Stanowiskiem pracy Zosi była biblioteka Teatru Osterwy, na ostatnim piętrze gmachu, a zarazem tuż nad moim gabinetem. Jej obecność w teatrze była dla mnie bardzo cenna i ważna. A przy tym, ze swoją łatwością nawiązywania kontaktu z ludźmi, zyskała sobie wielu przyjaciół w teatrze. To właśnie do Zosi, zaprzyjaźniona urzędniczka administracji przynosiła wiadomości z zamkniętych dla mnie narad partyjnych, gdzie brano ją jako protokolantkę.
Zosia miała ogromne wyczucie teatru i świetne pióro. Do jej codziennych obowiązków należało redagowanie programów i pisanie do nich artykułów, czytanie nowych sztuk i opiniowanie ich, oraz prowadzenie archiwum teatralnego. (Notabene: archiwum to po moim odejściu zostało po prostu zniszczone). Przygotowywała regularnie prelekcje, które sama wygłaszała przed przedstawieniami szkolnymi, albo też napisany przez nią tekst odczytywał któryś z aktorów. Przed każdą premierą zamieszczała w prasie „Felieton przedpremierowy”. To ona nosiła programy naszych przedstawień do cenzury i ona też pierwsza zbierała niesympatyczne, a czasem chamskie, uwagi na temat „prowokacji”, jakich się dopuszczała, powołując się w swych artykułach na Witolda Gombrowicza, Czesława Miłosza, Jana Kotta czy Kazimierza Wierzyńskiego – objętych, jak mieliśmy się dowiedzieć później, całkowitym „zapisem”. Nazwiska te były przez cenzorów skreślane. Są na ten temat „doniesienia” w moich teczkach.
Zawdzięczałem Zosi nie tylko podsuwanie mi celnych pomysłów repertuarowych, ale także mądrą krytykę moich poczynań reżyserskich oraz ułatwianie mi kontaktów z ludźmi. Zofia była bowiem dla wszystkich otwarta, życzliwa, dobra – i nieraz mediowała między mną a którymś z moich pracowników. Oczywiście, jako żona dyrektora, Zosia była także celem ataków i adresatką anonimów. Znosiła to dzielnie. Jej stała obecność w teatrze była dla mnie silnym umocnieniem.
Pełniła także nieformalnie rolę rzecznika prasowego teatru i jego reprezentanta w kontaktach z prasą, ze szkołami, gdzie spotykała się z nauczycielami i młodzieżą, oraz z autorami wystawianych przez nas sztuk, z którymi prowadziła korespondencję. Podejmowała przeróżnych gości teatru – najczęściej u nas w domu. Te jej zadania wykraczały często daleko poza teatr, bowiem goście teatru stawali się z reguły naszymi gośćmi, i to Zofia gotowała dla nich i podawała obiady czy kolacje, podczas gdy pod nogami plątało się jej dwoje, a potem troje małych dzieci – Monisia, Grześ, Justysia. A ponieważ ja sam nie zawsze na taki posiłek zdążałem, więc cały ciężar reprezentowania teatru i konwersowania z gośćmi spadał na nią. Ona zaś do tego wszystkiego prowadziła dom, wystawała w kolejkach, nosiła siatki z zakupami. Miała wszystkie cechy „niewiasty dzielnej”, jak określa takie kobiety jak ona „Księga przysłów”.
Jeszcze jednym terenem pracy Zosi był Teatr przy Stoliku, który sama zorganizowała i prowadziła przy teatrze. Dobierała repertuar i przygotowywała wykłady, które każdorazowo rozpoczynały wieczór. Pod jej kierunkiem pokazy przygotowywał aktor Roman Kruczkowski. Teatr przy Stoliku oparty był na lekturze, jednak z pewnymi sytuacjami i efektami dźwiękowymi, oraz celowym zaaranżowaniem przestrzeni i oświetlenia. Występowali nasi aktorzy. Repertuar składał się głównie z najnowszych sztuk, branych najczęściej z „Dialogu”, które nie mogły się zmieścić w zasadniczym repertuarze. Teatr przy Stoliku poszerzał w ten sposób znacznie ogólną ofertę teatru. Był bardzo popularny w mieście i w całym województwie. Stale dopominały się o niego szkoły, kluby, domy kultury. Aktorzy wysoko cenili zaproszenia do obsad, bo było to za każdym razem ciekawą przygodą artystyczną, no, i dawało dodatkowy zarobek.
Z Moniką w jesiennym słońcu
To było późną jesienią 1973 r. Chciałem się na chwilę wyrwać z codziennego kołowrotka, no, raczej z kieratu w teatrze, i chciałem pobyć z Moniką, której poświęcałem stanowczo za mało czasu. Bardzo mnie na to namawiała Zosia. Pojechaliśmy samochodem we dwójkę do Szczawnicy. (Nie pamiętam, dlaczego akurat tam.) Na kilka dni. Zatrzymaliśmy się w jakimś pensjonacie. Jesień to najpiękniejsza pora na górskie spacery. Pamiętam piękną jesienną pogodę za dnia i zimne noce. Jednego ranka trawę i gałęzie pokrył lekki śnieg, który zresztą szybko stajał.
Spłynęliśmy Dunajcem flisacką tratwą ze Sromowic Niżnych do Szczawnicy. Chlapała lodowata woda, ale było szumnie, wesoło i pięknie.
Weszliśmy na Trzy Korony. Tam, na samym szczycie, jest drewniana platforma widokowa. Było słoneczne popołudnie. Ciepło, bez wiatru. Absolutnie spokojnie i cicho. Siedliśmy na deskach platformy. Byliśmy sami. Coś jedliśmy, coś piliśmy z termosu.
Było tak bardzo pięknie. Siedzieliśmy przytuleni do siebie, patrząc pod słońce, już niskie, już skłaniające się ku zachodowi, na daleką koronkę szczytów Tatr. Struga Dunajca lśniła w dole. Niebo było bezchmurne, jasne, ale już jesienne, wiec nieco spatynowane, jakby sfumato. Kolory i kształty gór, drzew, krzewów, liści były jakby nieco zamglone, stonowane, nieagresywne, ale jednak wciąż w całej przebogatej jesiennej gamie: od zieleni, przez nieskończoną ilość odmian żółci, pomarańczy, rudości i brązów, aż do czerwieni – nie do wyliczenia, a tym bardziej nie do nazwania; a jeszcze te wszystkie odcienie, półtony, barwy przełamane innymi barwami.
Było tak dobrze być z córką tak wysoko, w tej czystości i przejrzystości, w otwartości widoku. Myślałem o niej. Tak bardzo pragnąłem, aby było jej w życiu dobrze, aby była szczęśliwa.
Mówiłem jej o bliskości Pana Boga w górach, po ludzku rzecz biorąc, jakoś bliższego, gdy się jest bliżej nieba. Mówiłem, że całe to piękno, bogactwo, rozmaitość, niesłychana rozrzutność natury, to jesienne powietrze, woda w dole, ziemia rozmaicie rzeźbiona, te góry i doliny, to co bliskie i to co dalekie, te kolory i widoki, to wszystko jest piękno Boże. Od Niego tu jest. Od Niego je mamy. To piękno. Nie jesteśmy go w stanie w całości ogarnąć, pojąć, poznać, nazwać, ująć w słowa, zmierzyć jego ogromu, dotrzeć do jego granic. Przyjmujemy, rozpoznajemy tylko jego okruchy, drobiny, pojedyncze promienie, poszczególne kolory, kawałki kształtów. Ale ono tam jest całe. Całe. Ogromne, niepojęte, nieogarnione, nieskończone, przerastające nas i wszystko, co z niego jesteśmy w stanie przyjąć. Ono jest. To piękno jest tak wielkie, tak nieogarnione, bo Boże. Dostajemy je darmo. Tak jak darmo dostajemy Jego miłość. Choć nie zasługujemy na tak wielkie dary. Nie potrafiłem jasno wyartykułować ani tego, jak wielka jest miłość, którą otacza ją Bóg Ojciec, ani tego, jak kocha ją jej ziemski ojciec. Myślałem o tym, że w gruncie rzeczy dałem jej tak mało, za mało, choć starałem się dawać wszystko, co miałem. Jakaż nieudolność. Zapamiętałem jednak tę chwilę jako najbliższą możliwą bliskość ojca z córką.
Monika słuchała mnie uważnie, z zaufaniem, z ufnością. Potem poprosiłem ją, abyśmy się razem pomodlili. Najpierw razem, więc słowami. Zacząłem „Pod Twoja obronę...” i dołączyła do mnie. Po „Amen” umilkłem, i trwałem w milczeniu. Potem modliliśmy się już bez słów, każde z nas w swoim własnym sercu, ale przecież nie osobno, tylko razem. Na szczycie Bożego piękna. Ojciec z córką.
Grześ – migawki pamięci
Lublin. Jedziemy syrenką jakąś boczną ulicą, gdzieś na przedmieściu. Zosia prowadzi. Dzieci z tyłu. Monika za mną, Grześ za Zosią. Trzeba pamiętać, że wtedy w Polsce nie było w samochodach pasów bezpieczeństwa ani specjalnych siedzeń unieruchamiających dzieci. I nagle Grześ podrywa się z siedzenia, obejmuje czule Zosię od tyłu i zasłania jej dłońmi oczy. Ja sięgam w bok do rączek Grzesia, żeby uwolnić Zosię. On trzyma mocno. Sekundy strachu. Zosia dzielnie wyhamowuje. Zatrzymuje się przy krawężniku. Dopiero wtedy Grześ zdejmuje dłonie z jej oczu. To były tylko sekundy. Które się pamięta.
Milechowy. Któryś ze starszych chłopców (nieco tylko starszych), nagle wepchnął malutkiego Grzesia do dołu po przechowywanych tam kiedyś w zimie kartoflach. Dół znajdował się gdzieś w połowie góry. Usłyszałem krzyki, płacz. Pobiegłem pod górę. Chłopcy, przestraszeni, tym co zrobili, pierzchli do lasu. Na dnie dołu leżał Grześ. Gdy się przy nim znalazłem, powiedział mi, że bardzo boli go ręka. Obejrzałem ją delikatnie. Wyglądała na złamaną. Zosi akurat nie było – nie pamiętam czemu. Syrenka była w naprawie w Kielcach. Pobiegłem do naszego domku. Przyniosłem jakąś chustkę i starając się nie powiększać jego bólu, jakoś unieruchomiłem rękę Grzesia. Wziąłem go na ręce. Szybkim krokiem poszedłem ku rzece, przez łąki, w bród przez rzekę, i dalej do Małogoszcza. Cały czas starałem się nie urażać jego rączki. Na szczęście nie był ciężki. Choć droga musiała zająć około godziny i nie było łatwo go tak nieść. W Małogoszczu znalazłem lekarza. „Nastawił” rękę Grzesia. Założył gips. Wracaliśmy z powrotem powolutku. Był cały czas przykładowo dzielny.
Piszę to w 2014 r., więc do obrazów sprzed kilkudziesięciu lat, natychmiast doczepiają się inne, dawne i niedawne.
Santa Cruz w Kalifornii. Siedzimy na fotelikach na tarasie naszego domu w popołudniowym słońcu. Rozległy, otwarty widok na zatokę Monterey, a dalej na niezmierzony, niebieski Pacyfik i niebieskość nieba ponad nim, a bliżej zieleń koron drzew i krzewów, łagodnych stoków, spływających ku niebieskości morza. Powietrze jest krystalicznie czyste i świeże. Na ścianie domu pnącza dzikiego wina przesłonięte są jakby przezroczystą, lśniącą, pulsującą zasłoną. To wibrują, lśnią, mienią się dziesiątki skrzydełek kolibrów. Każdy z nich tkwi prawie nieruchomo w powietrzu, jego skrzydełka tworzą jakby aureolę wokół główki, długi dzióbek celuje w owoc. Ptaszki przemieszczają się szybkim ruchem i znów zatrzymują w powietrzu. I nagle Grześ wstaje ze swego fotelika, co powoduje poderwanie się dziesiątków kolibrów w jednej chwili w górę. I przez jedną sekundę to wygląda tak, jakby one, lecąc w górę, do nieba, porywały ze sobą Grzesia. On leci z nimi w niebo słoneczne, lśniące od wibrowania ich skrzydełek. Tak lekki jak one. Ta jedna sekunda wydarta wieczności, utrwalona, nieprzemijająca.
Wrocław. Sala sądu na ulicy Podwale. Grześ siedzi na ławie oskarżonych. Jest oskarżony o „poturbowanie” sześciu policjantów. To oni go pobili, zatrzymując na jakiejś demonstracji. Wyłamali mu palce. Strącili okulary. On złożył na nich skargę do sądu. Oni odpowiedzieli oskarżeniem jego. Kolejne procesy. Fałszywe zeznania członków milicyjnej „sitwy”. I widzę mojego syna, w wolnej niby Polsce, na ławie oskarżonych. Tak się złożyło, że gdy wyznaczona została kolejna rozprawa, byłem akurat w kraju i pojechałem do Wrocławia na ten jeden dzień. Przed salą sądową tłum ludzi. Przyszli okazać solidarność z Grzesiem. Już wtedy był znanym reżyserem filmowym i komentatorem politycznym, słuchanym wręcz z nabożeństwem przez dziesiątki i setki ludzi na spotkaniach i zgromadzeniach, na które zapraszany jest w przeróżne miejsca Polski, Europy, Ameryki. Ale rozprawa jest tajna (dlaczego?). Nie wpuszczają ludzi na salę. Tylko ja otrzymałem, załatwioną przez niego „przepustkę”, jako „członek rodziny” – tak jest na niej napisane – nie „ojciec”. Ten obraz: mój syn – na ławie oskarżonych, sądzony za dążenie do prawdy, za usiłowanie naprawienia Rzeczypospolitej.
Toronto. Wielka sala widowiskowa przy parafii św. Maksymiliana. Sala jest nabita. Najpierw wyświetlany jest film Grzegorza, jeden z jego dokumentów odkłamujących historię Polski. Potem Grzegorz przemawia. Ludzie słuchają go w skupieniu. Co chwila otrzymuje oklaski. Jego odwaga i mądrość zyskały mu szeroki szacunek i podziw. Mój.
Ekran komputera. Zosia wynajduje coraz to nowe sprawozdania z wystąpień publicznych Grzesia. Słuchamy, oglądamy je oboje. Nasz syn.
Justyna – wzajemne dary
Z jedną z chorób Justyny mam związane bardzo szczególne wspomnienie. Leżała w szpitalu. Zosia spędzała z nią długie godziny. Konieczne było zbadanie szpiku kostnego, który musiał być pobrany z kręgosłupa. Była spokojna i ufna. Rozebrałem ją i posadziłem na lekarskim stole. Objąłem ją bardzo mocno ramionami. Powiedziałem, aby objęła mnie mocno za szyję. Objęła mnie małymi rączkami. Tak ją trzymałem i tak trzymała ona mnie, gdy lekarz wbił jej igłę w plecy. Przez jej drobne ciało przeszedł dreszcz. Dreszcz bólu. Ale nie zapłakała. Tylko jeszcze silniej ścisnęła mnie za szyję. I ja jeszcze silniej ją objąłem. Tak trwaliśmy długą chwilę. Nic więcej nie mogłem dla niej zrobić. W tej chwili jednak daliśmy sobie wszystko, cośmy mieli: ja jej silne objęcie ramionami ojca, ona mnie bezgraniczne zaufanie. Dzięki Bogu jakoś z tego wyszła.
Przyjechała do Ameryki – jedyna z naszych dzieci – praktycznie bez znajomości języka angielskiego, w 1986 r. Po niespełna piętnastu latach, w 2000 r., uzyskała doktorat z anglistyki. Po następnych czterech została profesorem uniwersytetu. Oto droga młodej Polki od punktu A do punktu B w Ameryce.
W ciągu tych lat Justyna uczyła się najpierw w kilku szkołach średnich, co było spowodowane (zawinione) przeze mnie, bo w pogoni za moją pracą przenosiliśmy się z miejsca na miejsce po amerykańskim kontynencie. Najpierw była to szkoła publiczna w Swarthmore, w dobrej, „białej” dzielnicy. Potem szkoła publiczna w Minneapolis, gdzie reżyserowałem, a ona chodziła głównie z Koreańczykami (z północy) i Wietnamczykami; byli to „boat people”, jak nazywano ludzi, którzy uciekali tratwami czy łódkami ze swoich krajów rządzonych przez komunistów; wielu zginęło; z uratowanych niektórzy dotarli do Ameryki. Następnie, ponieważ pracowałem w Santa Cruz w Kalifornii, Justyna chodziła do publicznej szkoły, a tam głównie z Meksykanami. Gdy przyjechaliśmy do Buffalo, to najpierw uniwersytet wynajął nam dom blisko „czarnego getta”. W szkole publicznej kolegami Justyny były tam same czarne dzieci. Wtedy ktoś ze znajomych powiedział nam, że przecież z tej szkoły Justyna nie dostanie się na studia wyższe. Więc przenieśliśmy się do „białej” dzielnicy, z „białą” szkołą publiczną. Tam Justyna zdała maturę.
Dostała się na Uniwersytet w Buffalo i tamże zdobyła stypendium za dobre wyniki w nauce. Po ukończeniu uniwersytetu, zdobyła, w drodze konkursu, stypendium na studia doktoranckie. Od ich początku praktycznie utrzymywała się sama. W czasie pierwszych studiów („undergraduate”) zdobyła też roczne stypendium na studia w Paryżu, a w czasie drugich („graduate”) stypendium na roczne studia w Londynie. Nie wypadała przy tym z rytmu i tempa studiów w Ameryce, bo tutejsze uniwersytety zaliczały jej zdobyte za granicą stopnie („kredyty”).
Doktoryzowała się na Rutgers University w stanie New Jersey w 2000 r. Już od 1997 r. była tam asystentką. Jej specjalnością stała się literatura porównawcza. Po doktoracie przez dwa lata uczyła angielskiego w liceum w Caldwell w tymże stanie. Następnie została profesorem (assistant professor), a niebawem (associate professor) na Franciszkańskim Uniwersytecie w Steubenville w stanie Ohio. Uczyła literatury brytyjskiej, różych przedmiotów z historii i teorii literatury. Była niezwykle pracowita, dzielna, a przy tym pobożna, i nieskazitelnie prawa.