Autor cyklicznego programu TVP pt. "Oblicza Prawdy" o działalności Służby Bezpieczeństwa oraz licznych reportaży telewizyjnych, m.in. o Wojskowych Służbach Informacyjnych (w których ujawnił między innymi fakt współpracy znanego dziennikarza Milana Suboticia z WSI)(2007). Od sierpnia 2010 roku zastępca redaktora naczelnego "Tygodnika Podlaskiego".
13 maja 2008 roku do mieszkania Sumlińskiego pod zarzutem ujawnienia Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI spółce Agora, wydawcy "Gazety Wyborczej", weszli funkcjonariusze ABW. Zarzut ten wkrótce został wycofany i zastąpiony innym. Szczegóły tych wydarzeń dziennikarz opisał w wydanej dwa lata później książce pt. "Z mocy bezprawia". Trzy miesiące wcześniej prokuratura postawiła mu zarzuty związane z oferowaniem oficerowi WSI pozytywnej weryfikacji za pieniądze, jednak sąd I instancji nie zgodził się na aresztowanie dziennikarza. Podstawą zarzutów prokuratorskich było zeznanie ppłk. Leszka Tobiasza, byłego oficera WSI i WSW, który – jak się później okazało – był m.in. szantażystą arcybiskupa Juliusza Paetza i fałszywym oskarżycielem kilku innych osób. Pułkownik Leszek Tobiasz nie został też pozytywnie zweryfikowany przez Komisję Weryfikacyjną ds. WSI. W prokuraturze Leszek Tobiasz złożył sprzeczne zeznania w tej sprawie z innymi świadkami, m.in. z ówczesnym marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim. Do konfrontacji nigdy nie doszło, gdyż pułkownik Leszek Tobiasz unikał stawiennictwa w sądzie, a na początku 2011 roku zmarł w niejasnych okolicznościach, podczas zabawy tanecznej w Radomiu.
http://www.goniec24.com/wywiady-gonca/item/3165-rozmowa-z-wojciechem-sumli%c5%84skim-nie-trac%c4%99-nadziei#sigProId1a0986452e
– Panie Wojciechu, jest Pan drugi raz tutaj, w Kanadzie, z czym Pan do nas przyjechał?
– Przyjechałem z książką "Z mocy nadziei", która nawiązuje do poprzednich książek, "Kto naprawdę go zabił", książki o operacji służb specjalnych "Teresa, Trawa, Robot" i przedostatniej "Z mocy bezprawia", która kończy się mniej więcej w roku 2011. Książka, z którą przyjechałem teraz, "Z mocy nadziei", jest w jakiejś mierze kontynuacją, aczkolwiek stanowi oddzielną całość.
– Cały czas zajmuje się Pan morderstwem błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszki?
– Zajmuję się tajemnicą śmierci błogosławionego księdza Jerzego, ponieważ ta zbrodnia, ta historia nie została zamknięta, życie pisze do niej swój scenariusz i głęboko wierzę, że ten scenariusz zostanie spuentowany.
Ale to nie jest jedyna rzecz, którą w książce poruszam, bo jest w niej bardzo wiele wątków, które poprzez kanwę różnych sytuacji, w których brałem udział bądź jako dziennikarz śledczy, bądź jako widz, bądź jako ktoś, kto dociera do pewnych informacji, bądź jako ktoś, kto na skutek docierania do tych informacji znajduje się później w różnych sytuacjach. Więc jest to książka, którą – podobnie jak książkę "Z mocy bezprawia" – piszę przez pryzmat osobistych doświadczeń. Ona się zatrzymuje – można powiedzieć – niemalże tu i teraz.
Poprzednia moja książka miała podtytuł "Thriller, który napisało życie", myślę, że był to podtytuł nie do końca trafiony, bo sugerował, że coś jest zamknięte. Ta książka ma podtytuł "thriller, który pisze życie" – bo jest to historia, która trwa. Podam przykład dosłownie sprzed kilku tygodni. Mój proces, w którym przypadła mi mało zaszczytna rola oskarżonego o płatną protekcję, a w którym występują bardzo ważne osoby, jak prezydent państwa Bronisław Komorowski, były szef agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego pan Bondaryk, pan Graś, który zeznawał w moim procesie w ostatnią środę, kiedy dotarł po pięciu wezwaniach; na cztery wcześniejsze rozprawy się nie stawił. Co niezwykłe, na 77 pytań odpowiedział "nie pamiętam", na dwadzieścia kilka następnych odpowiedział "nie wiem", "nie umiem odpowiedzieć", i –co najlepsze – "nie chcę kłamać". W zasadzie podał tylko imię, nazwisko i swoją funkcję, a poza tym nie pamiętał generalnie nic, ponieważ wiedział, że każde zdanie, jakie w tej sprawie może wypowiedzieć, mogłoby pogrążyć jego albo jego politycznych partnerów. Rozmawiamy w poniedziałek, a w najbliższy czwartek mam kolejną odsłonę tego procesu. Na sprawę mają przyjść p. Antoni Macierewicz i p. premier Jan Olszewski. W kolejnych miesiącach mają zeznawać równie ważne osoby, m.in. mam nadzieję, że dotrze p. Bronisław Komorowski, a będzie to bardzo ciekawe, gdy do tego dojdzie.
– Ale to jest sprawa związana z raportem na temat WSI, gdzie jest Pan wrobiony w oskarżenie o płatną protekcję, po to by zdezawuować cały proces weryfikacji WSI.
– Tak, by skompromitować ten proces, ale też na kanwie tego odsłania się bardzo dużo mechanizmów. Na przykład: w maju przez pośrednictwo kilku osób zgłosił się do mnie – mówię o tym otwarcie – pewien człowiek, myślę, że mogę podać jego nazwisko, skoro podałem w sądzie – Krzysztof Winiarski, oficer wojskowych służb specjalnych PRL, który onegdaj był zaufanym człowiekiem pana Bronisława Komorowskiego i który nagrywał rozmowy z p. Bronisławem Komorowskim. Jak to między takimi ludźmi się toczy… Nie chcę tego porównywać do pewnych kręgów paraprzestępczych, gdzie nikt nikomu nie ufa. Nazywając to wprost – jak to w mafijnych układach bywa – wszyscy wszystkich nagrywają, każdy na każdego chce mieć haka. Więc tenże pan nagrał pana Bronisława Komorowskiego. Słyszałem fragment tych nagrań, nie słyszałem całych, ale w oparciu o wiedzę, jaką mam od ludzi, którym ufam, mam przeświadczenie, że jeśli ciąg dalszy jest tak ciekawy jak to co słyszałem, a mam zapewnienia, że jest jeszcze ciekawszy, to ujawnienie tych nagrań może być "bombą atomową" dla pana prezydenta i kilku innych osób.
Problem polega na tym, że ten pan oficer Krzysztof Winiarski, po jakimś czasie od nagrań zgłosił się do pana prezydenta, proponując dla siebie jakieś apanaże, jakiś ataszat, coś jeszcze…
– Zaszantażował?
– Nazwijmy rzecz po imieniu. Ktoś się przestraszył, nie znam szczegółów – bo oczywiście też muszę ważyć słowa – mówię o pewnym ciągu wydarzeń; widząc, że sprawa się przeciąga, zgłosił zawiadomienie do prokuratury Warszawa-Śródmieście – mówię tutaj tylko o faktach – o tym, że ma jakieś nagrania, dał jakąś próbkę tych nagrań, mówiąc o tym, że ujawni je w toku procesu. Powiedział też, że jeśli spadnie mu na głowę cegła w drewnianym kościele, to te nagrania wypłyną, bo są zdeponowane u notariusza. Kilka dni później nawiedzili go panowie, zatrzymano go pod zarzutem posiadania narkotyków. Spędził ponad rok w areszcie, w trudnych warunkach, gdzie go tam przemielono na wszystkie możliwe sposoby. Podejrzewam, że żyje tylko dlatego, że była obawa, iż jeżeli stanie mu się coś ostatecznego, to nagrania te wypłyną poza kontrolą. W tym czasie wszędzie szukano tych nagrań: u rodziny, u notariuszy, wszędzie. Nie znaleziono więc tego pana – wrak człowieka – wypuszczono, cały czas oczywiście monitując, że może ma dość. Dostałem okrężną drogą informację w maju tego roku, że tan pan jest gotowy ujawnić te nagrania na moim procesie. Przyznam szczerze, że się obawiałem, wiedząc, w jakim kraju żyjemy. Wielu ludziom wydaje się, że jest to wolna i demokratyczna Polska; ja jestem głęboko przekonany, że równie daleko jej do wolności jak do demokracji, a ponieważ mam żonę i czwórkę dzieci, myślę nie tylko o sobie. Dlatego nie ukrywam, że miałem obawy, jednakowoż mimo wszystko zdecydowałem się powołać tego pana na świadka. 28 października po długim namyśle zgłosiłem go na świadka w moim procesie, mówiąc, co to za świadek i jakie ma nagrania. Sąd powiedział, że podejmie decyzję 11 grudnia, czyli rozmawiamy zaraz po tym, kiedy to miało się stać, bo dzisiaj jest 16 grudnia. 11 grudnia właśnie, kiedy przyszedł rzecznik rządu pan Graś nic niepamiętający, sąd miał podjąć decyzję, że p. Winiarskiego jako świadka dopuści. Jeżeli go dopuści i ten pan dotrze, to tak jak mówię, będzie to bomba atomowa. Sąd 11 grudnia powiedział, że nie podejmuje decyzji i musi mieć więcej czasu do namysłu. Następną rozprawę mam 19 grudnia – zobaczymy. Wydaje mi się, że jeżeli chodzi o tę sprawę, stoimy na jakimś zakręcie. Najciekawsze jest to, że tak naprawdę nikt o tym nie wie.
– A rozpowszechnia się informacje o oskarżeniu posła Macierewicza o rzekome wcześniejsze przetłumaczenie raportu o weryfikacji WSI na język rosyjski – usiłując od tej strony zaatakować samą ideę sporządzenia i wiarygodności tego raportu.
– Te ataki trwają od samego początku. Jak piszę w mojej książce "Z mocy bezprawia" i co przypominam w mojej książce "Z mocy nadziei", to nie było tak, że ten cały potężny aparat, te przeszukania w kilkudziesięciu mieszkaniach przez funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ta potężna kampania medialna; że to wszystko było na taką mało znaczącą postać jak ja. Wiadomo, że celem tej operacji był "okręt flagowy" tamtych czasów, czyli komisja weryfikująca WSI, na czele której stał Antoni Macierewicz. Uznano, że za moim pośrednictwem, próbując mnie wykorzystać bez mojej woli i wiedzy – ponieważ znałem członków Komisji Weryfikacyjnej i miałem informatorów we WSI, a jednocześnie byłem freelancerem. Przypisano mi więc rolę takiego bezmyślnego naboju wystrzelonego z pistoletu, który miał tym ludziom pomóc dobrać się do komisji Antoniego Macierewicza. To się nie udało z jednego powodu. Panowie zrobili mi analizę psychologiczną, wydawało im się, że wiedzą o mnie wszystko, prześwietlano mnie przez długi czas. Wiedziano o mnie wszystko – można powiedzieć, że na kilka pokoleń wstecz – i uznano, że wystarczy mnie zamknąć na kilkanaście miesięcy, jednocześnie poddając moją rodzinę dobrej obróbce, a ja powiem i zrobię wszystko, żeby tylko uratować rodzinę, powiem wszystko, żeby pogrążyć tę komisję. Panowie nie przewidzieli tylko jednego, że jak się za mocno przykręci śrubkę, to się zrywa gwint. To stało się ze mną. Nagonka była tej miary, że nie wytrzymałem. To nie jest tajemnicą, że próbowałem popełnić samobójstwo. Bogu dziękuję, że to się nie udało, wiem, że nie wolno tego nigdy robić, z pewnością nigdy więcej tego już bym nie zrobił. Natomiast w tamtym czasie nie widziałem innego wyjścia. Paradoksalnie, z dzisiejszej perspektywy, mogę chyba powiedzieć, że to tak naprawdę mnie uratowało. Bo gdybym trafił do aresztu wydobywczego, to albo bym tam siedział do dzisiaj, albo musiał mówić o rzeczach, których nie było, o rzekomych przestępstwach; żeby ratować własną skórę, musiałbym topić innych ludzi, którzy w moim przekonaniu robili dobrą pracę dla państwa polskiego.
Więc nie udało się z tej strony, to próbuje się z różnych innych stron. Wiemy, jak ważna była ta praca Komisji Weryfikacyjnej WSI, bo wiemy, że Wojskowe Służby Informacyjne nie przeszły żadnej weryfikacji. Służby cywilne, Służba Bezpieczeństwa przeszły taką "iluzoryczną" weryfikację. Wiemy, że ona była złej jakości, ale jakaś tam była. Jeśli chodzi o służby wojskowe, to zamieniono tylko nazwę, Wojskowe Służby Wewnętrzne na Wojskowe Służby Informacyjne, nic więcej nie zrobiono, jest więc prosta kontynuacja. Dzisiaj te służby od początków rządów Platformy Obywatelskiej ponownie podniosły wysoko głowę. Można powiedzieć, że ponownie przejęły ster rządów. Mam bardzo dużo poszlak i mocnych przesłanek – nie o wszystkich mogę tu mówić – które wskazują, że pan prezydent Komorowski – delikatnie to ujmę – nie jest do końca wolny w swoich decyzjach i posunięciach, a wszystko to wiąże się z działaniem właśnie tych Wojskowych Służb Informacyjnych.
Niektóre z tych rzeczy muszę niestety zostawić na swój proces, który moim zdaniem zmierza w bardzo ciekawym kierunku.
Mnie na przykład przez dwa i pół roku nie przedstawiono ani jednego dowodu mojej rzekomej winy, a mimo to proces się toczy. Cały czas jestem wzywany do różnych prokuratur, gdzie grozi mi się palcem i mówi, że co za problem wytoczyć mi kolejne procesy. Mam jakieś kłopoty, jeden, drugi, trzeci, za chwilkę mogę mieć... trzynaście, będą biegał od prokuratora do prokuratora, tłumacząc się z niepopełnionych czynów.
– Ale jeśli ten proces idzie w "złą stronę", to dlaczego Pana zdaniem wciąż trwa, skoro wiadomo, że sądy i prokuratura są "niezawisłe", czyli wypełniają polecenia, jako element całej tej układanki?
– Są tak niezawisłe jak sędzia Sądu Okręgowego w Gdańsku, który prężył się na baczność przed dziennikarzem udającym asystenta pana premiera.
– Właśnie dlatego pytam, komu zależy na tym, by Pana sprawa nadal była na wokandzie, skoro jest to proces, na którym wypływają różne rzeczy?
– W swoim czasie sprawie nadano gigantyczny rozgłos, zaangażowały się w nią najważniejsze osoby w państwie. Występują tutaj prezydent Bronisław Komorowski, szef Agencji Bezpieczeństwa Publicznego p. Bondaryk i jego zastępca p. Jacek Mąka. Odbyła się tajna narada z udziałem również rzecznika obecnego rządu p. Pawła Grasia. Zaangażowali się w nią najważniejsi polscy prokuratorzy, bo sprawę prowadzi prokuratura krajowa, więc to jest najwyższy szczebel – nie rejonowa, nie okręgowa, nie apelacyjna, tylko krajowa. Po tym jak dwoje prokuratorów, p. Andrzej Michalski i p. Jolanta Mamaj, którzy mnie oskarżali, popełnili w tej właśnie sprawie szereg przestępstw, co wyłapał sąd, do którego się odwołałem, i ten sąd stwierdził – cytuję z pamięci – że prokuratorzy Jolanta Mamaj i Andrzej Michalski tak postąpili w tej sprawie, tak drastycznie złamali prawo, jak człowiek, który widzi na trawie wielką tablicę z napisem zakaz deptania trawników, po czym wjeżdża na ten trawnik koparką i buduje ziemiankę. To było porównanie sędziego pokazujące, jak prokuratorzy drastycznie złamali prawo. W efekcie stała się rzecz bardzo rzadka, gdzie sąd tym prokuratorom zabrał immunitety. Oni w tej chwili siedzą na ławie oskarżonych. Więc prokuratorzy, którzy mnie oskarżali, sami siedzą na ławie oskarżonych za tę właśnie sprawę. Główny świadek, p. Tobiasz, którego zeznania były bardzo groźne, gdyż – choć sprawa była kręcona przez tych samych ludzi, to tam każdy ratował na pewnym etapie własną skórę – jego zeznania poddane konfrontacjom z całą pewnością musiałyby doprowadzić do wykazania kłamstw prezydenta Bronisława Komorowskiego. Zwłaszcza że sam wnosiłem o szereg konfrontacji, z Komorowskim, z Bondarykiem, z Grasiem, z Aleksandrem L. – muszę tak mówić, bo siedzę na ławie oskarżonych i nie wolno mi go przedstawiać inaczej, z członkiem Komisji Weryfikacyjnej Leszkiem Pietrzakiem, z Antonim Macierewiczem…
Tobiasz był kluczowy. Mógł w tych zeznaniach pogrążyć siebie, wtedy ta sprawa natychmiast przestałaby istnieć, bo był jedynym w zasadzie atutem prokuratury, ale też – co bardzo prawdopodobne – jego zeznania mogły pogrążyć te osoby, o których powiedziałem wcześniej. Znalazło się trzecie rozwiązanie, p. Tobiasz zmarł podczas zabawy tanecznej. Efekt jest taki, że nie pogrąża nikogo, ani siebie, ani tamtych ludzi. Wracam do pytania. Gdyby tę sprawę zatrzymano, byłaby to klęska olbrzymiej liczby ludzi, którzy się w nią od początku zaangażowali. Jestem głęboko przekonany, że gdyby przewidzieli kierunek, w jakim ta sprawa pójdzie, to dawno temu byłaby ona zatrzymana. Myślę, że pewne osoby straciły nad nią kontrolę, tak jak stracono kontrolę nade mną. Zrobiono mi bardzo dokładną analizę psychologiczną i według scenariusza miałem zachować się, jak przewidziano. Idę potulnie do aresztu, tam się mnie przez szereg miesięcy rozkawałkowuje. W międzyczasie moja rodzina zostaje poddana obróbce – moja żona nie pracowała, jak większość Polaków siedzimy w ogromnych kredytach, wiadomo, że nie zarabiam na te kredyty, rodzina jest licytowana, wszyscy idą pod wodę. W takiej sytuacji co zrobi ojciec – mąż, no, będzie ratował rodzinę, powie wszystko, żeby wyjść. Taki był plan.
Ten plan swoim załamaniem przekreśliłem. Stracono nad tym kontrolę. Potem tracono tę kontrolę jeszcze kilka razy. Rok po moim załamaniu wyszło na jaw, że wszyscy ludzie, którzy mieli ze mną kontakt, byli nielegalnie podsłuchiwani, nawet dziennikarze – Bogdan Romanowski, Cezary Gmyz. W zasadzie każdy, kto miał ze mną kontakt, był objęty podsłuchami. Zrobiła się wielka afera, że w demokratycznym państwie służby podsłuchują dziennikarzy itd., sprawa zaczynała przypominać kulę śnieżną, która wymyka się spod kontroli. W efekcie wykonano gigantyczną pracę, nie można było sprawy zatrzymać – tak sądzę – bo poniesiono już zbyt duże koszty. Myślę, że miało to zmierzać ostatecznie do maksymalnego jej wyciszenia. To wyciszenie w jakiejś mierze się udało, bo obecnie o sprawie nie jest głośno, zmarginalizowano jej znaczenie choćby przez fakt skierowania do Sądu Okręgowego dla Warszawy-Woli; sprawa, w której występuje prezydent państwa, szefowie służb specjalnych, generałowie WSI, Antoni Macierewicz, członkowie Komisji Weryfikacyjnej, premier Olszewski, wiele innych ważnych osób – taką sprawę skierowano do sądu rejonowego!
Chyba jednak po raz kolejny nie przewidziano pewnych sytuacji, choćby tego, że pojawi się ktoś taki jak Krzysztof Winiarski, że pojawią się inne osoby. Efekt jest taki, że w tej chwili świadków podzieliłbym na następujące grupy:
Pierwsza to tacy, którzy nie przychodzą, bo umarli; niektórzy w dziwnych okolicznościach, zmarło trzech ważnych świadków wcale nie w podeszłym wieku;
Druga grupa to świadkowie, którzy przychodzą w towarzystwie lekarzy, tak jak niedawno pewien pan o nazwisku Słukowski, kierujący firmą zatrudniającą 500 osób. Pan ten na korytarzu rozmawia przez komórkę, wydaje polecenia podwładnym, tryska energią, a gdy wchodzi na salę, nie jest w stanie wydusić z siebie słowa – lekarz mówi, że stracił pamięć. Miałem dwóch świadków, którzy stracili pamięć i lekarze w ich imieniu przychodzą z tomem dokumentacji. Wnioskuję oczywiście, aby poddać tych świadków weryfikacji przez biegłych sądowych;
Trzecia grupa świadków to tacy jak pan Paweł Graś, którzy przychodzą bez lekarzy, ale generalnie też nic nie pamiętają;
No i jest jakaś ostatnia grupa, która jeszcze nie umarła, nie straciła pamięci, i w stosunku do tych świadków zgłosiłem wniosek, aby poddać ich wszystkich badaniom na wykrywaczu kłamstw, na wariografie.
Zgłosiłem tutaj siebie, pana Bronisława Komorowskiego, pana Bondaryka i jeszcze kilku innych. Ja się nie boję, bo wiem, jak było, natomiast jestem bardzo ciekaw, co by takie badanie na wykrywaczu kłamstw wykazało w stosunku do takiego p. Komorowskiego i kilku innych "zacnych" osób.
– Biorąc pod uwagę seryjnych samobójców, śmierć generała Petelickiego, czy nie sądzi Pan, że w tym środowisku byłych żołnierzy WSW, potem WSI, też są różne napięcia i grupy interesów i praktycznie rzecz biorąc, polska polityka, czyli to, co widzimy w telewizji, to efekt tarć płyt tektonicznych, które gdzieś tam pod spodem uderzają o siebie. A czy Pan nie boi się o własne życie?
– Tak, na pewno się boję, ale jak tutaj tak rozmawiałem z przyjaciółmi, którzy mnie zaprosili, Violettą Kardynał i kilkoma innymi osobami, powiedziałem, że bez mojej woli i wiedzy wsadzono mnie do pociągu i nie mogę z niego już wyskoczyć w pełnym biegu. Nie wiem, dokąd ten pociąg dojedzie, ale wierzę, że wszystko jest po coś, że każdy z nas ma zadanie do wykonania na ziemi. Mnie akurat przypadła rola, której niespecjalnie sobie życzyłem, ale z tego pociągu nie jestem w stanie wyskoczyć. Będę walczył o ujawnienie prawdy bez względu na to, co miałoby być na końcu.
Natomiast jeśli chodzi o te "płyty tektoniczne", to tak, jestem absolutnie przekonany, że polskie służby, i to może nawet bardziej wojskowe niż cywilne, od wielu, wielu lat rządzą. Nic tutaj się nie zmieniło.
Dla wielu ludzi – co jest przerażające – Polska wydaje się być krainą wolności i demokracji, jak pan Graś to ujął, jesteśmy w wolnej Polsce i wszystko jest pod kontrolą demokratycznych instytucji. Opinia ta wywołała uśmiechy u obecnych na sali sądowej. Myślę, że realia są takie, że rządzą służby. Tam są różne grupy interesów, sam będąc w różnych mrocznych zakamarkach służb, zbierając informacje, natrafiałem na rozmaite odłamy, rozmaite grupy interesów, które rywalizowały między sobą o strefy wpływów. Tak jak mafia pruszkowska, tak samo Wojskowe Służby Informacyjne to nie jest monolit.
– Wróćmy do księdza Jerzego. Śledztwo kilkakrotnie grzęzło, było przerywane. Mamy proces kanonizacyjny, nie sądzi Pan, że Kościół polski powinien być instytucją, której zależy na wyjaśnieniu wszystkich okoliczności zamordowania błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki?
– Pamiętam, gdy zamordowano księdza Jerzego, miałem 15 lat, wtedy ja, moi rodzice, dziadkowie, wszyscy mieszkaliśmy blisko kościoła św. Stanisława na Żoliborzu, byliśmy jakby skupieni wokół tego kościoła, to było takie miejsce spotkań całej rodziny, czuliśmy takie bezpieczeństwo, Kościół wydawał się nam monolitem, sądziliśmy, że cały Kościół jest po stronie prawdy, że cały Kościół jest z księdzem Jerzym. Później dopiero, patrząc na różne dokumenty, rozmawiając ze świadkami, widziałem, jak wielka była samotność księdza Jerzego, i jak wiele przykrych sytuacji spotykało go ze strony ludzi Kościoła, którzy – co też przykro jest mówić – okazywało się po wielu latach, byli ludźmi podwiązanymi na rozmaite paski. Uwikłanymi. Pamiętam, jak prokurator Andrzej Witkowski pytał, czemuż ten ksiądz Czajkowski... – taki ksiądz, który w latach 90. był w telewizji dyżurnym ekspertem do wszystkiego. Co się pojawił w okienku telewizora, to atakował Witkowskiego, że to szaleniec itd. No a później okazało się, że to był zwyczajny TW. Ksiądz Andrzej Przekaziński, wtedy i dziś dyrektor Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, gdy docieram do niego z kamerą w 2002 roku, mówi, niech pan zostawi tę sprawę, ja tak bym chciał doczekać beatyfikacji Jurka, to był mój przyjaciel, wy grzebiąc w tej sprawie, popsujecie beatyfikację. Kilka lat potem okazuje się, że ksiądz Andrzej Przekaziński to kolejny TW. A mimo to do dzisiaj jest dyrektorem Archiwum Archidiecezji Warszawskiej.
Tak można by mnożyć te przypadki. Nie chcę przez to powiedzieć, że Kościół jest w całości uwikłany – broń Boże! Są wspaniali kapłani! I myślę, że generalnie Kościół się obronił, wierzę w to głęboko, że większość księży zachowała się wspaniale, ale prawda jest też taka, że o wielu rzeczach jeszcze nie wiemy. O wielu rzeczach wydaje mi się, że wiem na pewno, ale nie potrafiłbym ich poprzeć dokumentami.
Sporo rzeczy wyszło na temat uwikłania hierarchów w rozmaite szantaże i że musieli wykonywać polecenia. Choćby na kanwie mojej sprawy, gdzie pułkownik Tobiasz, człowiek, który mnie oskarżał, a który zajmował się inwigilacją Kościoła katolickiego, który był szantażystą arcybiskupa Paetza. Dopóki arcybiskup Paetz wykonywał posłusznie polecenia płk. Leszka Tobiasza – to ten sam, który zatańczył się na śmierć podczas zabawy w Radomiu – dopóty nikt nie dowiedział się o jego skłonnościach. WSI przejęły dokumenty dotyczące arcybiskupa od służb niemieckich, od STASI i w momencie, gdy abp Paetz już tego nie wytrzymał, powiedział "dość, nie będę wykonywał poleceń", wtedy okrężną drogą te dokumenty trafiły do "Rzeczpospolitej", uważanej wtedy za gazetę prawicową. Bo tak było najlepiej, gdyby to opublikowało Urbanowe "Nie", to nikt by nie uwierzył, ale wiadomo, że to robi się tak, aby było wiarygodne. Jurek Morawski, mój kolega, dziennikarz, się ucieszył, był przekonany, że w jakiś sposób wykonał własne dziennikarskie śledztwo, nie wiedząc, że był tylko marionetką w tej historii, i opublikował te dokumenty dotyczące abp. Paetza. Gdyby arcybiskup Paetz nadal wykonywał te polecenia, prawdopodobnie do dzisiaj byłby szanowanym hierarchą. On po prostu nie wytrzymał, ale wiele osób zaciska zęby i do dziś wykonuje zlecenia swoich panów – bez cudzysłowu tutaj.
– Czy zatem dowiemy się kiedyś prawdy o morderstwie księdza Jerzego?
– Nie tracę nadziei. Żyją świadkowie, żyją ludzie, którzy mogą sporo wnieść do tej sprawy. O niektórych wiem nawet dość dużo. Żyje człowiek, który w tej sprawie wykonał najwięcej pracy i który ma olbrzymią wiedzę, a jest zdeterminowany, by to wyjaśnić, chociaż mało kto jest zainteresowany, aby mu pomóc – mówię o prokuratorze Andrzeju Witkowskim. Wspaniała postać, nieczęsto spotyka się takie osoby – wykonał wielką pracę i myślę, że brakuje mu tylko puenty.
Moja książka nosi tytuł "Z mocy nadziei". Ta nadzieja obejmuje również tę sprawę, ona obejmuje wiele rzeczy, również te sprawy, o których mówiliśmy tutaj przed nagraniem – że mimo, iż wydaje się, że jest bardzo źle, jednocześnie coś się oddolnie tworzy. Pan to powiedział w tej rozmowie przed nagraniem i ja też to widzę. Moja nadzieja wynika właśnie z tego, że z jednej strony, są tacy ludzie jak Andrzej Witkowski, z drugiej, że są ci młodzi ludzie, którzy organizują się i biorą udział w tych manifestacjach, którzy nagrywają płyty nawiązujące do postaci żołnierzy wyklętych. W moim przekonaniu coś się budzi, mimo że ten potwór, który trzyma Polskę za gardło, wciąż jest mocny i udało mu się oszukać całe pokolenie, skanalizować w rozmaite "bezpieczne" nurty, aby nie interesowało się Polską, w fałszywe kontestacje. To, co pisała "Gazeta Wyborcza", której generalnie nie biorę do ręki, że patriotyzm to nacjonalizm, a nacjonalizm to faszyzm; skróty myślowe, że nie ma narodu, a jest tylko społeczeństwo obywatelskie, że nie ma bohaterów. Pomagam redakcji "Głosu Katolickiego", to jest katolicka gazeta na Podlasiu. Tamtejsze społeczeństwo jest dumne z kpt. Władysława Raginisa, który niczym Ketling i Wołodyjowski, bohaterowie Sienkiewiczowskiej Trylogii, razem z porucznikiem Brykarskim w 1939 roku powiedzieli, że się nie cofną; i tak się stało, zginęli na stanowisku. "Gazeta Wyborcza" napisała chyba trzy lata temu, że to wszystko kłamstwo, a kpt. Raginis pierwszy uciekł ze stanowiska, a Brykalski to jakiś tchórz. Napisał to jakiś pseudohistoryk, który potem schował się do mysiej dziury i nikt już o nim więcej nie słyszał, bo to co napisał, okazało się gigantycznym kłamstwem. Wmawia się nam, że nie wolno mieć takich bohaterów.
– Ale to jest ta pedagogika wstydu, której skuteczność dobiega końca, młodzi ludzie są już impregnowani na ten wmawiany wstyd.
– Ona wciąż jest mocna. Gdy rozmawiałem z Andrzejem Pileckim, którego wiozłem z Warszawy do Kazimierza nad Wisłą, gdzie imieniem jego taty nazywano ulicę, opowiadał mi, jak zgłosili się do niego ludzie z Hollywood mówiąc, że zrobią film – wielomilionowy budżet, same gwiazdy. – Pańskiego taty prawie nikt nie zna w Polsce, a co dopiero na świecie – mówią – a my zrobimy megahistorię, ale czy pan wie, że pański tata był Żydem? – Nie – mówi Andrzej Pilecki – to nieprawda. – Pan może tego nie wiedzieć, ale myśmy to bardzo dokładnie sprawdzili w dokumentach.
Andrzej Pilecki się postawił. Kilkakrotnie go przekonywali, namawiali, Andrzej Pilecki postawił sprawę bardzo mocno, mówiąc, że jeżeli zrobią coś takiego, to będzie przez prawników bronił polskości swojego ojca i na cały świat o tym mówił. Chyba tylko dlatego nie zrobiono takiego filmu, a popatrzmy, jaki "piękny" film mógłby powstać: bohaterski Żyd ucieka z polskiego obozu koncentracyjnego – bo tak się mówi – po czym w Polsce zostaje zastrzelony przez Polaków. Bo niby Polacy go zastrzelili, żołnierze, niby w polskich mundurach. Tak mogłaby wyglądać piękna historia, którą usiłowano zrobić. Na razie jej nie zrobiono tylko dzięki Andrzejowi Pileckiemu, co będzie, gdy on umrze, może ktoś wpadnie na taki pomysł, by zrobić taki film o "bohaterskim Żydzie", no bo przecież Polak nie mógł zachować się tak bohatersko.
– Jeśli Polska nadal będzie słaba jak teraz, to tak.
– Mam nadzieję, że do takiego filmu nigdy nie dojdzie.
– Panie Wojciechu, dziękuję bardzo i na koniec proszę powiedzieć, gdzie można kupić Pana książki?
– To, że moja książka się pojawia tutaj, że przyjechałem tu, głównie na zaproszenie Wioletty Kardynał, wspaniałej osoby i dziennikarki, która też swoje przeszła za niezależność i uczciwość – to jest jak gdyby praprapremiera, dlatego że oficjalna premiera mojej książki będzie 23 stycznia. Książka ta nosi tytuł "Z mocy nadziei" – broń Boże proszę nie myśleć, że są jakiekolwiek skojarzenia z filmem "Człowiek z nadziei", bo ktoś mnie już o to zapytał, mówiąc, że tytuł jest niefortunny. Myślę, że jest "fortunny", tylko że "Człowiek z nadziei" nie może wszystkim odbierać nadziei, więc ta książka nie ma nic wspólnego z "Człowiekiem z nadziei", to jest książka o prawdziwej nadziei, bo ja tej nadziei, mimo trudnej sytuacji, nie straciłem.
Książka będzie miała oficjalną premierę w Polsce w Radiu Nadzieja z udziałem 400 osób – kilku biskupów, których zaprosiłem, którym ufam, wielu innych wartościowych postaci. Aby książkę kupić, wystarczy wejść na moją stronę sumlinski.pl. Możemy wysłać ją w dowolny zakątek kuli ziemskiej. Tam są wszystkie kontakty i namiary na mnie.
– Dziękuję bardzo, wszystkiego dobrego.