Szli na drugie piętro do „gabinetu”. Tak nazywano pustą celę, w której przeprowadzano śledztwo. Po prawie półrocznym oczekiwaniu, niepewności, nasłuchiwaniu nieludzkich wrzasków i wycia lub tylko głośnego płaczu i jęków innych – teraz „nareszcie” przyszła kolej na więźnia Bohuszewicza Stanisława, mającego ciągle jeszcze status „podejrzanego”. Odczuwał emocje po tym wszystkim, czego się nasłuchał od innych i napatrzył na skutki owych „przesłuchań”, odczuwał jednocześnie: ciekawość i lęk; lęk, który jeszcze nie miał nad nim tej obezwładniającej mocy, jaką miał paraliżujący strach nad nimi, przesłuchiwanymi bez końca tutaj, w X pawilonie, bo – później na Ogólniaku, gdzie odsiadywano już wyrok lub skąd kierowano dalej, do więzienia we Wronkach czy w Rawiczu, strach nieco ustępował, czas wypełniała tęsknota za najbliższymi, za wolnością...
Stanisław szedł na swoje pierwsze śledztwo, nie licząc tego, które można by nazwać przesłuchaniem wstępnym, rozpoznawczym, prowadzonym jedynie w celu nakreślenia ogólnej charakterystyki uwięzionego. Dobrze pamiętał rady dawane mu na początku, jeszcze pod „dziewiętnastką”, przez majora „Ursyna”, zabranego nagle spod celi, a w dwa dni później całe więzienie obiegła wieść, że na panu majorze wykonano „kaes”, że został „zlikwidowany” strzałem w tył głowy, podobno przez samego Pułkownika.
„Mów im prawdę, ale tylko jeśli możesz, bez narażania innych i siebie. Mów wszystko z detalami, jak najwięcej mało znaczących drobiazgów, zasyp ich nic nieznaczącymi szczegółami. Oni i tak w to nie uwierzą... i pamiętaj, nie przyznawaj się do tego, czego nie zrobiłeś! Broń Boże, nie obciążaj innych, bo co raz podpiszesz, tego już nie odwołasz, pamiętaj!” – uprzedzał go major. – „Będą cię zmuszać różnymi metodami: biciem, kopaniem w jaja i rzucaniem o ścianę... Najważniejsze, nie załam się! Pamiętaj!” Pamiętał...
Po wejściu na drugie piętro ustąpiły przed nimi ciężkie, okute drzwi i dalej jeszcze krata. Wtedy to, na paru metrach otwartej przestrzeni pomiędzy kratami, wewnętrzną i zewnętrzną i takimi samymi jak poprzednie drzwiami, Stanisław mógł nabrać w płuca świeżego powietrza. Cóż za wspaniałe uczucie! Cóż za ulga! Po tylu miesiącach przebywania w dusznej celi teraz dopiero odetchnął przez krótką, zbyt krótką chwilę, chłodnym i rześkim powietrzem. Weszli na metalowe, ażurowe schody. Głucho zadudniły ich kroki. Strażnik jeszcze raz zastukał kluczami o poręcz schodów. Stanęli przed celą-gabinetem śledczego.
Za biurkiem siedział niewysoki mężczyzna w garniturze. Włosy pociągnięte brylantyną zaczesane miał do tyłu. Zajęty był pisaniem. Stojąc przy drzwiach, Bohuszewicz próbował odgadnąć osobowość swojego „śledzia” – jak nazywano powszechnie śledczych. Człowiek ten sprawiał wrażenie, jak przypuszczał, niezbyt groźnego. Typ urzędnika, gryzipióra grzebiącego się w papierach i z pewnością uwielbiającego pisać do swoich przełożonych doniesienia, sprawozdania i „memoriały” sycące jego własną pychę. Nie przerywając pisania, mężczyzna polecił mu usiąść.
– Ale gdzie? – zapytał Bohuszewicz, nie widząc żadnego dodatkowego krzesła, poza tym, na którym siedział mężczyzna.
– Co, „gdzie”?
– Pytam, gdzie i na czym mógłbym usiąść?
– Na dupie – odpowiedział, nie odrywając wzroku od kartki.
Dopiero po chwili Stanisław zauważył taboret stojący w przeciwległym kącie celi. Ruszył więc, w tamtą stronę.
– Dokąd?! – krzyknął śledczy.
– Po taboret.
– Po jaki taboret?
– Po ten... stojący za panem.
– Nie, nie! Wy sobie usiądziecie na podłodze, pod ścianą. O, tam! – wskazał miejsce tuż koło drzwi.
Przykucnął oparłszy się plecami o ścianę. Tamten właśnie skończył pisać i ułożył papiery bardzo dokładnie, równolegle do krawędzi biurka, po czym zakręcił wieczne pióro, które także położył równiutko przy pliku papierów. – Pedancik – pomyślał o nim Stanisław. A na potwierdzenie tego przypuszczenia śledczy wstał, przysuwając krzesło oparciem ściśle do biurka, po czym sprawdził to i zaczął się przechadzać w tę i z powrotem. Najwyraźniej lubił porządek, nie tylko wokół siebie, ale wszędzie. Porządek przede wszystkim! Chodząc tak, sprawiał wrażenie zimnego analityka, który jeszcze raz sprawdza w myślach wszystkie zaplanowane wcześniej pytania, jakie mają być zaraz zadane przesłuchiwanemu tu więźniowi. A może nie, może po prostu nie wiedział, od czego zacząć przesłuchanie, gdyż gros spraw było od początku do końca sfingowane. Nowej władzy chodziło tylko i wyłącznie o rzucenie całego społeczeństwa na kolana, o przerobienie go na bierną, zastraszoną ludzką mierzwę, za wszelką cenę i wszelkimi sposobami, nie patrząc na koszty, podstępem i terrorem przy wtórze ogłupiającej propagandy dążono do celu, a tym celem było, tylko i wyłącznie, dobro rządzącej partyjnej nomenklatury, jak to miało miejsce najpierw w Związku Sowieckim, a później w wielu innych krajach Europy i Azji.
Socjoobróbce poddano miliony ludzi, zwanych masami, a wśród nich szczególnie tych, którzy już mieli lub mogli mieć choćby minimalny wpływ na społeczeństwo.
Śledczy niespodziewanie przyskoczył do Bohuszewicza i silnym, precyzyjnym kopniakiem ugodził go w kostkę lewej nogi. Stanisław stracił równowagę i upadł na podłogę. I kiedy zerwał się na równe nogi, żeby ewentualnie odwzajemnić mu uderzenie, otrzymał dodatkowo silny cios kolbą pistoletu w okolice skroni. Śledczy stał z wymierzoną weń bronią, uważnie go obserwując, czekał, aż więzień trochę ochłonie, po czym powiedział z całym spokojem, ledwie dosłyszalne: „siadł!”.
– Mówiłem, że macie usiąść, na dupie! Zrozumiano? Pytam, zrozumiano?
– Tak.
– Wasze nazwisko?
– Stanisław Bohuszewicz.
– Pytam o nazwisko.
– Już podałem.
– Ja was teraz nie pytam, czy podaliście nazwisko... Słuchajcie, umówmy się od razu, że ja będę zadawał wam pytania, a wy będziecie mi na nie odpowiadać. W przeciwnym razie, zmusicie mnie do użycia wobec was nieco ostrzejszych metod, a jakie tego mogą być konsekwencje, nie muszę wam tłumaczyć. Nazwisko?
– Bohuszewicz.
– Imię.
– Stanisław.
– Data urodzenia?
– Dwudziesty drugi marca, dwudziesty pierwszy...
- Urodzony, gdzie?
– W Warszawie.
Po sprawdzeniu wszystkich danych rozkazał mu usiąść na taborecie, a sam usadowił się na swoim krześle, po czym wlepił wzrok w Bohuszewicza, a ten czuł się zażenowany i bezradny wobec jego zachowania, jednocześnie nie bardzo wiedząc, w jakim kierunku zmierzać będzie prowadzone przez niego dochodzenie.
– Będziecie „gadać”?
– Przepraszam, ale nie rozumiem...
– Chyba wyraźnie pytam. Czy będziecie „gadać”?
– Gadać, co?
– Na przykład na początek powiecie mi, kto w waszej celi „stuka”?
– Nie rozumiem... – powiedział i w tym momencie, niespodziewanie uderzony został w głowę pękiem kluczy.
– Pytam was chyba wyraźnie – mówił dalej bardzo spokojnie, jakby to uderzenie kluczami było tylko urojeniem przesłuchiwanego. – Kto w waszej celi „stuka”?
– Nikt. A przynajmniej ja nic o tym nie wiem.
I kiedy spodziewał się kolejnego uderzenia, śledczy nacisnął niewidzialny guzik. W drzwiach natychmiast pojawił się strażnik.
– Pod celę z nim! – rozkazał śledczy.
Jeszcze tej samej doby, zaraz po zgaszeniu światła, kiedy zapadł w najlepszy, bo pierwszy sen, został brutalnie obudzony i wezwany na przesłuchanie do tego samego „śledzia”, porucznika – jak go poinformowano w celi – o nazwisku lub tylko pseudonimie „Kwiatek”.
– Widzę, że wreszcie zdecydowaliście się „gadać”. Bardzo dobrze! Grunt to dobra współpraca. Wy idziecie mi na rękę, a ja wam nie pozostanę dłużny... Papierosa?
– Chętnie – odpowiedział Stanisław, a śledczy wstał i podał mu jeszcze ogień.
Głęboko zaciągnął się dymem. Poczuł chwilową ulgę, zupełnie jakby trafił tu do tego „gabinetu” z własnej i nieprzymuszonej woli, a nie wyrwany ze snu gwałtownym otwarciem drzwi i wezwaniem strażnika: „Na literę be!”.
– No więc, proszę, mówcie szczerze, całą prawdę i tylko prawdę. Od początku.
– Od jakiego początku?
– Jak to, „od jakiego początku”? Dobrze wiecie, co m y chcielibyśmy wiedzieć. Zacznijcie może od czasu okupacji, kiedy to rozpoczęliście swoją działalność w NSZ-ecie, a później w AK, po nadaniu wam ksywki „Virtus”.
– Mnie nikt nie nadawał żadnej „ksywki”! To był pseudonim, który przyjąłem sam, dobrowolnie...
– Dobrze, nie pieprzcie, tylko „gadajcie” mi tu całą prawdę! Mówcie, a ja spiszę protokół, wy to podpiszecie i po wszystkim – zakończył nieco zagadkowo porucznik „Kwiatek”.
– Ja już mówiłem o swojej działalności okupacyjnej przed komisją rządową w czterdziestym szóstym roku. Myślę, że wszystko wiecie na mój temat...
– Słuchajcie, to ja z wami po dobroci, a wy mi tu próbujecie oczy mydlić jakimiś zeznaniami z czterdziestego szóstego roku! – powiedział, podnosząc głos. – A wasza działalność, tak zwana konspiracyjna, że walczyliście tylko z okupantem, to też ma być prawda?! A zwalczanie przez NSZ prawdziwego podziemia, to co, myślicie, że przejdzie wam to na sucho?! Mam tu na myśli ugrupowania czysto patriotyczne, nasze, komunistyczne podziemie!
– Nie rozumiem, o czym pan mówi...
– Nie rozumię, nie rozumię! – przedrzeźniał go śledczy. – Jak długo będziecie mi tu odgrywać naiwniaka, do kurwy nędzy! Co wy sobie wyobrażacie, Bohuszewicz, że zaprosiłem was tu na towarzyską pogawędkę?! – powiedział, wstając zza biurka. Twarz miał zaczerwienioną, wściekłą. Zaczął się przechadzać tym swoim sprężystym, miarowym krokiem, jakby dla uspokojenia. – Dobrze... Może to i prawda, że nie rozumiecie, dajmy na to! – powiedział nachylając się nad siedzącym Stanisławem. – Wobec tego, przypomnę wam majora Wiesława Góralczyka. Mówcie wszystko, co o nim wiecie.
– To był mój dowódca.
– O tym to i ja wiem. Dalej, mówcie dalej! Od kiedy był waszym dowódcą?
– Od września, czterdziestego pierwszego, aż do aresztowania mnie przez Gestapo w lutym czterdziestego trzeciego. Pan major był dobrym dowódcą, odpowiedzialnym, odważnym, a co najważniejsze – przewidującym. Nie znosił kłamstwa, obłudy... Akcje, na które byliśmy wysyłani, były przez niego bardzo dokładnie zaplanowane... Był to dowódca ogólnie szanowany i lubiany...