– Jak daleko jechaliście?
– Jechaliśmy cały czas, przez Moskwę – jak ktoś zrobił dziurkę, to żeśmy czytali napisy, gdzie jesteśmy. Pociąg się nie zatrzymał w Moskwie, przejechał bardzo wolno, a zajechaliśmy do ostatniej sieci kolejowej na wschód, mijając Kirow, w stronę Komi, to była archangielska obłast, tam mój ojciec był, w więzieniu tylko dla mężczyzn, a rodziny, przez Kirow i później do ostatniej stacji. Już saneczki na nas czekały, konie, ładowanie i do obozu. Obóz to były dwa baraki. Trudno się było wcisnąć. Potem nasi dobudowali dwa budynki. Podróż była sankami tydzień przez las.
– A gdzie się spało?
– Spało się na tym wózku, spało się i jechało. Może z piętnaście kilometrów do tego obozu było przez las. Sybir to jest sam las, ogromny, drzewa były sosnowe tak duże, że w pięć osób można było objąć, miały setkę lat.
Majster obozu, to nie był żaden kapitan, po prostu majster, miał rodzinę w tym miasteczku.
– Czy obóz był za zasiekami, czy w ogóle niepilnowany?
– Nie trzeba było pilnować. Czasami przyjeżdżał komendant policji, fajny gość. Nikt nas nie traktował źle, bardzo ładnie, nikt nie przeklinał tak jak Niemcy. Później zabrano mnie i dwóch chłopaków z mojego obozu do szkoły. Ale tyfus panował.
– Ile Pan miał lat?
– Piętnaście – czternaście może. A w międzyczasie, zanim poszedłem do szkoły, zbieraliśmy w lesie żywicę, robiło się nacięcie i wkładało naczynie. Ale jak się szło, to szło się kilometrami. W jedną stronę, w drugą stronę, usłyszeliśmy polską mowę. Spotkaliśmy drugi obóz za nami. A tamci znowu szli w inną stronę i tam spotkali jeszcze jeden polski obóz. Były tam trzy obozy, nasz miał numer 72, tamte 73 i 74. I stamtąd też zabrali dzieci do szkoły.
– Po rosyjsku uczyli?
– Tak. I znowuż ten majster, fajny gość, rodzinny. Jego matka miała Matkę Boską, Pana Jezusa, bardzo grzeczni byli, modlili się. On powiedział mojej mamie, "ja zabiorę Zbigniewa do siebie, będzie u mojej mamy, żeby się nie zaraził tyfusem". Panował tyfus, ale nie taki silny. Jak wróciłem do szkoły, z miejsca dali nam zastrzyki podskórne. Byliśmy w piątej klasie, język angielski, literatura, matematyka, wszystko. Mnie było łatwo, dlatego że ja pochodzę ze wschodniej Polski i w szkole, we Lwowie, Tarnopolu, Stanisławowie, był przymusowy język ukraiński. Mój ojciec musiał czytać też książki ukraińskie. Dlatego też mam jeszcze ten akcent. W szkole nas było może osiemnaścioro dzieci, Polaków, w jednej klasie nas trzymali. Kiedy lekcja się zaczęła, musieliśmy śpiewać hymn komunistyczny i po niemiecku.
– Po niemiecku?
– Tak, po niemiecku. W tym miasteczku nie było radia, gazet, nikt nie wiedział, co się w świecie dzieje.
– A dlaczego po niemiecku?
– A bo oni byli wtedy razem.
– Razem z Hitlerem?
– Tak, razem z Hitlerem. Tak że musieliśmy się po rosyjsku i po niemiecku uczyć. Uczyliśmy się języka niemieckiego. Musiałem śpiewać po niemiecku też.
Karmili nas raz dziennie miseczką zupki, w niej były kamyczki i różne świństwa, nie ruszałem jej nawet. Zawsze korzystałem u majstra mamy, drzewa narąbałem, jak coś upiekła, to jeszcze do domu przyniosłem. Na weekendy szliśmy do domu.
– Weekendy to była sobota i niedziela?
– Sobota i niedziela. W piątek już wychodziliśmy z miasteczka do obozu po lekcjach. Kilku Polaków pracowało tam, był warsztat, były naprawy tych wszystkich ciężkich traktorów, przyczepy były. Jeden kolega był spawaczem, mieli kafejkę, głodu nie mieli, dobrze im płacili. I myśmy spacerkiem przez las do samego obozu chodzili.
– Jak się Pan wydostał stamtąd?
– Dojdę do tego. Więc ja jestem cały czas w tym miasteczku. I w 42, w czerwcu, może w lipcu, przez tę trasę, która szła tamtędy, skądś tam indziej, przez ten Noszul, przejeżdżały ciężarówki wojskowe, odkryte. Żołnierze zabandażowani, bez ręki, o kulach, dwa – trzy pojazdy. Ja już wtedy po rosyjsku rozmawiałem. Pytam się, co jest, skąd jedziecie? Mówią z wojny. Jakiej? Z Germańcami. Kilka dni potem znowuż kilka ciężarówek przyjeżdża. Musieli się zatrzymać. Znowu pytam, z kim walczycie? Z Germańcami. I następne, i jeszcze następne. Ale jak przychodzę do domu, do obozu, to opowiadam, co się dzieje. Nikt nie chciał uwierzyć smarkaczowi, wymyślił albo coś takiego. I znowuż przyjeżdżają...
Wreszcie ktoś się zorientował, że to jest prawda, więc ta wiadomość dodała nam otuchy, dała nadzieję do życia. Myśleliśmy, że Niemcy muszą być gdzieś blisko, przyjdą, cywilizowani – nie wiedzieliśmy, co się w Polsce dzieje – i nas uwolnią. I czekamy na tę chwilę. Czekamy, czekamy. Wiadomość się rozeszła po tamtych obozach. Tamci też już wiedzą, czekamy tylko na tę chwilę...
Już nie śpiewamy po niemiecku, tylko rosyjski hymn.
Cieszymy się wszyscy, że mamy mniej do uczenia się. A dyrektorem tej szkoły był Gruzin, taki czarny, wysoki, 7 stóp wzrostu, ważył może ze 250 funtów. I zawsze mówił: "wy Poliaki śpiewać głośno". Raz starszy był między nami i mówi: towariszcz, my nie możemy śpiewać, bo siły nie mamy.
Zaczął nam dogadywać i mówi: nie myślcie, że wy wrócicie kiedyś do Polski, zobaczcie, widzicie tu włosy? Nie? I tak Polski nie zobaczycie. Taką propagandę robił. A ten starszy kolega powiedział: pamiętasz pierwszą wojnę światową, to żeście mówili, że nie, a jednak odzyskaliśmy i nasi cywile jednak wrócili do domu...
I za to pokarał nas.
Nadeszła amnestia. Milicja przyjechała, papier, czyta, że na podstawie takiej a takiej jesteśmy zwolnieni. Wojna jest między Rosją a Niemcami, tak że jesteście wolni. Według umowy polskiej i rosyjskiej powinni nam dać transport do stacji kolejowej, a na stacji kolejowej powinien być pociąg dla nas na południe. Gdzie na południe, nie wiemy.
Do naszego obozu to nie doszło. Nie dali nam żadnego transportu, musieliśmy iść na piechotę – zabrało nam to dwa tygodnie, dojście do tej stacyjki, więcej chyba nawet, bo już śnieg zaczął padać w niektórych miejscach.
Przychodzimy do tej stacji, jest pięknie, fajnie, Polaków dużo z innych obozów, pytaliśmy, skąd jesteście.
Przyjeżdża pociąg, długi, i pełno ludzi w pociągu. Pociąg nie towarowy, a osobowy. I po polsku rozmawiają. Cieszymy się. Pociąg się zatrzymał, drzwi się otwierają. Idziemy z mamą, a ktoś woła, ciocia, ciocia! Starszych kuzynek mama miała dużo, wciągają nas do środka i z nimi już jedziemy. Po drodze pociąg się zatrzymywał, musimy nabrać wody, na pół godziny czy godzinę, a my na poszukiwanie jedzenia.
I wszyscy się rozeszli, może coś kupimy, bo jeść nie dawali, każdy miał parę rubli. Ja wyszedłem, to była moja kolej, mama mówi, że może jakiś kipiatok dostanę, wracam – a pociąg odszedł.
Ludzie krzyczą, dzieci poszły, a matki zostały, lament.
Mnie zajęło może dwa miesiące, zanim dotarłem na miejsce. Musiałem szukać na swoją rękę. Dużo było też starszych ode mnie, jeden mną się zaopiekował przez całą drogą, aż dotarłem do Taszkentu.
Wyrzucali mnie z pociągu, transporty były wojskowe i nie mogłem się dostać. To żeśmy czekali, widziałem, że inni też byli, starsi, i w nocy – pociąg był bardzo długi i ciężki i wolno jechał – można było wskoczyć z tyłu, taka przyczepka była. Jak się jasno robiło, pociąg się zatrzymywał, to trzeba było wyskakiwać, żeby się nie dostać w ręce policji. Trzeba było unikać policji.
Później spotkałem moją rodzinę. Na każdej stacji były wywieszki, rodzina taka a taka poszukuje takiej a takiej, albo tu byłem. Tak samo nasz ojciec nas odnalazł, w ten sposób. To ja tam odnalazłem swoją rodzinkę.
– W Taszkencie?
– Daleko za Taszkentem, już byliśmy blisko polskiego wojska, tam gdzie Anders już stał.
– W jakiej miejscowości?
– Kiermine w Uzbekistanie, to jest na południe, niedaleko Morza Kaspijskiego, tam było dowództwo polskiej 7. Dywizji.
Zaraz takich malców jak ja do Junaków. Takie spodenki porobili i koszulka niebieska, dlatego że w Rosji wojsko było pod prawem polskim, a cywile pod rosyjskim.
– Chcieli, żeby dzieci były w mundurach pod polskim prawem?
– Tak. Zanim mój ojciec przyszedł, oni się tam zmówili i uciekli z obozu, dostali się na pociąg i jechali w stronę, tam gdzie polskie wojsko. Jeszcze daleko było. Kazachstan trzeba było przejść. Tam było drugie miasteczko, w którym był konsulat polski. Tam już wojsko polskie było, chciał swoją rodzinę ściągnąć. Dostał przepustkę, powiedzieli, że w tym miasteczku, niedaleko nawet było, jest polski konsulat. Ojciec dostał się do tego konsulatu i konsul napisał po rosyjsku i polsku, że ma prawo zabrać rodzinę. Poszedł na policję, dali osła, taką bryczkę, załadowali mamę, siostrę – wykończona była prawie – i na stację.
Jeszcze w Rosji grupka chłopaków poszła do wojska na własną rękę, bo nie wiedzieli, co robić. Mój brat poszedł. Tylko trzy siostry i ja zostaliśmy z matką i inni też się dołączyli i z nami szli. A mój brat poszedł z innymi i nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje, gdzie oni są.
Dotarliśmy do polskiego wojska, wojsko na motorach, chleb nawet pachnie. Jak to ładnie wyglądało to wszystko. Dali nam coś zjeść, trzeba było się potem umyć w rzece, taki strumyk był. Dali te mundurki i już jesteśmy w Junakach.
Tam gdzie szkoła była, to był obóz więzienny, ściany były zbudowane, takie lepianki z błota, dość wysokie, może 10 stóp, może nawet więcej naokoło. Na samym środku była woda i był taki gorąc, że nam nie dostarczali, tylko beczka była z wodą, z chlorkiem, prawie że biała była. Bardzo gorąco było. Było mówione, żeby pić tę wodę z chlorem.
– A czemu z chlorem?
– Zarazki zabija. I nasi chłopacy – nas było może kilkuset chłopaków – nie chcieli pić z tego, tylko z sadzawki pili. A tam robaki pływały. I dostali dyzenterii i dużo poginęło. Ajajaj!!!
Jeden był starszy w naszej kompanii i mówi: Zbyszek, chodź tutaj. Widzisz, co się dzieje, umierają, pij tę wodę z chlorem. Ja mówię nie mogę. I to mnie uratowało. Tak było.
Później dostaliśmy rozkaz, że wyjeżdżamy do Persji. Też dali nam osiołki, i na tych wózkach do stacji, do Krasnowodska. I tam okręt czekał nas i wojsko było.
– Do Persji płynęliście?
– Tak, do Persji, przez Morze Kaspijskie. Krasnowodsk, i potem prosto do Pahlewi. Znowuż na tym okręcie to byliśmy tak jak śledzie, nie można się było ruszyć, bo chcieli napchać jak najwięcej, żeby uciekać z Rosji.
Ruskie już zaczęli się orientować, że tutaj coś nie tego. Pan wie, że Sikorski im mówił, że nasze wojsko z tej strony uderzy na Niemców. Anyway udało się!
Pierwsze dni, parę dni, może tydzień, może więcej, spaliśmy na plaży, na piasku.
Dali nam koce i tylko na kocach. Ciepło było. Szum tej wody usypiał nas. Człowiek przyszedł do sił, bo już miał chleb, i to że zjadł. Niektórzy mieli takie brzuszki. Bardzo nas pilnowali, ale niektórzy i tak jedli.
– Że za dużo jedli, tak?
– Bardzo dużo nas zginęło.
– Ludzie od tego ginęli?
– Tak. Bardzo dużo nas zginęło. Tak samo na okręcie. Wody nie było, znowu dają wodę, tylko jest słona. I pili, i umierali, i człowiek widział, jak wyrzucają do morza, po jednym, po drugim.
– Od dyzenterii?
– Tak. W Teheranie obozy już były przyszykowane dla cywilów i junaków. Był polski szpital. Moja mama się tam dostała, moja siostra była bardzo chora, ja zaś wyjechałem. Moja siostra tam w tym szpitalu umarła, miała osiemnaście lat, zmarła w Teheranie.
Wywieźli nas do Palestyny. Tam były już szkoły techniczne i junackie szkoły. I szkołę kadetów zrobili.
Później z Anglii wysłali taką ekipę do werbowania do szkoły do lotnictwa, bo nasze załogi ginęły, a nie mieli ludzi, trzeba było ich wysłać do szkoły, wyszkolić każdego, a na to potrzeba roku.
Miałem stryjka, który był pilotem przed I w.św., był jeszcze młodym chłopaczkiem w tym czasie (mowa o bohaterze wojny z bolszewikami – red.). W Dęblinie, był kapitanem. Potem uciekł przez Rumunię do Francji do lotnictwa. Był później w Anglii. Wiedziałem, że on jest w Anglii. Ta grupa, która werbowała nas do lotnictwa, to był pułkownik i jeden kapitan doktor.
– W Palestynie?
– Tak, w Palestynie. Już człowiek chodził do gimnazjum, już był troszeczkę wykształcony. I ja się zgłosiłem. Przychodzę do nich. Siedzi taki grubas. – Zbigniew Bieniawski – i tak się wyprostował i śmieje się. Ja już wiedziałem, że on się nazywa też Zbigniew Bieniawski. I urodził się w Bieniawie, tak samo jak ja.
– To rodzina?
– No tak. Kiedyś byli bogaci ludzie. Później to wszystko... Jest Bieniawski i nasza miejscowość się nazywa Bieniawa.
I on tak mówi, śmieje się: czy ty nie masz jakiegoś krewnego w Anglii? – pyta. Ja mówię tak, mój stryjek tam jest. – Jak się nazywa? – Zbigniew Bieniawski, kapitan. – To mój kolega – mówi. Rozmawiamy. A werbują tylko na pilotów i nawigatorów.
– Strzelców jeszcze nie?
– Nie, jeszcze nie, nie potrzeba nawet. Lekarze mnie badają. Jeszcze on mówi: chcecie być lotnikiem? Ja mówię tak, zawsze marzyłem, żeby być w lotnictwie. – Jesteś, przyjęty.
Po jakimś czasie, niedługo to trwało, wysłali nas do Egiptu, do Aleksandrii, tam już okręt na nas czekał. I do Anglii. Podróż trwała... już nawet nie pamiętam. Ogromny statek był, nie pamiętam, jak się nazywał.
– To był pasażerski statek, kabiny były, czy okręt wojskowy?
– Nie wiem, nie wyglądało to na pasażerski. Ale ogromny. I wiózł jeńców niemieckich, oni byli zagrodzeni. Był trochę strzelaniny na morzu.
Już docieramy do Cieśniny Afrykańskiej, Gibraltar – gdzie Sikorski zginął – a tam jeden okręt może przejść. Na początku wojny Niemcy byli tacy cwani, że żeby się dostać na morze z tej strony, nie na Morze Północne, tylko tutaj, to niemieckie łodzie podwodne były pod angielskim okrętem, tak się przedostały na drugą stronę.
Musimy czekać na swoją kolejkę całą noc, w dzień byliśmy jeszcze zakotwiczeni, a tu płynie jeden kontrtorpedowiec z polską flagą, później drugi, to były "Krakowiak" i "Ślązak".
– To serce rosło?
Dokończenie w kolejnym numerze