I tak ciągle szło u nas, by nikt w szczęściu nie śmiał pomiatać tymi, co mniej pomyślną dolę mieli. U nas, jak wszędzie, niewiele było znacznych, ale u nas jednych wszyscy byli zacni. Stąd, kiedy minister czy senator swojego szlachetnego sługę lub okolicznego szlachcica nazywał bratem, ten czuł dobrze, że to nie było zwrotką obłudnej grzeczności, ale wyznaniem rzetelnej prawdy. Szeroko o tym bym mówił, ale na co się to przyda? Wszystko się już skończyło. A zresztą, choćbym się rozszerzył, czy mnie zrozumieją? Teraźniejszy świat czegoś niby chce, do czegoś dąży, ale sam nie wie, do czego, i dojdzie tam, gdzie się nie spodziewa. Ale porzućmy o tym! Nie jestem prorokiem, by rozprawiać o przyszłości, a wolę o tym pisać, na co patrzałem.
Moi rówiennicy, których już niewiele, pamiętają jeszcze w Nieświeżu sławnego organistę Rysia; ba, po dziś dzień w kościele Świętego Krzyża co niedziela święto dają się słyszeć organy jego roboty. Nazywano go ordynatem nieświeskim, bo on był piątym czy szóstym, syn po ojcu, organistą farnego kościoła, a ta jego funkcja niezgorszym kawałkiem chleba była uposażona. Miał i półwiecze ornego gruntu, i piękną łąkę, i sad przy porządnym dworku, i trzysta tynfów, które wedle fundacji corocznie od kahału nieświeskiego pobierał. A kolędy? Wszakże opłatki, co pod koniec adwentu rozwoził po familii książęcej, zaczynając od Nieświeża, a kończąc na Kojdanowie, za nie lada folwarczek stać by mogły. Ekspensy prawie żadnej, bo w domu organista żył sobie zwyczajnie jak służka kościelny: to się zjadło, co się na gruncie urodziło, a choćby urodzaj chybił, od czegóż parafianie? Synowi sam dyrektorował; jeżeli miał jaki wydatek, to jedynie na utrzymanie galowego ubioru, który w dni świąteczne wdziewał; bo co dzień i w domu chodził sobie w szaraczkowej opończy, jak okoliczny szlachcic. Ale na jego galową suknię warto było popatrzyć, kiedy na szarym końcu za stołem księcia hetmana w niej zasiadał, ile razy wypadała jaka uroczystość czy kościelna, czy familijna. Kontusz z aksamitu czarnego, żupan atłasowy tejże barwy, pas sakiewny srebrny, a na tym wszystkim z czarnej krepy krótki płaszczyk na kształt paliuszu i doktoratka; bo gdy organiści, jako ludzie kościelni, nie noszą szabli, płaszcz krepowy i doktoratka były dla nich oznaką dystynkcji. Książę hetman go lubił, a szczególnie brat jego, książę chorąży, który sam niezgorzej grywał na organach i nimi często się bawił, chwaląc Boga w swojej kojdanowskiej kaplicy. Ten zawsze nazywał go żartując swoim kolegą.
A trzeba wiedzieć, że Rysiowie byli z dobrego rodu, nawet tym samym herbem pieczętowali się co i Pocieje. Że o tym dobrze wiedział nasz Ryś i umiał to cenić, więc czy u książąt paradnie występował, czy w kościele Panu Bogu śpiewał z wtórem, czy koło gospodarstwa się krzątał, zgoła, czy w aksamicie, czy w szaraczku, zawsze tak się nosił, by choć trochę przynajmniej dawały się widzieć karmazynowe hajdawery. A miał swoje koncepta, którymi i za uczonego, i za krotofilnego uchodził. Jakoż nie bez tego, żeby odbywszy organistowskie wychowanie, nie był więcej z książkami obeznany niż ludzie światowi. Razu jednego, kiedy JW. Rejten, podkomorzy nowogródzki, zjechał do Nieświeża dla rozgraniczenia Rudawki, majątku jezuickiego, z ordynacją, do której sprawy wchodził i Ryś, bo właśnie jego łąka była na samym pograniczu, kilkanaście osób obiadowało u JW. podkomorzego w polowej karczmie, gdzie był założył swoją jurysdykcją. Ponieważ gospodarz kazał sobie służyć i Rysiowi, siedział on za stołem z innymi, nie omieszkawszy przywdziać swojej doktoratki. Gdy więc, jak to zwykle biesiadując, a zwłaszcza po prawniczych mozołach, szukano w dyskursie rozrywki, jakoś zapytał podkomorzy, skąd to że Wielkanoc raz tego dnia, raz owego, nie tak jak Boże Narodzenie, co regularnie na dzień 25 grudnia przypada. Wszyscy przytomni brali to na rozum, a żaden nie umiał objaśnić, nawet umocowany ojców jezuitów, lubo obcując często ze swoimi pryncypałami, mógł więcej niż inni znać kalendarzowe statuta. Kiedy tak wszyscy w rozumowaniach się plątali, spostrzegł podkomorzy, że Ryś, śmiejąc się, ramionami wzruszał; ku niemu więc obrócił mowę:
– A cóż to, szukamy, jak widzę, niedźwiedzia poza lasem. To waścina rzecz, panie organisto, bo księdza nie masz między nami. Wolałbyś nas oświecić niż ramionami ruszać jak półmędrek między żakami.
– Nemo sapiens nisi patiens, JW. panie – odpowiedział Ryś powstawszy i nisko się skłoniwszy. – Dwa lata trzeba chodzić na teologią, żeby pojąć, co to jest kalendarz, i to jeszcze daj Boże!
– Chociaż my teologii nie umiemy, czemuż po ciwuńsku nie masz nam rzeczy tłumaczyć? Czy to raz nam wypada mówić babie o prawach, kiedy ma proceder, a choć w palestrze nie była, jakoś umiemy robić je dostępnymi do jej mózgownicy. Bo kto co sam zna tak, jak potrzeba, ten łatwo objaśni nieświadomych.
– Kiedy wola JW. pana, to więc wyłuszczę moją rzecz. Kalendarz przepisuje dla pożytku ziemi to, co Pan Bóg napisał na niebie; bo każda gwiazda jest literą. Podczas oktawy przesilenia dnia z nocą kanonicy katedralni wraz z JO. pasterzem czytają na niebie, a co wyczytają, to i zapisują: z tego kalendarz i rubrycele, z tego kantyczki. Bo wszystko w kościele Bożym nakręcone jak godzinnik: kanonicy piszą, plebani czytają, organistowie śpiewają i grają, wierni wtórują, a tak wszystko się obraca na chwałę Bożą i pożytek ludzki.
– Daj go katu! – odpowiedział podkomorzy. – Wielki z waści mędrzec, jak widzę, panie organisto. Z tym wszystkim winszuję temu, kto waści zrozumie, a jeszcze więcej temu, kto z tak licznym abecadłem tyle się obezna, iż się w czytaniu nie pomyli.
– I bardzo się mylają, JW. panie. Bazylianie na przykład, że nie tak umieją czytać jak nasi, toteż kalendarz Rusinów nicpotem. Albo naszym nawet nie natrafia się, że nie wyczytawszy, jak się należy, niebieskiego pisma, obiecują na dzień ten lub owy pogodę, a tymczasem deszcz, jakby na złość? Na co daleko szukać: teraźniejszego roku, jak zapewniał Kalendarz wileński, gryka miała nam urodzić, a posucha tak ją wysmaliła, że onegdaj na kiermaszu w Stołowiczach ośminę po trzy tynfy płacono. A to wszystko dlatego, że książę biskup wileński pojechał do Rzymu ad limina Apostolonim, a kanonicy bez pasterza lada po jakiemu czytali.
Pan podkomorzy na takowe objaśnienie parsknął od śmiechu, bo był sam uczony; ale niejednemu musiał się klin w głowę zabić i ta dykteryjka o Rysiu długo powtarzała się na dworze nieświeskim.
Dość, że organista Ryś, dudlając po klawiszach a jeżdżąc po kolędach, uzbierał sobie kilkadziesiąt tysięcy, które spadły na jego syna. Ale ten odstąpił ojcowskiej spuścizny dalszym a ubogim krewnym, gdyż nie dawszy się namówić do rzemiosła ojcowskiego, znalazł dostatki w innym zawodzie, przez co organy nieświeskie, blisko od półtorasta lat dziedzicznie należące do Rysiów, wyszły z ich domu, a co przewidując, stary mocno się martwił.
Trzeba wiedzieć, że wszyscy Rysiowie żenili się zawsze z córkami organistów, a swoje córki za ich synów oddawali, tak iż kiedy naszemu urodził się syn, książę chorąży, co go do chrztu trzymał, przed ceremonią słusznie żartem powiedział:
– Ten chłopczyk kantyczkową nutą kwilić będzie, bo z miecza, jako i z kądzieli samych tylko organistów w genealogii rachuje.
Ale ten żart w sprawiedliwą wróżbę nie został obrócony. Wszystkie zabiegi ojca, by z syna mieć pomocnika, a kiedyś następcę, na nic się nie przydały. Lubo od piątego roku życia już go zaczął poufalić z organami, lubo przez dwa lata może mu jakie tysiąc batogów sypnął, by napędzić ochoty do muzyki – ani jednej nuty Karolek nauczyć się nie mógł, co tym więcej martwiło ojca, iż go Bóg dalszym potomstwem nie udarował.
Gdy Karolkowi siódmy rok się skończył, Ryś, sporządziwszy pozytywek dla księcia chorążego, któremu imię było Karol, pojechał z synkiem do Kojdanowa na sam dzień św. Karola, by Karolek wręczył go JO. ojcu chrzestnemu jakoby na wiązanie. Ale księcia w zamku nie zastali, bo ten krył się przed swoimi imieninami w Starczycy, gdzie miał domek wiejski, a raczej folwark, porządnie zabudowany, gdyż będąc wielce oszczędnym, tych zjazdów u siebie nie lubił.