Kuchnie już dawno odjechały, a my nadal stoimy. Wszyscy porozkładali się na rowie, większość zasnęła, wreszcie można było się wyciągnąć i spać na leżąco.
Od tego momentu nie zamykano już nas. Drzwi były otwarte, powietrze świeże, w dodatku leśne. Potworzyły się grupki, zaczęły się dyskusje przeważnie na temat przyszłej pracy. Większość była przekonana, że wiozą nas na zachodni front, gdzie są największe spustoszenia. Nie włączałem się do dyskusji, było mi obojętne, dokąd i co będę robił, na pewno to samo co przed wojną robił wolny robotnik niemiecki. Pracy fizycznej się nie boję, nawet lubię fizycznie pracować, sprawiała mi ona zawsze przyjemność, odpoczywałem wtedy nerwowo, nabierałem sił do wysiłku myślowego. Tylko dzięki temu zamiłowaniu i swojemu rozsądkowi nie jestem w obozie koncentracyjnym czy już jako dymek nie unoszę się w przestworzach, jak najprawdopodobniej moi towarzysze ze Starówki. Oni ze strachu przed pracą fizyczną nie poszli za moją radą. Ilekroć częstuję kostką cukru Kaczyńskiego, widzę, jak się rumieni i krępuje wziąć, i czuję, jak mi jest wdzięczny za to, że w Pruszkowie w obozie ryzykowałem zawrócić, by z narażeniem własnego życia próbować wyciągnąć drugich z niechybnego obozu. Kaczyński się zgodził, jedno że zaczął wierzyć w moje przeczucia, po wtóre, że nie bał się pracy fizycznej – należał do klubu bokserskiego.
Nastała ciepła noc, ludzie powoli zasypiali, po raz pierwszy syci, niektórzy może od tygodni całych nie mieli w ustach zupy ani chleba. Tylko z przedniej części wagonu od czasu do czasu dochodziły dziwne jęki, głębokie westchnienia, to znowu urywany krzyk. Zaczęło się to coraz częściej powtarzać, w końcu przeszło w jeden nieprzerywany krzyk bólu. Wszyscy się przebudzili, zaczęli pytać, co się dzieje. Wreszcie i do naszego kąta dotarła wieść, że jedna z pasażerek rodzi – w takim tłoku, bez żadnej pomocy fachowej, w prymitywnych warunkach higienicznych, bez kropli czystej wody, w brudzie.
Po niespełna godzinie przychodzi na świat nowy człowiek. Słychać już cienki głosik noworodka. Ktoś wyciągnął ze swego tobołka świecę i podarował ją rodzicielce, kącik się rozjaśnia. Sięgam do swego bagażu, wyjmuję czystą koszulę i dwa ręczniki i proszę sąsiadów, by podali dalej. Matka nie ma pokarmu. Sytuacja identyczna, jak z Marysią Lewandowską. W tym momencie czuję się doświadczoną pielęgniarką położnictwa, proszę więc o bezwzględną ciszę, by móc matce powiedzieć, jak ma karmić dziecko. Tu nie ma wody, więc karmić trzeba w inny sposób – wynaleziony przeze mnie ad hoc.
Mówię matce, że za chwilę otrzyma cukier w kostkach.
– Niech pani weźmie kostkę do ust i rozpuszczony w ślinie cukier małymi dawkami podaje ze swoich ust wprost do ust dziecka. Przerwy muszą być długie, dziecko zaraz z głodu nie umrze. Może się znowu pociąg zatrzyma na jakiejś stacji, to poprosimy o pomoc.
Uciąłem scyzorykiem kawał nogawki od kalesonów, włożyłem kilkanaście kostek cukru i drogą z rąk do rąk przeszły do matki. Jak zdążyłem zauważyć, pociąg szedł bocznymi liniami, mijał jedynie małe, wiejskie stacyjki, a tylko od czasu do czasu wpadał na węzłową stację, by po chwili znów zboczyć. Główne linie były prawdopodobnie zajęte przez transporty wojskowe.
Minęliśmy już Żagań, Żary, Forst, i dopiero po przekroczeniu rzeki Szprewy w pobliżu Cottbus (Chociebuż) stanęliśmy znowu na małej stacyjce w lesie. Pozwolono nam zejść. Udałem się do naszego Transportfuehrera, żeby mu zameldować o odbytym porodzie i poprosić o jakąś pomoc w postaci dezynfekcyjnych środków – waty, ligniny, bandaży, jakiegoś naczynia z wodą, mydła, ręcznika. Poszliśmy obaj na stację. W aptece miejscowej było trochę waty, bandaży. Gdy dyżurnemu powiedziałem, że jesteśmy kolejarzami i jedziemy „pomóc naszym braciom kolejarzom”, zatelefonował do jakiejś następnej stacji, zaanonsował nas i zażądał przygotowania odpowiedniej pomocy akuszerki i wszelkich środków. Podziękowałem mu, a gdy go zapytałem, czy nie ma jakiegoś naczynia na wodę, poszedł do sąsiedniego pomieszczenia i przyniósł dwulitrową bańkę, którą mi wręczył ze słowami: „Bitte, meine eigene Kaffeekanne” – moja własna bańka na kawę – którą napełniłem wodą. Teraz niewiasta mogła się doprowadzić trochę do porządku.
Podszedł do mnie jeden ze współlokatorów wagonu i dziękując mi za zajęcie się tą niewiastą, rzekł: „Jej mąż był moim kuzynem i przyjacielem. Zginął w powstaniu. Ja straciłem całą rodzinę, żonę i troje małych dzieci. Spotkaliśmy się w obozie w Pruszkowie. Zabrałem ją ze sobą jako żonę. Ona nie wie, że mąż nie żyje. Obaj byli robotnikami kolejowymi Dworca Zachodniego”.
Pociąg stoi już drugą godzinę. Większość znowu odpoczywa w przydrożnym rowie, widać grupki grające w karty. Nastrój staje się coraz pogodniejszy. Nawet SS-mani nie są groźni, nie wzbudzają lęku. I oni są inni niż byli. Zdają sobie chyba sprawę, że zbliża się koniec – wkrótce staną się jeńcami czy niewolnikami. W miejsce poczucia wielkości, władzy, siły wstępuje strach przed własną przyszłością. Nasze twarze są weselsze od ich. Taki drobiazg: na stacji nasz Transportfuehrer wyciąga paczkę „Juno” i wyciągając rękę do mnie, pyta: „Sind sie Raucher?” – czy pan palący? Zmienia się horyzont myślenia.
Wychodzi dyżurny ruchu, podnosi swoje berło. SS-mani gwiżdżą. Wsiadamy, nie zamykając drzwi. Stajemy się pasażerami, a nie złapanymi na roboty. Matka nauczyła się karmić, dziecko nie płacze, zatem nie ma boleści – znamy się na tym. Matka jest w dobrym nastroju i dobrej myśli, i cały wagon pasażerów z nią. Wielu, a zwłaszcza niewiasty, zatroskanych jest o los dziecka. Rodzi się znowu zrozumienie dla potrzebujących pomocy i gotowość udzielenia jej, a nawet podzielenia się z potrzebującymi swoim skromnym dobytkiem. Powstają w ludziach na nowo cechy, które w ostatnich ciężkich dla wszystkich dniach na Starówce zaczęły zanikać, a ludzi w bestie bez współczucia przemieniać. Zmienione na lepsze warunki przywracają ludziom ich dobre cechy.
Po kilku godzinach stajemy w Torgau, gdzie zjawia się Frau Hebamme – akuszerka, z pomocnicą i całym bagażem. Wszystkich wyprasza z wagonu i zabierają się do roboty. Gdy po długim czasie wyszły, wskoczyłem obejrzeć nasze dziecko. Nie do poznania, tak dziecko, jak i matka. Dziecko ubrane w ludzki strój, czyściutkie, zawinięte w kocyk, matka uczesana i umyta. Obok stoi kilka słoików, leżą jakieś tubki z maściami, było mydło, mała miska, stała butelka ze smoczkiem. Teraz była nadzieja, że nasza mała przeżyje trudy podróży i zaaklimatyzuje się w nowych warunkach swego nowego bytowania.
Jedna ze starszych niewiast zaproponowała, żeby ochrzcić dziecko z wody, bo nigdy nie wiadomo, co je może spotkać. Na wyrwanej z zeszytu kartce spisałem akt chrztu, którego dokonała inicjatorka tego pomysłu. Małej nadano po matce imię Józefa. Świadkowie Zaborowski i Kaczyński. W prezencie ode mnie mała Józia otrzymała chyba kilogram cukru. Ten pozornie niewiele znaczący obrządek przyczynił się do jeszcze ściślejszego zespolenia naszej wagonowej społeczności, a sprawiła to mała Józia.
Przekroczyliśmy już Łabę, następnie rzekę Muldę w Eilenburgu, i omijając Lipsk, dojechaliśmy po trzech godzinach do Halle an der Saale, gdzie skończyła się nasza podróż. Ustawili nas w nieuszeregowany pochód i poprowadzili do obozu, położonego w sąsiedztwie dworca. Przed wejściem do obozu duża tablica z napisem: „Uebergangslager Halle a/d Saale” – obóz przejściowy w Halle nad Saalą. Zatem stąd dalej do właściwego miejsca pracy. Trafiliśmy wszyscy do jednego baraku. Nie było tu żadnych łóżek, sienników, tylko długie stoły. Poszedłem do baraku, w którym była umywalnia, umyłem się i wróciwszy położyłem się na jednym ze stołów i natychmiast zasnąłem owinięty w koc razem ze swoim dobytkiem, żeby go nie stracić.
Obudził mnie dopiero krzyk jakiegoś Niemca w czarnym mundurze, który wzywał do wyjścia. Poprowadził nas do fotografa. Zrobiono każdemu zdjęcie, wystawiono legitymację, w której w rubryce „narodowość” podano Polak, natomiast w rubryce „państwowość” – bezpaństwowy – Staatenlos. Mój numer obozowy: „Halle 83803”. Legitymacja we wspomnianym już albumie rodzinnym.
Już od samego rana kręcą się po obozie Niemcy – przeważnie w kolejarskich mundurach, oraz wiele Niemek, którzy tak jak na zwykłych jarmarkach poszukują dla siebie czy swojej instytucji żywej siły roboczej.
Chodzą po targowisku, oglądają towar, taksują go, pytają o fach, ubijają targu albo idą dalej.
Moje zamiłowanie do rolnictwa podsuwa mi myśl zgłoszenia się do pracy na roli. Nie czekając na taką propozycję, sam zaczynam wybierać sobie „chlebodawczynię”. Zagadnąłem jedną schludnie ubraną blondynkę, czy nie potrzebuje pomocnika. Owszem. Z dyskusji wyszło, że gospodarstwo jest raczej warzywnicze, co mi nie odpowiada. Druga zaczepiona ma farmę krów, mleczną. Idę dalej. Z trzecią dochodzę do porozumienia. Gospodarstwo nastawione na uprawę zbóż i kartofli. Inwentarzem zajmuje się sama. Ma dwa dobre konie, wszystkie maszyny, ziemia w jednym kawałku, zabudowania w środku pól. „Wirst bestimmt zufrieden sein” – będziesz na pewno zadowolony. Zapewniam ją, że ona też.
Idziemy do kierownictwa obozu, by załatwić formalności. Tu spotyka nas zawód. Odmawiają. Mężczyźni od numeru takiego do takiego mogą być zatrudnieni wyłącznie na kolei. Niewiasta próbuje uzasadnić petycję – jest wdową po poległym na froncie, ma dwoje dzieci w wieku przedszkolnym... Nic nie pomaga, facet jest nieustępliwy. Wychodzimy. Oboje żałujemy. Przypadliśmy sobie do gustu. Rozmawiamy jeszcze chwilę. Skarży się na swój los, jak i na stosunek partyjnych do wdów po bezpartyjnych. Ma łzy w oczach. Żegnając się, życzy mi szczęśliwego powrotu do domu – „aus vollem Herzen” – z całego serca. Przeszedłem się jeszcze po targowisku i wróciłem na kwaterę. Los mój przesądzony, muszę zostać kolejarzem. Przyjmuję to jako swoje przeznaczenie, w które twardo wierzę.
Na kwaterze zastaję starszego pana w uniformie kolejarskim, który stara się porozumieć z moimi towarzyszami, co nie wychodzi. Moje przyjście wyjaśnia sprawę. Jest przedstawicielem zarządu drogowego odcinka kolejowego w Eilenburgu, przez który przejeżdżaliśmy wczoraj. Zabiera nas najbliższym pociągiem. Będziemy mieszkać w obozie pracy w tym mieście, gdzie kolej ma swój barak. Otrzymamy ubranie robocze, obuwie, onuce. Stołować będziemy się w obozowej kuchni. Co czwartek otrzymamy dodatkowy przydział dla ciężko pracujących – Schwehrarbeiter – w postaci 1/4 kg bułki i 1/2 kg wędliny – końskiej serwolatki – oraz 1/4 kg masła. Można się poruszać po mieście do godziny policyjnej. Płaca miesięczna 200 marek. Kufel piwa kosztuje 1 mk, sałatka kartoflana – 1 mk. Te dwie potrawy oraz budyń – bez kartek. Kto ma polskie pieniądze, może wymienić na marki w relacji marka za złotego, ale tylko do wysokości 200 mk. Mam przy sobie ostatnią wypłatę, 1200 zł.
Jegomość w uniformie kolejarskim jest piekarzem, ma własną piekarnię – w nocy piecze chleb, a od godz. 7 do 15 pracuje jako nadzorca robót drogowych, mimo że skończył już 70 lat. Właśnie my będziemy jego grupą roboczą. Na torze pracuje się czwórkami: dwóch między szynami, po jednym po bokach. Widząc w tym starszym panu człowieka ludzkiego, opowiedziałem mu o tragediach powstania, o mordach, rozstrzeliwaniach, gwałtach, paleniu ludzi żywcem. Kiwał tylko głową. Nie mówił, że to niemożliwe, tylko że: do czego to doprowadziło, przecież nigdy nie było tak, Niemcy uchodzili za ludzi porządnych, uczciwych i sprawiedliwych. A kiedy mu powiedziałem, kim jeszcze przed kilkoma dniami byłem, osłupiał. „I pan chce pracować na kolei?”
Eilenburg – wysiadamy. Duży, ładny dworzec. Idziemy przez miasto – czysto, nie widać żadnych zniszczeń, po lewej i prawej stronie wielkie zabudowania fabryczne, a nad ulicą na całą jej szerokość rozciąga się transparent „Zelluloid-Fabrik”. Skręcamy w prawo i maszerujemy wzdłuż rzeki Muldy, dzielącej Eilenburg na dwie dzielnice. Z daleka widać szereg baraków na wzgórzu, otoczonych parkanem z drutu kolczastego. To nasza od dziś siedziba na najbliższe miesiące, a może tylko tygodnie. Nad bramą napis: „Arbeitslager-Eilenburg”.
Barak kolejowy to jedno wielkie pomieszczenie z piętrowymi łóżkami zbitymi z desek. W łóżkach sienniki. W rogu stoi wielki piec żelazny, co świadczyłoby, że zimą będzie grzał. Między rzędami łóżek stoją szafy blaszane, podobne do wojskowych. Lagerfuehrer – kierownik obozu – każe zostawić rzeczy i udać się z nim po koce i bieliznę pościelową. Każdy otrzymuje 2 koce, poszwę, poszewkę i prześcieradło. Obaj z Kaczyńskim zajmujemy łóżka przy oknie (jest tylko jedno), on na parterze, ja na piętrze. Lagerfuehrer każe mi sporządzić dokładny i czytelny spis naszej grupy: imię, nazwisko, data urodzenia (podaję moje jako 5.6.1893, udając 10 lat starszego) i miejsce urodzenia, numer legitymacji z Halle. Nasz szef żegna się ze mną podaniem ręki i zapowiada, że jutro o 7 po nas przyjdzie.
Nie pytając nikogo, objąłem komendę, ustaliłem kolejność, według której każdy lokator będzie pełnił funkcje, np. utrzymanie porządku w izbie, dyżurny, który będzie przynosił kawę rano, etc.
Punktualnie o godz. 16.30 rozlega się dzwonek, umieszczony na słupie pośrodku obozu. Obóz nie jest duży, składa się z ośmiu baraków, z tym że inne są dwu-trzykrotnie większe od naszego. Trzy największe po 60 miejsc należą do Zelluloid-Fabrik, która notabene wcale nie jest fabryką celuloidowych wyrobów, a fabryką dynamitu. Trzy następne należą do zakładów samolotowych. W jednym baraku mieszczą się ubikacje i umywalnie: cementowe koryta, nad którymi umieszczone są krany z wodą. W tym budynku nie ma ani jednej szyby. Najprawdopodobniej wyjęli je mieszkańcy baraków w kolejności, jak wybito szyby w ich baraku. Są dwa baraki niemieszkalne, w jednym mieści się kuchnia i magazyn żywności, w drugim biuro Lagerfuehrera, jego zastępcy i magazyn rzeczy różnych.
Lagerfuehrer nosi czarny mundur z trupią główką, należy do SS, którzy zostali wyszkoleni w metodach likwidowania ludzi bez litości. Obok siebie ma takiego samego zastępcę z SS „Galizien” (Ukrainiec). Obaj chodzą z psami i szpicrutami. Ciekawe, kiedy i przeciwko komu ich używają.
Maszerujemy dwójkami po obiad. Otrzymaliśmy menażki, talerze, łyżki, noże, widelce, kubki. Każdy dostaje dużą warzechę zupy. Smakuje nijak. Są to płatki kartoflane ugotowane w wodzie i osolone. Dla mnie, francuskiego pieska, trudny egzamin. Ważne, że nie mam do niej obrzydzenia. Połykam łyżkę po łyżce, unikając dotykania podniebienia. Po takich obiadach nawet najciężej chorzy na wątrobę czy owrzodzenia muszą wyzdrowieć, natomiast wątpliwe, czy będzie się miało siły walić kilofem przez osiem godzin. Ale nie wyprzedzajmy faktów. Na razie dobrze jest, jak jest. Czuję się wyśmienicie. Słońce świeci, na głowę nic nie spada, znowu się myję, golę, wyspać mogę się do syta, okolica piękna, nieopodal płynie rzeka Mulda – można się wykąpać, za parkanem tor kolejowy, po którym co kilka godzin turla się podmiejski pociąg do Wurzen. Nie wychodzę na miasto, lecz siadam do pisania listu do Rodziców. Na kilku kartkach z zeszytu opisuję szczegółowo przeżycia z ostatnich tygodni. Jak to dobrze, że nie straciłem swego parkera, że mogę pisać już dziś, nie czekając, aż nam wymienią pieniądze i będzie można kupić przybory do pisania, znaczki, koperty.
Na kolację ta sama zupa, tylko rzadsza. Musieli widocznie dolać wody, nie byli przygotowani na nasz przyjazd. Powtórka była trudniejsza do połykania, trzeba było zamykać oczy. Jeżeli oni będą powtarzać tę zupę siedem razy w tygodniu, to będzie źle. Gdy gruba kolubryna nalewa mi następnego dnia na śniadanie znowu płatki kartoflane do miski, pytam: „Gnaedige Dame – łaskawa Pani, jak wielkie są zapasy płatków ziemniaczanych w magazynie? Czy nie grozi nam głód?”. Jak ordynarną miała gębę, tak inteligentnie i dowcipnie mi odpowiedziała: “Puer Sie, gnaediger Herr, bis Ende ihres Leben” – dla łaskawego Pana starczy płatków do końca życia. Elegancko się ukłoniłem i poszedłem ze swoją plujzupką, zastanawiając się po drodze do baraku, czy zdobyłem sobie łaski, czy też popadłem w niełaskę. W drugim wypadku mogę być strasznie przegrany. Od niej przecież zależy, czy nabierze pełną warzechę, czy pół, czy z wierzchu, czy ze spodu. Wątpliwości prześladują mnie do obiadu.
Przed siódmą zjawił się nasz wódz. Zabrał nas do magazynów kolejowych, gdzie każdy wyfasował ubranie robocze (z pokrzyw), 2 pary onuc ba- wełnianych, rękawice i trzewiki z cholewką na drewnianej grubej podeszwie – wszystko według przymiarki, bo nasz szef co chwila powtarzał: „Nie spieszyć się, dobrze przymierzyć, żeby nie było za ciasne, za krótkie, żeby nie gniotło. Pamiętać, że na deszczu się skurczy”. Tak wyelegantowanych zaprowadził nas do odwszawialni. Nie przypuszczam, żeby któryś z nas hodował na sobie takie żyjątka, ale zasada stosowana przez Niemców była słuszna.
Po tych operacjach szef zabrał mnie do biura, gdzie otrzymałem pismo do komunalnej Stadtkasse upoważniające mnie do wymiany polskich pieniędzy na marki według załączonej listy. Oddałem Kaczyńskiemu swoje rzeczy, a sam poszedłem do banku. Ponieważ bank był już nieczynny, zwiedzam miasto. Do obiadu jeszcze ponad trzy godziny. Oglądam wystawy. Wszystko na kartki, nawet widły do gnoju, łopata, łańcuch do krowy – właśnie stoję przed wystawą z narzędziami rolniczymi. W innym miejscu maleńka witryna, w niej placek z kruszonkami: 1/4 kg na osobę do niedzielnej kartki. W innym oknie garnitur, na nim kartka: „Auf Sonderbezug – scheinuna xxxxx” – specjalny przydział. Zapewne dla partyjnych.
Do obozu wchodzę północną bramą. Tędy jest właściwy wjazd i wejście na teren obozu. Przed kuchnią stoi wóz z pieczywem. Nadzieja, że otrzymamy chleb. Jutro czwartek, powinna być bułka, wędlina i masło, jak zapowiadał w Halle nasz opiekun. Przekonam się, czy nadal sprawnie działa organizacja niemiecka.
Na obiad zupa z brukwi, w niej płatki ziemniaczane. Warząchew z czubem, a więc jest sztama, jak mówią Poznańczycy. Trzeba się zawsze do ludzi uśmiechnąć, coś dowcipnego powiedzieć, albo jakiś komplement, a te kilka tygodni będzie można jakoś przewegetować.
Po obiedzie zebrałem swoich podopiecznych i sporządziłem listę. Część towarzyszy nie miała pieniędzy albo miała mniej, niż można było wymienić. Więc robię z nimi następujący układ: wyłożę za każdego całość albo brakującą część, z tym że połowa z tego będzie moja. Wszyscy się oczywiście chętnie zgadzają. Stałem się z miejsca burżujem, byłem w posiadaniu 700 marek. Mogliśmy teraz nie tylko pójść na spacer, ale i wstąpić na piwo, zjeść sałatkę kartoflaną lub budyń, kupić papier, ołówek czy pióro, atrament, nici, igłę, guzik, kopertę, znaczki pocztowe. Dziś wysłałem pierwszy kilkustronicowy list do Rodziców. Z poczty poszedłem na piwo, przy okazji przejrzałem prasę. Między wierszami można było wyczytać, że sytuacja na zachodnim froncie z dnia na dzień się pogarsza, że Niemcy stale zmieniają pozycje „dla wyrównania i poprawienia położenia frontu”. Dopiero potem poszedłem do roboty. Szef znalazł dla mnie na dziś lżejszą pracę – dał mi bańkę z olejem maszynowym, pędzel i kazał smarować śruby przytwierdzające szyny do podkładów, żeby było łatwiej je przykręcać. Koledzy byli właśnie zajęci dokręcaniem śrub. Kiedy po dwóch dniach skończyłem smarowanie śrub, a koledzy dokręcanie na stumetrowym odcinku, zaczęło się podbijanie kamieni pod podkłady, czasem wymiana zniszczonej szyny. Machanie ciężkim kilofem to bardzo ciężka praca. Niektórzy nie mieli jeszcze w ręku takiego przedmiotu, nie umieli się nim posługiwać. Prawie wszyscy dostali pęcherzy na dłoniach.
Wrzesień nadal ciepły i słoneczny, całe szczęście dla nas, ubranych na upały, a nie na słoty i zimno. Tylko dwóch wśród nas posiadało ciepłe palta kolejarskie – jeden tramwajarz warszawski, drugi nauczyciel, jego przyjaciel. Jak do nich doszli? Sami się przyznali, a nawet chwalili, że „zwędzili”. Otóż kiedy wychodzili w Pruszkowie z baraku do pociągu, zauważyli, że na ścianie wiszą palta tych, których Niemcy rano zabrali do rozładowania wozów z chlebem. Nie zastanawiali się długo, tylko szybko włożył każdy płaszcz na siebie i do wagonu.
W drugiej połowie września skierowany zostałem do innej grupy roboczej. Byli to jeńcy angielscy. Było ich szesnastu, potrzebny był jeszcze jeden, a to dlatego, że jeden Anglik nie pracował, lecz dbał stale to, aby kakao było ciągle gorące, musiał więc utrzymywać ogień. Wybrano mnie – zapewne w drodze protekcji. Chciał mi mój szef zrobić przysługę, a o mało nie uczynił mi wielkiej krzywdy, gdyby nie przypadek, który mnie stamtąd wyrwał.
W poniedziałek, 18 września, w pojedynkę wyruszyłem na nowe miejsce pracy, ponad kilometr odległe od naszego odcinka. Na miejscu był już Niemiec – przodownik angielskiej grupy. Wdałem się z nim w rozmowę. Od niego dowiedziałem się, dlaczego mnie odkomenderowano. Otóż w ubiegłą sobotę jeden z Anglików zbyt długo się golił i była obawa, że grupa się spóźni do pracy. Żołnierz pełniący służbę wartownika, widząc, że jego nawoływania nie odnoszą skutku, popchnął golącego się Anglika, a ten, niewiele się zastanawiając, trzepnął Niemca w mordę, aż ten się wywrócił. Anglika aresztowano i posłano do obozu karnego, a niemiecki wartownik pojechał na front. Znalazłem się w trzeciej czwórce po zewnętrznej stronie prawej. Zaczęło się wypytywanie – kto, skąd, a gdy się dowiedzieli, że Polak, i to z powstania warszawskiego, powstała wśród Anglików wielka radość. Zostali bowiem w Libii wzięci do niewoli przez Niemców razem z oddziałami polskimi, przy boku których walczyli.
Tu był inny zwyczaj: co jakiś czas następowała przerwa w pracy dla wypicia kubka kakao, zjedzenia do niego biszkopta i wypalenia papierosa. Objęli tym obrządkiem także mnie. Takie warunki mogli sobie wywalczyć tylko Anglicy, nie Amerykanie ani Francuzi. Tylko Japończycy bili po twarzy jeńców angielskich, tak szeregowych jak i oficerów. Następnego dnia Anglicy przynieśli z sobą prezenty dla całej dwudziestki warszawskiej. Każdy otrzymał sweter, podkoszulek, 2 ręczniki, 2 pary skarpet, maszynkę do golenia i nożyki, mydło, szczotkę do zębów i pastę, szczotkę do butów i pastę. Pomyśleli nawet o worku i sznurku, żebym mógł ten cały bagaż zabrać. Miałem łzy w oczach, kiedy im dziękowałem. Nikt sobie nie wyobraża, co to była za pomoc. Prawie wszyscy, łącznie z Kaczyńskim, nie mieli drugiej koszuli, skarpetki dziurawe, zarośnięte twarze...
Po kilku dniach zauważyłem, że moje siły się wyczerpują. Ci młodzi ludzie, wszyscy około dwudziestki, z zawodu mechanicy i kierowcy pojazdów, dobrze odżywieni paczkami z domu, pełni sił i energii, pracowali tak jak u siebie. Od pierwszej minuty do ostatniej młócili tymi ciężkimi kilofami, aż się iskry sypały pod nogami. Oni nie znali, co to lenistwo, sabotaż. Dopiero ja im na to zwróciłem uwagę – z myślą oczywiście też o sobie. Co jakiś czas musiałem im o tym przypominać, ponieważ w trakcie pracy i rozmowy zapominali o tym i znów się rozpędzali, a ja ledwo dyszałem, pot lał się po grzbiecie.