, pl. Mirowski, Ogród Saski, Królewską – w ten sposób droga do Śródmieścia została zamknięta. Dopiero ode mnie dowiedział się „Wachnowski”, że mjr. Sienkiewicz jest od wczorajszego wieczora „wodzem Starówki”, i on rozkazał Nałęczowi opuścić ratusz. „Wachnowski” rozkazuje natychmiast przywołać Sienkiewicza, a „Czarną Basię” wysyła do ratusza, by sprawdziła, czy Nałęcz wykonał rozkaz i wrócił na swoje dotychczasowe stanowiska ogniowe, i razem z „Barrym” sprowadziła go do niego.
Zjawia się zaaferowany mężczyzna w czarnej kapocie i maciejówce – to mjr Sienkiewicz. „Wachnowski” na wstępie oświadcza, że z rozkazu płk. „Montera” obejmuje dowództwo Starówki, a następnie pyta: „Dlaczego pan dał rozkaz ewakuacji ratusza?”. Sienkiewicz się tłumaczy, że na zebraniu dowódców postanowiono bronić się na linii pl. Zamkowy, wzdłuż ul. Miodowej i Senatorskiej aż do pl. Bankowego. Nie mamy bowiem sił do przeciwstawieniu się nieprzyjacielowi przepływającemu przez arterię Wolska – Chłodna – most Kierbedzia. Gdy Sienkiewicz skończył, „Wachnowski” krótko: „Oddziały pozostaną na swoich miejscach. Wyda pan natychmiast odpowiednie rozkazy. Obsadzi pan silnymi placówkami barykady na Przejeździe, Tłomackiem i pl. Bankowym. Musimy je za wszelką cenę utrzymać. Rozumie pan?”. Tak jest! – odpowiada Sienkiewicz wyprężony na baczność.
Teraz zwraca się do mnie: „Teraz, Panie Stanisławie, radzę jak najprędzej zmienić miejsce postoju w ratuszu na inne, gdzieś tu w tym rejonie. Proszę to powtórzyć wojewodzie. Skoro Pan coś odpowiedniego znajdzie, proszę dać mi znać, żebyśmy mogli utrzymywać ze sobą kontakt”. Żegnamy się.
Po wyjściu z hotelu udaję się na Miodową 23 róg Długiej. Jest to kompleks budynków miejskich, w których mieści się Drukarnia Miejska, Centralna Apteka Miejska, Wydział Statystyczny, ma tu też mieszkania kilku dyrektorów instytucji miejskich. Wstępuję do kolegi Leona Kaczyńskiego, dyrektora Drukarni Miejskiej, który też tu mieszka. Jest w mieszkaniu. Wyjawiam mu cel swojej wizyty. Kaczyński zna dokładnie sytuację na tym terenie. Jest sam, żona z dziećmi na wsi. Proponuje mi z miejsca lokum u siebie. Dziękuję mu, ale oprócz mnie jest Niemiec i cały szereg innych, ważnych już dziś dygnitarzy. Odpowiada, że nie ma problemu, jest nieczynna introligatornia, puste są pomieszczenia biurowe. Mogę wszystkich przyprowadzić nawet jeszcze dzisiaj. Oczywiście o pościel i łóżka muszą się sami postarać. Kiedy wspomniałem o Niemcu, Kaczyński się skrzywił. Więc ci go nie przyprowadzę, odpowiedziałem. Gdy szedłem przez podwórze w kierunku bramy, zauważył mnie kolega Kalita, dyr. Piekarni Miejskiej, stojący w oknie parterowego domku. Poprosił mnie do siebie. Na pytanie, co mnie tu sprowadza, musiałem mu wszystko opowiedzieć, bo chłop nie miał o niczym, co się stało i dzieje, zielonego pojęcia. Kalita prosi nas z Niemcem o zamieszkanie u siebie. Jest również sam.
Z tymi wiadomościami i propozycjami wracam na ratusz przedstawić wszystko Porowskiemu. Nie ma uwag. Wszyscy chcą jak najspieszniej opuścić „pierwszą linię frontu”, nawet natychmiast. Nie przeraża ich widok spania na stole czy podłodze, byle dalej od luf czołgów. Po kilku minutach wszyscy są gotowi do wymarszu. Zwracam uwagę, że nie mam żadnych woźnych ani gońców, którzy by nam nieśli koce i podgłówki, a tam na Miodowej nie ma żadnych możliwości otrzymania tych rzeczy. Kto chce mieć choć trochę wygody, musi te rzeczy zabrać ze schronu. Niemiec miał własny pled, ja miałem wszystko zapewnione u Kaczyńskiego. To też, gdy zobaczyli, że mam w ręku tylko teczkę, popatrzyli ci świeżo przez pomyłkę upieczeni dygnitarze na siebie, jakby chcieli powiedzieć: „A kto panu dyrektorowi będzie niósł bagaż?”.
Przed opuszczeniem ratusza poszedłem uprzedzić dowódcę obrony o naszym wyjściu. Wieczorem wrócę i podam dokładny adres. Rozbici, by nie zwrócić uwagi, na trzy grupki powędrowaliśmy ul. Daniłowiczowską, Bielańską, Długą. W międzyczasie Kaczyński kazał uprzątnąć pomieszczenia, urządził nawet pokój dla wojewody wyposażony w wygodną kanapę, stół, kilka krzeseł. W dwóch sąsiednich pomieszczeniach stało kilka biurek i kilkanaście krzeseł. Długi stół introligatorski mógł służyć do posiedzeń, jak również jako część pokoju stołowego.
W imieniu wojewody, który nie chciał się ujawniać, podziękowałem Kaczyńskiemu za przygotowania i uprzedziłem, że zamieszkam z Niemcem u Kality, a wieczorami będę wpadał do niego posłuchać wiadomości z frontów.
Szybko się okazało, że w otoczeniu wojewody brakuje człowieka, który dbałby o te drobne codzienne sprawy, bez których trudno żyć. Na ratuszu był Dawidowski, który miał kilku ludzi do dyspozycji, i Porowski mógł się nie martwić, ale tu nie ma nikogo do obsługi. „Barry” wyraźnie zastrzegł, że nie zgodzi się, by jego ludzie stali się woźnymi Delegatury. Kolega Bonarek, który jeszcze przed tygodniem był kierownikiem Sekcji Ogólnej w naszym wydziale i do którego obowiązków należały takie właśnie sprawy, dziś już nie chce plamić się takimi drobiazgami – uwłaczałoby to godności piastowanego stanowiska wicewojewody.
Rozmawiam o tym z Porowskim. Pytam go, czy powiadomiony o nowym miejscu postoju „Wachnowski” i „Barry”, chociaż to już wczoraj zrobiłem, czy cały sztab będzie chodził na posiłki do kuchni więziennej na Daniłowiczowską, jak dotychczas. Porowski patrzy na mnie, jakby spadł z księżyca. Wreszcie się odzywa: „Kochany Panie Stanisławie, liczyć mogę tylko na pana”. Zgoda, odpowiadam, dla pana zrobię to, mogę nawet osobiście przynosić obiady, ale dla tych dygnitarzy palcem nie kiwnę. Kto panu to towarzystwo podsunął czy narzucił? Pan z nimi zginie. Porowski się zarumienił, czuł się pewnie dotknięty, ale nic na to nie powiedział.
Żal mi się go zrobiło. Od pierwszej godziny powstania pozostawiony tylko sobie, znikąd pomocy, rady ani wskazówek, żadnego kontaktu z władzami Kraju. Mało tego, nie zna sytuacji, jaka jest w podległej mu stolicy, nawet w najbliższym otoczeniu. Położenie głowy miasta nie do pozazdroszczenia. Czy można temu człowiekowi nie pomóc, nie podeprzeć go, nie okazać mu serca? On też podjął się zadania, które przerasta jego możliwości, jak to i Kulski zauważył. Przygniata go wielka odpowiedzialność za wszystko, co się w całej Warszawie dzieje, a on w tym wszystkim nie bierze żadnego udziału, ba, nawet nie wie, co się dzieje. Tu byłby teraz potrzebny człowiek formatu Starzyńskiego lub Eugeniusza Kwiatkowskiego. Ale jest tylko Porowski i trzeba mu pomagać, bo tego wymaga sytuacja i dobro ludności.
Następnego dnia pierwsze kroki skierowałem do Hotelu Polskiego, miejsce postoju „Wachnowskiego”. Ruch tu był taki, że nawet nie próbowałem się do niego dostać. Nie miałem zresztą żadnej pilnej sprawy. Ciekawiły mnie natomiast twarze, które przewijały się po korytarzu i prawie wszystkie po kolei trafiały do jednych drzwi. Nietrudno się było domyślić, że do „Wachnowskiego”. Ubrany byłem trochę po sportowemu, w narciarskiej bluzie jasnobrązowej, jak niektórzy powstańcy, i dlatego prawdopodobnie nie budziłem podejrzeń i nikt mnie nie zaczepiał.
Szukałem oczyma tego, który podał się wczoraj za adiutanta. Nie było go widać. Natomiast z jednego pokoju wyszedł mój kolega ze studiów, wicedyrektor naszej Komunalnej Kasy Oszczędności, Tadzio Borkowski, który nie zauważywszy mnie, wszedł do domniemanego przeze mnie pokoju „Wachnowskiego”. Po chwili wyszedł i znowu mnie nie zauważył, więc poszedłem za nim. Okazało się, że jest pierwszym oficerem sztabu w sztabie dowództwa Grupy Północ. Od niego się dowiedziałem, że Komenda Główna AK ma swoje m.p. w szkole przy ul. Barokowej, o 30 m odległej od naszego m.p.
Wracam na Miodową. Koledzy już wstali i są głodni. Przy śniadaniu przeszkadza nam niemiecka artyleria, która ostrzeliwuje nasz rejon. Jeden z pocisków trafia w tylną ścianę lewej oficyny, w której mieści się nasza Delegatura. Parterowy domek, w którym mieszka Kalita, nie ma zabezpieczenia od wschodu, skąd strzela artyleria. Prawie do samej Senatorskiej rozciągają się ogrody pałacu Arcybiskupiego, dalej pałacu Paca, tak że pociski bez przeszkód mogą lądować w pokojach naszej kwatery – zauważył dyr. Niemiec. Przerwał nawet śniadanie i usiadł w głębi pokoju.
Przeprosiłem kolegów i udałem się do Porowskiego. Powitał mnie, o dziwo, bardzo serdecznie i wrócił do naszej wczorajszej rozmowy. Przyznał mi rację co do oceny jego przybocznej świty. Uważa, że po wojnie trzeba będzie szukać odpowiednich ludzi, ale na razie musi tak zostać. Przyznał się, że wielu „ciekawych” ludzi odmówiło udziału w pracy Delegatury. Czym się kierowali, nie wie, jakie były motywy odmowy, nie zdołał dociec. Ja bym mu powiedział dlaczego: bo nie widzieli w nim odpowiedniego kandydata na prezydenta.
Po tej rozmowie przyjacielskiej Borowski udał się na Barokową, by się zameldować wicepremierowi Jankowskiemu, „Bazylemu” (Kazimierz Pużak), prezesowi Rady Jedności Narodowej, oraz komendantowi głównemu AK, Borowi-Komorowskiemu. Ja poszedłem do Kaczyńskiego. Siedział w gronie swoich pracownic, które powstanie zaskoczyło w pracy. Wszyscy mężczyźni byli w oddziałach powstańczych, przeważnie w Armii Ludowej. Kaczyński był działaczem PPS, tak jak większość drukarzy. Otrzymawszy wczoraj przy pomocy Borkowskiego zapewnienie kwatermistrza, że będzie zaopatrywał Delegaturę w środki żywności, uzgodniłem z Kaczyńskim i niewiastami, że udostępnią nam swoją kuchnię z całym wyposażeniem i będą przygotowywały posiłki. Stałem się dobrowolnym totumfackim Porowskiego, którego co chwila czymś zaskakiwałem.
Na kwaterze drugi mój przełożony, dyr. Niemiec, który przyczepił się do mnie jak rzep psiego ogona, siedzi samotnie w fotelu w samym narożniku pokoju, z dala od okna. Robi wrażenie człowieka wystraszonego, a przecież brał udział wojnie w Legionach. Pragnie przenieść się w bezpieczniejsze miejsce. Proponuję mu maszynownię drukarni. Zgadza się. Kaczyński nie ma nic przeciwko temu. Niemiec wybiera sobie miejsce pod maszyną rotacyjną o wadze, jak wykazuje tabliczka firmy, 1,5 t. U Kality było bezwzględnie bezpieczniej.
Dziś w nocy, 8 sierpnia, obudziła nas strzelanina artylerii przeciwlotniczej. Nadleciał czy nadleciały samoloty alianckie z zaopatrzeniem. Nad pl. Krasińskich dotarł tylko jeden, ale wszystkie pojemniki trafiły do rąk powstańczych. Nie było to wiele, ale dużo większe znaczenie miała sama obecność sprzymierzeńców. Nie zapominali o nas. Największe zrzuty otrzymuje Puszcza Kampinoska, tylko że, jak dotychczas, nie korzystamy z jej pomocy, ani ze zrzutów, ani z wsparcia oddziałów.
Oddziały puszczańskie, tak jak w pierwszym tygodniu Starówka, nie mają dowódcy. Kapitan „Szymon” – Józef Krzyczkowski – dowódca Obwodu VIII Rejon Kampinos, został ciężko ranny w obie nogi w drugim dniu powstania podczas ataku na lotnisko bielańskie. Dlaczego nacierał dopiero drugiego dnia?
Podobnie jak „Wachnowski” nie został powiadomiony o wyznaczonym terminie rozpoczęcia powstania. Leży w szpitalu w Laskach. Wielka szkoda i strata, bo Krzyczkowski to bardzo energiczny, przedsiębiorczy, odważny, świetny organizator, twardy dowódca. Znałem go nie tylko z pracy w konspiracji. Przed wojną Starzyński ściągnął go najpierw na dyrektora Wydziału Personalnego Zarządu Miejskiego, następnie Wydziału Ogólnego. Kolega szkolny Sautera z Lublina.
W puszczy kwateruje kilka tysięcy powstańców, są tu nawet oddziały znad Niemna, oddziały z Puszczy Nalibockiej i naszych Kresów Wschodnich – z Polesia i Wołynia. Najprawdopodobniej, gdyby oddziały kampinoskie zostały wprowadzone do akcji w pierwszych godzinach powstania, zupełnie inaczej przedstawiałaby się sytuacja. Żoliborz z Dworcem Gdańskim byłby połączony ze Starówką i otwarta byłaby droga do Kampinosu, a stamtąd dalej. Tędy mógłby się odbywać dopływ nowych sił i zaopatrzenie dla Warszawy. Niemcy jeszcze wtedy nie posiadali żadnych rezerw, które by mogli rzucić przeciwko powstańcom. Dopiero po tygodniu zaczęli ściągać nowe dywizje, stąd spokój na Starówce i nieobsadzony Żoliborz.
Na wiadomość o wybuchu w Warszawie powstania, Himmler ze swej kwatery w Prusach Wschodnich przybywa do Poznania, zwołuje dowódców i zaczyna przygotowywać atak na Warszawę. Dysponuje małymi rezerwami, gdyż niemal wszystkie siły rzucone zostały do obrony Wisły. Pamiętajmy, że wojska sowieckie były już blisko przedmieść Warszawy. Powstanie warszawskie należy więc szybko zgnieść, zgodnie z rozkazem Hitlera wszystkich wymordować, nikogo nie oszczędzać.
Jako pierwsza wyruszyła grupa policji z tzw. Wartegau (Poznańskie) w sile 16 kompanii i 2 jednostek specjalnie wyposażonych w najnowocześniejszy sprzęt techniczny do walki ulicznej. Jest to tzw. Kampfgruppe „Reinefarth”.
Za nimi pcha Himmler brygadę SS Dirlewangera, rekrutującą się z Volksdeutschów z różnych krajów, dezerterów z armii, z wielkomiejskich i portowych szumowin, „kawalerów majchra” (noża), przestępców kryminalnych, zbrodniarzy w typie Kuby Rozpruwacza czy upiora z Duesseldorfu, wypuszczonych z obozów koncentracyjnych i domów poprawczych. Umieli oni mordować masowo i wyrafinowanie, a otrzymawszy na to rozkaz, dokonywali zbrodni nieznanych dotychczas światu. Dowodził nimi Oberfuehrer SS Oskar Dirlewanger, którego sprawozdawca wojenny SS Alter tak scharakteryzował: liczy lat 40, jest specjalistą od tępienia band.
Bolszewicy wyznaczyli za jego głowę wysoką cenę. Jest zawsze uśmiechnięty. Himmler ma przeświadczenie, że właśnie on walnie przyczyni się do stłumienia powstania.