***
Pan Tadeusz (Mazur) Siemiątkowski zmarł w 1998 roku. W czasie wojny dowodził
oddziałem bojowym pozostającym do bezpośredniej dyspozycji Komendy Głównej
Związku Jaszczurczego. Grupa ta początkowo zwana była KL-em (Komórka
Likwidacyjna), później występowała jako "Oddział Tadeusza" lub "Oddział
Mazura". Jak pisze we wspomnieniach sam dowódca, oddział był historycznie
"przedłużeniem bardziej bojowej części akademickiego środowiska
warszawskiego o zabarwieniu narodowym (głównie spośród członków ONR)".
(...)Entuzjazm był jednak podszyty pewnym niepokojem. Pochodziliśmy z
narodowego środowiska akademickiego. Chociaż część z nas ukończyła uczelnie
przed wojną, więź wspólnych myśli i przeżyć nie przerwała się i grupa ta
stanowiła pewną całość. Jak w całym szeroko pojętym Obozie Narodowym,
mieliśmy własny pogląd na przebieg wydarzeń w historii Polski, odmienny od
oficjalnie podawnego w podręcznikach szkolnych. Dziwiło nas niedołęstwo
Sejmu Wielkiego u schyłku Rzeczypospolitej, dreptanie w kółko wojska
polskiego w powstaniu listopadowym, czy też fakt bezmyślnego powstania
styczniowego w najbardziej nieodpowiedniej chwili, itp. itd.
Toteż od początku nurtowały nas podejrzenia i obawy: czy obecna walka nie
zostanie poprowadzona w podobny jak dawniej sposób, pod wpływem tych samych
czynników? Czy i teraz będziemy wyciągali kasztany z ognia dla kogo innego?
Czy znów dumnie będziemy podcinali gałąź, na której siedzimy?
Nie mieliśmy krzty zaufania do Rządu w Londynie, ani kierownictwa ZWZ, i
całą siłą poparliśmy decyzję naszej góry utrzymania jednej organizacji
wojskowej, w naiwnej nadziei, że będzie ona rozbudowana do poziomu
rzeczywistej siły zbrojnej, zdolnej poprzeć polityczne decyzje, niezależnie
od nikogo z zewnątrz..."
***
A.K.: Panie Tadeuszu, historia Narodowych Sił Zbrojnych jest niesamowicie
intrygująca: z pożogi wojennej i z pożogi komunizmu uratowano ponad 1000
osób, które pod bronią opuściły Polskę...
T.S.: Pan mówi o Brygadzie...
A.K:. Jak Pan trafił do Narodowych Sił Zbrojnych i jak toczyły się Pana
losy w czasie wojny?
T.S.: To się zaczęło w latach 30. wstąpiłem do Obozu Wielkiej Polski, a
potem, - gdy rząd sanacyjny go rozwiązał - do ONR-u - Obozu
Narodowo-Radykalnego. Ten po dwóch miesiącach też został zdelegalizowany,
ale utrzymał się w konspiracji i ja w dalszym ciągu w nim byłem.
Jak przyszła wojna, to naturalnie zostałem zmobilizowany. Nie oddałem ani
jednego strzału, tylko uciekaliśmy na wschód, a w pierwszych dniach
października wróciłem do Warszawy.
Tam żeśmy się zebrali, już w trochę mniejszym gronie, niektórzy zginęli,
innym udało się pójść na Zachód - była nadzieja, że tam będzie rząd i
stworzona zostanie armia. Tak więc część poszła na Zachód a myśmy stworzyli
organizację wojskową: Związek Jaszczurczy, "zet-jot" - popularnie.
Naturalnie, związek ten nie miał początkowo wielkich możliwości działania -
przede wszystkim myśmy zostali naprawdę zdezorganizowani, nie mieliśmy
żadnej broni. Nie można było wiele zrobić. Hubal - był ostatnim partyzantem,
który został zniszczony. No, ale mówiło się: "poczekamy, wojna się
rozpali...". Sądziliśmy, że ten sojusz stalinowsko-hitlerowski to jest lipa
i wszystko się wkrótce rozwali, na wschodzie zacznie się wojna, a my musimy
się przygotować psychicznie i podtrzymywać ducha narodu przez wydawanie
gazetek.
Namnożyło się wówczas tych gazetek w niesamowity sposób, podobnie jak
namnożyło się tych tajnych organizacji wojskowych. Na początku to było ich
chyba kilkaset. No, ale łączyły się i w końcu pozostało kilka, które
wyraźnie były stworzone przez przedwojenne, a istniejące tajnie w tym czasie
partie polityczne, jak: endecja, organizacja chłopska czy socjalistyczna.
A.K.: Jaki stosunek przyjął "zet-jot" do powstającj wówczas Armii Krajowej?
T.S.: No, jeszcze wtedy Armii Krajowej nie było.
Mieliśmy straszny żal do dowództwa Polskich Sił Zbrojnych, do
Rydza-Śmigłego i całej tej ferajny politycznej.
Wszystko było w proszku i Sikorski, który był w opozycji do Sanacji, zaczął
tworzyć organizację rządową, najpierw była to Służba Zwycięstwa Polski.
Ponieważ większość oficerów to byli piłsudczycy, to oni to wszystko później
zaczęli przejmować i ta Służba przerobiła się na Związek Walki Zbrojnej. Ta
organizacja robiła się największa, bo miała pieniądze.
Początkowo ta grupa "sikorszczyków", że się tak wyrażę, chciała od razu i
nas wciągnąć, ale myśmy się opierali, bo nie mieliśmy do nich zaufania.
Wiedzieliśmy, że zrobiono straszny błąd i doprowadzono do takiej katastrofy
- to była taka niechęć do tych zawodowych oficerów. No więc to się tworzyło
dość wolno...
A.K.: Niechęć ze względu na katastrofę wrześniową?
T.S: Tak, no a znowuż naszych "narodowych" oficerów nie mieliśmy, bo ci
którzy byli, to jeszcze pochodzili z pierwszej wojny, więc byli starzy i się
nie nadawali.
Przez jakiś czas to wszystko były osobne organizacje i niewiele w sumie
robiące - i tak nie było wielkich możliwości działania.
Ich siedzibą stała się Generalna Gubernia, bo na wschodzie NKWD
zlikwidowała wszystko bardzo szybko, a na zachodzie był bardzo silny terror.
Tak że tylko w Generalnej Guberni coś się tworzyło.
A.K.: Jak Pan myśli, dlaczego NKWD zdołała tak skutecznie rozprawić się z
podziemiem?
T.S.: Komuniści! - proszę pana - NKWD miała od razu informacje. Bardzo
szybko!
A.K.: Czyli po prostu zdrada, ludzie donosili na swoich sąsiadów?
T.S.: Tak! Tak że tam bardzo szybko się uporali. No i bardzo szybko zaczęto
wywozić elitę polską. Nie tylko zresztą elitę, wywożono wszystkich ludzi,
Polaków z tych terenów. Na tamtych terenach, to byli ludzie często
niewykształceni, dużo chłopów, ale to byli ludzie świadomi! Polacy!
Doskonale świadomi swojego pochodzenia! Więc NKWD zaczęła ich wszystkich
wywozić na Syberię i, zanim przyszli Niemcy, zdążyli dużo wywieźć.
A.K.: Kiedy Narodowe Siły Zbrojne rozpoczęły działania bojowe?
T.S.: Dość późno - to jest zresztą zupełnie osobny temat.
W każdym razie, gdy tylko Niemcy poszli na wschód, to zaraz i od nas, a
zwłaszcza z tego Związku Walki Zbrojnej pojechali i tam zaczęto tworzyć z
tych niedobitków organizacje wojskowe.
Ja używam słowa "wojskowe", a nie "zbrojne", dlatego że z bronią było
bardzo krucho...
NSZ - to jest skrót od "Narodowe Siły Zbrojne" - ja nie wiem, dlaczego
wymyślono tę nazwę - to Stypułkowski1 wymyślił - bo to były takie "siły
zbrojne", bez broni.
W każdym razie, mniej więcej w roku 1941 na jesieni pojechałem nawiązać
kontakt do Lwowa. Jeździliśmy tam i odnajdywali te niedobitki:
sterroryzowane, przerażone... Inne organizacje robiły to samo.
A potem już w 42 roku zaczął się pęd do scalenia tych wszystkich kół,
zwłaszcza zaś nacisk ze strony Londynu, który miał pieniądze i czasami
kupował...
A.K.: Kupował organizacje?
T.S.: Tak, po prostu dawał pieniądze. Tak było ze Stronnictwem Narodowym,
które bardzo wcześnie założyło Narodową Organizację Wojskową (NOW). Była ona
dość silna i Londyn naciskał, aby to łączyć. Również i w naszym pojęciu to
łączenie było słuszne - trzeba było przecież działać razem - choć,
oczywiście, mieliśmy duże zastrzeżenia i nie bardzo nam się podobało, że ZWZ
z powrotem obsadza Sanacja, a Londyn przysyłał pieniądze i oni mogli szeroko
działać. I działali!
Wtenczas utrzymywano bardzo rozbudowane kontakty polityczne, wszyscy się
zgadzali, że powinniśmy się łączyć.
Stronnictwo Narodowe, PSL, socjaliści i chadecja utworzyli
przedstawicielstwo politycze narodu polskiego w kraju. Gdy się połączyli
politycznie, powstał nacisk, by połączyli swe oddziały zbrojne. Po dłuższych
pertraktacjach zgodzili się, iż powstanie jedna siła zbrojna dowodzona przez
dowództwo wojskowe w Londynie. I tak powstała Armia Krajowa.
Były tam różne sprzeciwy, bo wciąż jeszcze była ta niechęć do Sanacji - a
już wtedy wiadomo było, że AK będzie w rękach Sanacji. No, ale cóż, trzeba
było się łączyć, a Londyn dawał pieniądze. No i jak pokazali pieniądze, to
wszystko poszło dużo łatwiej.
I tak polityczna organizacja Stronnictwa Narodowego zdecydowała, że
podporządkuje NOW (Narodową Organizację Wojskową) Armii Krajowej.
Wtenczas - a było to w połowie roku 42 - nastąpił "wybuch": grupa
zaciętych endeków powiedziała: "my nie idziemy". Mniejsza część kadry
zdecydowała się, że nie wejdzie do AK, i nastąpił rozłam.
W polskiej armii zawodowej było trochę endeckich oficerów. Oni zostali
ściągnięci do NOW, więc tam komendantem był zawodowy pułkownik Rokicki. On
się ostatecznie zgodził na podporządkowanie - zawarto umowę, na jakich
zasadach to wszystko będzie włączone do AK. Jednak dowództwo Armii Krajowej
nie dotrzymało później tych umów...
A.K.: Jaka była oś sporu między tymi, którzy dążyli do jednoczenia się z
AK, a przeciwnikami scalenia? Czy chodziło o sprawy polityczne, czy
wojskowe?
T.S.: Częściowo to chodziło o osobiste sprawy, a częściowo i polityczne,
była to niechęć z dawnych czasów, nie wierzyli dowództwu Armii Krajowej i
się wyłamali.
W każdym razie delegatura AK przekupiła po prostu... Wie pan, ja panu to
mówię, ale nie mam na to dowodów - ja to słyszałem, to było głośne...
Politycy narodowi, którzy weszli w ten "kwadrat", dostali "zapomogi" - tak
się to nazywało. Nie wiem tam ile, może z dziesięć tysięcy dolarów
miesięcznie - dla całej organizacji politycznej. Zresztą dowództwo,
oficerowie, którzy weszli, byli od razu na pensji. No i były pieniądze!
Londyn dawał, nie miał dużo, ale dawał!
***
Grupa, która się wyłamała i nie poszła na scalenie, to była tzw. grupa
Stojanowskiego i Stypułkowskiego. Ta grupa została sama.
Mieliśmy kontakty z dawnych czasów, bo przecież ONR też się wyłamał kiedyś
ze Stronnictwa Narodowego. Myśmy się wszyscy znali. Stypułkowskiego znałem
jeszcze z czasów akademickich. Stojanowskiego już osobiście nie znałem, bo
to był starszy facet, ale tych młodszych, którzy studiowali przed samą
wojną, to osobiście znałem. Gadali, gadali i w końcu dogadaliśmy się tak, że
powiedzieli: stworzymy razem jedną organizację - jest jeszcze dużo innych
organizacji, które też mają zastrzeżenia do sanacyjności AK, i one się
zgodzą przyjść do nas.
Postanowiono stworzyć Narodowe Siły Zbrojne.
Wtedy dołączyła też cała grupa małych organizacji. Dla mnie osobiście ważna
jest jedna, która działała na północny wschód od Warszawy, była to
organizacja "Wilków", nieduża, ale bardzo dobrze zorganizowana.
A.K.: To były organizacje polityczne, czy już partyzanckie?
T.S.: To już były organizacje wojskowe, ale miały swoje poglądy polityczne,
i to dość zbliżone do naszych.
A.K.: Pytałem o działania zbrojne. Kiedy podjęto je po raz pierwszy?
T.S.: No więc, działania zbrojne to ciężka historia, proszę pana.
Praktycznie, za dużo ich nie było. Dlatego, że politycy narodowi nie lubili
sił zbrojnych...
Nie wiem, czy zna pan historię z czasów pierwszej wojny światowej? Słyszał
pan o Legionie Wschodnim? To był symbol tego, jak do sił zbrojnych podchodzi
Stronnictwo Narodowe (wtenczas jeszcze Narodowa Demokracja). Przed samą
wojną, jak Piłsudski zaczął tworzyć Strzelca i swoje Legiony, to endecja
zauważyła, że on ściągnie całą młodzież i szybko zaczęła tworzyć swoje
organizacje wojskowe, Sokoła itp.
...to samo było podczas drugiej wojny światowej; gdyby nie stworzyli NSZ
czy NOW, to byłoby tak samo; oni o tym wiedzieli i dlatego zakładali
organizacje wojskowe.
Działacze nie lubili jednak wojska, ale wiedzieli, że trzeba je stworzyć,
bo inaczej młodzież odejdzie. Były podchorążówki, bardzo szybko napisano i
wydrukowano podręcznik dowódcy plutonu itp.
Póki to można było robić w czterech ścianach, to było dobrze. Wszyscy
rozumieli, że nie można od razu zaczynać walki. Terror był silny, wpadki i
aresztowania były ciągle. Tłumaczyli wszystkim, że teraz nie da rady robić
akcji wojskowych, bo nie mamy broni, dobrej organizacji, dlatego trzeba się
szkolić propagandowo...
Zaczęło się dopiero po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej. Wtenczas już tam
na wschodzie zauważyli, że coś robić można, a poza tym tu, na terenie
Generalnej Guberni, było dużo agentów; Gestapo znalazło ludzi - były
aresztowania.
W 1941 stało się jasne, że trzeba stworzyć organizacje partyzanckie na wsi,
a w mieście jakieś oddziały, które się wezmą za tych agentów.
Ponieważ wiedzieli, że myśmy byli... że były organizacje, które jeszcze
przed wojną walczyły z "bronią", zwrócili się do nas... No to nie była broń
we właściwym tego słowa znaczeniu - z kastetami, z pałkami walczyło się z
komunistami - którzy, proszę pana, tak samo mieli swoje bojówki, też z
pałkami. I myśmy się już wtedy na terenie akademickim bili. I to były niezłe
walki!
W tych grupach, które weszły do "zet-jotu" i później do NSZ, w tych grupach
powstała myśl, że trzeba coś zrobić z tymi agentami Gestapo...
Ja stworzyłem pierwszą grupę - w tym czasie jeszcze w "zet-jocie". Na
początku była bardzo malutka. Od razu były zastrzeżenia, aby to nie były za
duże grupki i nie za bardzo uzbrojone. Już na samym początku gdy ja mówiłem:
co znaczy bez broni?! Bez broni nic się nie zrobi! Trzeba mieć broń! Były
długie dyskusje i w końcu wytrzasnęli skądeś dwa pistolety i powiedzieli:
Ale ty nie rób dużej grupy...
Zresztą te pistolety, zdaje się po dwóch tygodniach mi odebrali - bo
powiedzieli, że były pożyczone na krótko...
Jak mi zabrali, znalazłem się w kłopocie: przyszła pierwsza robota, mówią:
"jest agent", trzeba go zlikwidować! No to ja mówię: "zabraliście te dwa
pistolety i nie ma jak". Już wtedy wiedziałem, że możemy liczyć tylko na
własną inicjatywę i zaczęliśmy szukać broni na własną rękę; bo tego agenta
trzeba było już strzelać...
Już wtedy żeśmy się szkolili w takiej walce niezbrojnej - znałem ju-jitsu
i na razie tych swych chłopaków w tym ćwiczyłem.
Trenowałem ich dlatego, żeby się lepiej czuli. Wiedziałem, że jak mnie
aresztuje jeden gestapowiec, to sobie z nim dam radę. Zacząłem ich szkolić i
jeszcze doszkalać siebie. Śmieszna rzecz: w Warszawie (za okupacji) były
dopuszczalne zakłady gimnastyczne, istniały oficjalnie i można tam było
uprawiać zasadniczą gimnastykę. Tak się złożyło, że przez miasto
przejeżdżał w drodze na wschód niemiecki mistrz od ju-jitsu, który z
jakiegoś powodu został zatrzymany w Warszawie. To był bardzo porządny
chłopak. Przeczytawszy w gazecie reklamę tego zakładu gimnastycznego,
zgłosił się tam i powiedział: "no to ja wam pomogę, będę was ćwiczył...". I
nic nie było z jego strony - naprawdę - żadnej wpadki. Ja się uczyłem od
niego, a zaraz potem zacząłem uczyć tamtych moich chłopaków. To trwało przez
dwa, trzy miesiące - w końcu jednak go wysłali - ale nas trochę więcej
poduczył...
***
W każdym razie, przekonałem moje Dowództwo, że z agentami Gestapo nie można
się bardzo bawić: trzeba mieć broń. Jeden z moich chłopaków miał kolegę,
komunistę, i powiedział: "to ja od niego pożyczę." I pożyczył!
Pierwszą robotę więc żeśmy zrobili z broni komunistycznej. Ja bardzo lubię
to podkreślać, bo moim celem było zawsze, żeby wykorzystywać jednego wroga
przeciwko drugiemu wrogowi, i to było pierwsze takie wykorzystanie. Potem na
wielką skalę zrobiła to Brygada Świętokrzyska.
Po tej robocie zaczęliśmy szukać. Kupiliśmy kilka sztuk, bo w sprzedaży na
czarnym rynku była broń krótka - bardzo droga - ale była.
Tymczasem, grupa "Wilków" z Wołomina dowiedziała się o pewnym sposobie od
złodziei kolejowych, którzy kradli w porozumieniu z polskimi kolejarzami;
kolejarze zatrzymywali semaforami pociągi, które szły na wschód... Ci "nasi"
złodzieje pokazali jak to robić, skakali na te wagony; naturalnie one były
zaplombowane, więc trzeba było odplombowywać. Naturalnie, gdy ochrona kolei
(Bahnschutze) to zauważyła, to były strzelaniny i zdarzały się ofiary.
Przeważnie wybierano noc, kiedy była mgła. Niestety, najwięcej było bomb i
pocisków artyleryjskich; dla nas to nie miało żadnej wartości.
To już był rok 1942 i już wtedy widać było, że Niemcy coś nie za bardzo
tam idą w Rosji i my będziemy mieli do czynienia z Sowietami - więc ja
mówię: "jak jest artyleria, to należy ją pogłaskać, niech jedzie, krzyżyk na
drogę i niech katrupi tych Sowietów".
Taka była mniej więcej taktyka.
Z tego źródła Wołomin nas bardzo dużo zaopatrywał.
Później doszły kontakty na dworcach kolejowych, gdzie były masy przesyłek i
jak tam coś podejrzanego, jaką paczkę, zobaczyli, to już nasi chłopcy tam
byli - pracowali. Taką paczkę zaraz na bok i jeśli nie można było jej łatwo
usunąć - bo była zapisana - to wtedy załatwialiśmy sprawę inaczej.
Znaleźliśmy krawca, który szył mundury dla Gestapo i dla SS, i on nam uszył
parę takich mundurów. Wtenczas na ten dworzec (myśmy już wtedy kradli
samochody) przyjeżdżało dwóch "elegancko umundurowanych SS", już wiedzieli,
jak trzeba się podszywać i do kogo zgłosić, biuro fałszerstw NSZ podrabiało
zlecenie do odbioru przesyłki i... najspokojniej w świecie kwitowali i
zabierali do samochodu.
Takie były te nasze sposoby zdobywania uzbrojenia.
Ale to się bardzo nie podobało naszym przywódcom politycznym. Były ciągle
kłopoty...
Myśmy to jednak robili i zaczęliśmy strzelać tych agentów. Przeważnie
Polaków. Były rozmaite sprawy. Ja tam tylko parę opisałem w moich
wspomnieniach. Nasz oddział kilkadziesiąt takich agentów zlikwidował.
Niektórzy nie lubili tego, no ale ja, proszę pana, ja inaczej się do tego
odnosiłem.
Bo wie pan, aresztują mojego przyjaciela, chłopaka żonatego, który ma dwie
córeczki. Na początku my trzymamy się jak najdalej od całej rodziny, ale
potem trzeba tej rodzinie jakoś pomagać. No więc, gdy myśmy zdobyli gdzieś
cukier, słoninę czy boczek w jakiejś akcji, to chodziło się do takiej
rodziny i podawało.
I proszę pana, jak to na mnie działa; przychodzę - naturalnie wieczorem,
żeby już nie było widać - znam ją, daję jej tę paczkę, a ona pyta się, czy
coś wiem o mężu - ja nic nie wiem, żadnego grypsu żeśmy nie dostali, ale
mówię, że będziemy jej pomagać (jest w ciężkiej sytuacji, utrzymują ją
rodzice).
Jest wieczór, proszę pana, ja już wychodzę i ona mówi: "pokazałabym panu
moje córeczki, ale jest ciemno i nie mogę zapalić światła". Ja mówię:
"chętnie rzucę okiem". No i wprowadza mnie do pokoju, jest ciemno, ale widzę
te dwa maleństwa śpiące... No i ja się rozpłakałem. Dzisiaj to na mnie
jeszcze tak działa... Jaką ja potem miałem mieć litość w stosunku do tych,
co wpakowali tego mojego przyjaciela?!
Kropiło się! I już!
***
Tak więc na początku żeśmy drobne czy większe roboty robili, ale przyszła
kwestia, co dalej? Sytuacja wojskowa na wschodzie się pogarsza, ja zaczynam
być przeciwny sabotażowi. Mówię: "ja nie mam zamiaru robić żadnych sabotaży,
niech sobie to idzie tam i niech oni to mają (mowa o transportach
wojskowych) - ja nie jestem przeciwko Wehrmachtowi, mój wróg to jest Gestapo
i mnie nie odpowiada, abym ja robił jakiś sabotaż na linii kolejowej dla
zaopatrzenia frontu wschodniego".
A tu tymczasem zaczynają się rozmowy scaleniowe - jest wielki nacisk ze
strony AK i Londynu, że my musimy się połączyć; że samemu nie wolno; że nie
będziemy uznawani za część armii zbrojnej. Kuleją te rozmowy, bo kuleją, ale
ludzie powiadają, że lada moment dojdzie do scalenia i wstąpimy do AK -
będziemy włączeni w AK.
A ja ciągle podnoszę sprawę: no bo ja nie wiem, jak ja się zachowam... Już
przyszły wiadomości, jak postępuje partyzantka sowiecka i komunistyczna na
wschodzie już się mówi o planie "Burza". Ja mówię, że nie mam zamiaru
pomagać Sowietom!
Były takie odprawy, takie pogadanki na ten temat. Dowództwo nasze bardzo
niechętnie podchodziło do tego tematu. Przeciągali i kłócili się o drobne
rzeczy. Ale największy opór przeciwko scaleniu był w takich właśnie
oddziałach jak my - które nie miały ochoty pomagać Sowietom.
Ja powiedziałem: "jeśli będę scalony i jeśli będę dowódcą takiego mniej
więcej oddziału jak mam - a prawdopodobnie będę - to jeżeli dostanę rozkaz
pójścia z pomocą jakiemuś oddziałowi sowieckiemu, to ja odmówię. Powiedzcie
to przy waszych scaleniowych kontaktach, że jest taka atmosfera...". Nie
wiem, czy oni to zrobili czy nie, w każdym razie...
A.K.: To dlaczego Narodowe Siły Zbrojne przyłączyły się do Powstania
Warszawskiego?
T.S.: Nie, więc my żeśmy się nie przyłączyli, tylko poszczególne grupy i
indywidualnie pojedynczy żołnierze.
Wtenczas oni już koniecznie chcieli scalenia, ale myśmy stawiali trudne
warunki; nie mieliśmy zaufania, bo wiedzieliśmy, co się stało z Narodową
Organizacją Wojskową - jak oni nie dotrzymali im przyrzeczeń i potem
pozwalniali ich oficerów, poprzenosili, odłączyli od swoich żołnierzy,
mianowali nowych dowódców - a to przecież było zastrzeżone, że tak nie
będzie - no więc my żeśmy nie bardzo chcieli.
Rokowania o scalenie trwały w 43 roku i ciągle się przewlekały i
ostatecznie Londyn i dowództwo AK stanowczo dali termin; powiedzieli:
"musicie się włączyć!". Doszło wówczas do umowy, że 7 marca - czy coś
takiego - podpiszemy scalenie i podporządkujemy się. To jest zresztą opisane
u Siemaszki2. Naszym dowódcą był wtedy pułkownik Kurcjusz. I zgodzili się na
to, że przez pewien czas - jak już będziemy scaleni, to Kurcjusz w dalszym
ciągu będzie komendantem NSZ i dopiero po pewnym czasie będzie zmiana. Oni
mieli pretensje, bo Kurcjusz był jeszcze wcześniej członkiem ZWZ, a potem,
wtenczas, jak było pierwsze wyłamanie się z NOW i utworzenieNSZ - został
komendantem NSZ, a nie powiadomił AK, że też przeszedł.
Jak to się wydało przy podpisywaniu tej umowy, to dowódca AK powiedział,
że nie może zatwierdzić Kurcjusza i musi być ktoś inny. To już było za
czasów, jak Bór był komendantem.
Nasi ludzie i sztab ujęli się za Kurcjuszem i doszło do bardzo ostrych
pertraktacji - myśmy się w konsekwencji nie podporządkowali AK i pozostali
samodzielni, a znowuż w samym NSZ nastąpił rozłam i ta grupa, która przyszła
z NOW, ta się z powrotem połączyła z AK i scaliła się.
Powstały w ten sposób dwa NSZ-ty. Jak w każdym takim wypadku, zaczęła się
przykra walka - w każdym razie myśmy do samego momentu Powstania nie
połączyli się.
Rada Polityczna NSZ mianowała swojego dowódcę (Kurcjusz dostał wcześniej
ataku serca i umarł), którym został major, potem podpułownik i pułkownik
Kmicic. Został on p.o. (pełniącym obowiązki) dowódcą NSZ. No i nastąpił
rozłam.
Gdy armia sowiecka zbliżała się do Warszawy - myśmy nie bardzo wierzyli, że
dojdzie do Powstania, myśmy uważali taki zryw za niepoczytalną zbrodnię -
tak że myśmy ciągle byli odsunięci i nie zostaliśmy zawiadomieni o tym.
A.K.: O Powstaniu?
T.S.: Tak, chociaż prywatnie więcej wiedzieliśmy. Równocześnie, ponieważ
zbliżał się sowiecki front, była kwestia naszego wycofania się na zachód.
Mówiono, że będą trzy grupy, które będą...
A.K.: Wycofania, dlatego, że liczyli panowie na konflikt, Zachodu z
Sowietami?
T.S.: Tak to było planowane.
A.K.: Dlaczego Pan uważa, że Powstanie było zbrodnią? Czy sam pomysł
instalacji władz londyńskich w Warszawie przy pomocy Powstania...
T.S.: Nie, nie, sądziliśmy po prostu, że Powstanie skończy się straszną
klęską, nie widzieliśmy żadnych szans na zwycięstwo. I to się stało! Dla nas
było to już wtedy jasne.
A.K.: Dlaczego tylko dla panów? Czy tylko panowie rozpoznali zamiary
Sowietów? Dlaczego dowództwo Armii Krajowej czy dowództwo wojsk polskich w
Londynie przyjęło tak naiwne i z księżyca wzięte projekty - jak właśnie
ujawnianie swojej struktury i swoich ludzi wkraczającym Sowietom,
współdziałanie w walce?
T.S.: I ten plan "Burza"...
A.K.: No właśnie, i plan "Burza", który z politycznego punktu widzenia był
samobójstwem! Dlaczego panowie byli w mniejszości?
T.S.: Proszę pana, przede wszystkim chęć tworzenia jednej armii to było
bardzo duże psychiczne napięcie. Przecież jest ten moment, jest wojna o
niepodległość i nagle my się kłócimy!
My wiedzieliśmy doskonale, że trzeba się łączyć, tylko - mówiliśmy do nich
- w jakiej sytuacji wy chcecie siebie i nas postawić?! Przecież trzeba
wiedzieć, kto to są Sowiety!
Według naszych pojęć, ani Londyn nie rozumiał dobrze, ani Delegatura Rządu.
Jak mogło dojść do tego, co się stało w Wilnie?! Ja nie mogłem uwierzyć! Nie
mogłem uwierzyć, gdy do nas przeciekły wiadomości o planie "Burza"...
Przed wojną w czasie studiów na Politechnice ciągle miałem kontakty, miałem
kolegów komunistów. Oni wiedząc, że ja nie pochodzę z żadnej arystokracji,
nie mam żadnych majątków - oni ciągle liczyli, że mnie przekabacą i bardzo
dużo mnie opowiadali. Ja wtenczas zrozumiałem, co to jest komunizm - chociaż
jak się okazało później, oni sami też dobrze nie wiedzieli... Nie wiedzieli,
do jakiego stopnia. Dla nich wymordowanie komunistów przez Stalina w 1938
roku to był szok.
A.K.: No więc właśnie chodzi mi o to, jak bardzo trzeba było być politycznie
ślepym, by nie dostrzegać tych wszystkich faktów. Znane było przecież
zachowania partyzantki sowieckiej na terenach polskich - działania NKWD,
która szła zaraz za frontem,. zabijała, wywoziła i zsyłała...
T.S.: Całkowicie się z panem zgadzam. Ja doskonale się w tym orientowałem.
Tak się złożyło, że na początku wojny znalazłem się na Wołyniu. Wówczas
mogłem zostać po stronie sowieckiej lub mogłem wracać do Warszawy. Bardzo
dużo kolegów mnie namawiało do zostania po stronie Sowietów. Ja powiedziałem
wtedy: Nie! Ja już wolą tego zbrodniarza, który jest z kultury łacińskiej -
przeszedłem z powrotem front do Niemców i wróciłem. Niemcy też by mnie
zamordowali - gdyby mnie dostali.
Ja byłem wyjątkowo dobrze obeznany z tą sytuacją. Kłóciłem się nawet z
moimi najwyższymi przywódcami.
Wtedy, w 1944 roku, uznaliśmy, że nie ma mowy, musimy uciekać na Zachód.
Był projekt, że gdy będzie szła nawała sowiecka, to my utworzymy trzy czy
cztery grupy i będziemy zaraz szli między jednym a drugim frontem - co było
nonsensem, bo tak nie było można robić; Brygada Świętokrzyska miała duże
szczęście.
W każdym razie szykowałem się ze swoim oddziałem pójść na Bory Tucholskie.
Mnie to wszystko bardzo nie odpowiadało... Jedna rzecz: w Warszawie to się
szykowało w lipcu. Tę grupę z Warszawy miał prowadzić Kmicic, chociaż był
p.o. dowódcą całych sił, a ja miałem być jego zastępcą, ponieważ -
przypuszczam - nie wiedziałem dlaczego - ja znałem Kmicica i byłem z nim w
bardzo dobrych stosunkach - ale uważałem go za głupiego. Nie rozumiałem, jak
można takiego człowieka mianować p.o. Ale z nim miałem dobre stosunki.
Ja miałem broń, Wołomin miał broń - cała ta duża grupa mnie podlegająca,
ok. 200 osób, była uzbrojona. I pytam moich przełożonych: "przygotowaliście
coś? Czy są mapy?".
W samym dowództwie, przed samym wyjściem - to był koniec lipca - mówię, że
mam dobrze uzbrojoną grupę i ja muszę wiedzieć, jak to jest przygotowane.
Przecież ja ponoszę odpowiedzialność za tych ludzi!
Ciągle mówili, że opracowali piękny plan tego wycofywania na Zachód.
Przyszedłem do nich i mówię: "gdzie są mapy? Ja nie mam map! Ani jednej
mapy. Gdzie są aparaty radiowe dla łączności?" Przecież mogę się
porozumiewać tutaj, w Warszawie, gdzie są telefony, ale tam muszę mieć
radio! A tu oni już zrobili głupstwa z tymi aparatami. Można je było dostać,
ale oni się nie kwapili. Mówię do nich (jeden pułkownik, drugi pułkownik),
jak ja mam wyprowadzić z miasta uzbrojonych po zęby ludzi? Przecież oni nie
pójdą, tak jak tu chodzą z pistoletami ukrytymi, tylko będą mieli dużą broń.
Jak ja mogę z nimi iść, jak ja nie mam najmniejszej mapy, nawet mapy Polski.
No, a oni na końcu powiedzieli mi po burzliwej naradzie: "Możesz przecież
zakamuflować broń i pojechać do Grójca kolejką". Mówię: "dobrze, dajcie mi
jakieś wskazówki! Ja się wyładuję na stacji w mieście Grójcu w dwieście
uzbrojonych i obciążonych chłopa niosących amunicję, granaty, i co dalej?".
Oni mi mówią: "no, nie wiemy, ale masz tutaj rozkład jazdy kolejki
grójeckiej, to sobie dobrze przepatrz, a tam to już sobie dasz jakoś radę".
Więc ja czym prędzej biorę ten rozkład i pędzę na stację kolejki
grójeckiej, żeby sprawdzić - okazało się, że grójecka kolejka już nie
chodzi!
No, ale to są głupstwa, śmieszne głupstwa...
Ja w każdym razie miałem jeszcze robotę jedną zrobić: dużo forsy -
Wytwórnię Papierów Wartościowych. Mówię, przyda się nam na wyjazd.
Wszystko było przygotowane, mieliśmy w środku swoich ludzi, którzy mnie
powiedzieli, że jak tylko będzie wóz gotowy, to oni wcześniej trochę
załadują te pieniądze i jak zadzwonią po żandarmerię do eskortowania, to
dadzą znać, wtedy my przyjedziemy jako Niemcy. I ja na to liczyłem, bardzo
dużo liczyłem, dobrze wszystko było zorganizowane...
No i stoimy, czekamy. Większość oddziału miałem w ręku, a tu na mieście
zaczyna się - to już był pierwszy sierpnia. , strzelanina,
zaczynają jeździć samochody pancerne i ja nareszcie dostaję wiadomość -
łącznik z Komendy Gł. przychodzi i mówi - o godzinie 8.00 wybuch powstania.
Nie było co czekać, trzeba łapu-capu zbierać się i jechać tam, gdzie są
magazyny, gdzie broń, a tu chłopaki mówią - my chcieliśmy się pożegnać z
rodzinami. No więc, ja mówię - dobrze. To była godzina druga czy coś
takiego, rozpuściłem cały oddział. Broń ze wszystkim na trzy samochody, aby
odstawić tam na miejsce. (To jest opisane w moich wspomnieniach).
No i niestety, było już za późno - wszystko się rozleciało. Jakoś
zaczęliśmy się potem zbierać, gdzieś koło ulicy Żelaznej, pl. Kazimierza -
nie wiem, czy pan zna Warszawę - i zaczęliśmy się szukać. Każdy wziął już
wtedy udział w Powstaniu. Zebraliśmy się w końcu i po paru dniach
stworzyliśmy Kompanię Warszawianka i musieliśmy się przyłączyć do
Zgrupowania Chrobry II. No i wzięliśmy udział... Do końca...
Zresztą znaleźliśmy się w miejscu, które - jak uważam - było najbardziej
bezpiecznym punktem w całym Powstaniu. Myśmy mieli wodę i elektryczność do
końca Powstania. No, mniejsza z tym...
A.K.: A po Powstaniu...
T.S.: Po Powstaniu kapitulacja; wyszliśmy do niewoli, do Piaseczna.
Musieliśmy, naturalnie, złożyć broń, zaraz na Wolskiej. Przewieźli nas na
Dolny Śląsk do takiego ogólnego obozu przejściowego i stamtąd oficerów
przewieźli do Bawarii do Murnau, a chłopaków do innych obozów dla
szeregowych i podoficerów.
Tam doczekaliśmy przyjścia Aliantów. Wierzyliśmy, że zaraz będzie wojna
między Zachodem a Sowietami... I tu byliśmy i my głupi! Ale niestety, głupi
byli i ci nasi ludzie, którzy zostali w Polsce. Gdy w 46 roku przyjechałem
do Polski, żeby zabrać żonę i synka, to musiałem im tłumaczyć - oni wciąż
nie wierzyli. Mówię, zlikwidujcie wszystko, bo tu nic nie będzie - a oni
tworzyli organizacje!
A.K.: Wróćmy może do Brygady Świętokrzyskiej. Jak jej udało się wyjść?
T.S.: Przy końcu roku 44 było już tak źle na Kielecczyźnie, że powstały tam
nasze oddziały, i to wbrew haniebnemu rozkazowi: na początku roku 1944
dowódca NSZ wydał rozkaz rozwiązania wszystkich oddziałów partyzanckich. To
był idiotyzm, bo ludzie z tych oddziałów byli już wtedy tak dobrze znani w
terenie, że NKWD nie miałaby żadnych kłopotów - komuniści wiedzieli
dokładnie, kto jest kim. Tam w Kieleckiem powstała dobra partyzantka. Była
naprawdę dobra i zaczęła się łączyć. Powstała jedna silna grupa mniej
więcej osiemset - tysiąc osób.
A potem już, gdy Brygada szła dalej, dołączali inni ludzie. Gdy doszła na
Śląsk, to tam się zdarzyło, że akurat Niemcy likwidowali obóz, w którym byli
i nasi ludzie z Powstania, i tak się zdarzyło, że te dwa sznury ludzkie
zaczęły iść obok, to wtedy cała grupa, jakieś dwieście osób, "przeskoczyła"
do Brygady Świętokrzyskiej.
Jeszcze w Polsce Brygada Świętokrzyska nawiązała pewne kontakty z agentami
Gestapo. Ja nie mam najmniejszej wątpliwości co do uczciwości tych poczynań.
Bardzo wysoko cenię dowódcę Brygady Świętokrzyskiej Bohuna. On dobrze w tym
momencie działał. Tak jak trzeba było!
A.K.: Przede wszystkim uratował tych ludzi...
T.S.: Uratował ich, tak!
A.K.: Proszę Pana, słyszałem takie plotki - nie plotki, że Brygada
współpracowała z Abwehrą, bo Niemcy cały czas liczyli, że będzie ona mogła
walczyć u ich boku przeciwko Sowietom. Po drugie, że już podczas pobytu w
Czechosłowacji Niemcy szkolili łączników Brygady, a nawet na niemieckich
samolotach dokonywano lotów ze zrzutkami na tereny polskie okupowane przez
Sowietów, próbując montować antykomunistyczne podziemie, czy chociażby po
to, by mieć łączność z krajem...
T.S.: To całkowita prawda.
Jakoś tak się złożyło, że w Kieleckiem Polak, który się nazywał Tom (to
pseudonim), uczciwy antykomunista, skontaktował się z Niemcami, zaczął sypać
komunistów i poszedł na współpracę z Gestapo. Niestety - za długo by o tym
mówić - gdybym miał czas, to bym więcej powiedział. W każdym razie,
równocześnie skontaktował się on z naszym wywiadem i powiedział, że może nam
dawać informacje. Nasz wywiad już od pewnego czasu miał kontakty... Ja nie
miałem o to najmniejszych pretensji, bo wszystkie wywiady mają kontakty z
wrogimi wywiadami - to jest prawda, to jest rzecz normalna.
Ten Tom nawiązał kontakt z Brygadą Świętokrzyską. Gdy 13 stycznia 1945 roku
ruszył front sowiecki i zaczęła się ucieczka, Brygada była przygotowana i
ruszyła na Zachód. Biła się i z Niemcami, i z sowieckim wojskiem
równocześnie, ale wszyscy uciekali...
Oni mieli szczęście.
Gdzieś w jakiejś potyczce złapali kilku Niemców - oficerów i powiedzieli
im, że uciekają przed Sowietami, wychodzą z Polski - dlatego nie ma żadnego
sensu walczyć z Niemcami, oni chcą iść teraz na zachód, bo są przekonani, że
gdy Sowiety wejdą dalej, to dojdzie do porozumienia między Niemcami a
Aliantami anglosaskimi i oni chcą się połączyć z nimi. I nastąpiło
porozumienie.
A.K.: Na jak wysokim szczeblu było to porozumienie?
T.S.: To było na niskim szczeblu.
Myśmy wiedzieli w tamtym czasie, że w Radomiu jest taki Niemiec - oficer
Gestapo, nazywa się Fuchs, który uważał, że Niemcy muszą dojść do
porozumienia z Polakami. To była jego idee fixe. Pomysł nie był specjalnie
jego, bo to kiełkowało całkiem na górze niemieckiego dowództwa.
Doskonale wiedzieliśmy, że - zwłaszcza w głównym sztabie niemieckim - byli
ludzie, którzy by tego chcieli.
Niemcy z przejść podobno dzwonili do samego Berlina, co zrobić z Brygadą, i
Berlin powiedział: "przepuścić ich". Tyle ja wiem. No i oni przeszli.
Potem ciągle były kontakty - przyszedł też ten Tom i on zaczął już
kombinować na styku z Niemcami.
A.K.: Szlak wiódł przez Śląsk do Czechosłowacji?
T.S.: Przez Śląsk poszli na Czechy i w Czechach już zostali. Proszę pana,
ciągle były kłopoty, ciągle Niemcy rozmawiali, spotykali się, były kontakty,
ale już wtedy było wiadomo, że - owszem - my możemy wejść w walkę z
Sowietami, ale mamy materiał niewyćwiczony, to są partyzanci, trzeba ich
przeszkolić, musimy odejść dalej, musimy zaczekać...
Więc były rozmowy. Niemcy od czasu do czasu przyjeżdżali, a dowództwo NSZ
próbowało odwlec decyzję.
A.K.: I tam w Czechach zastali ich Amerykanie. Czy próbowali rozbroić
Brygadę?
T.S.: No, chcieli ich na początku rozbroić. Najprzód nie wiedzieli, co z tym
fantem zrobić. Były myśli o tym, aby ich zwrócić Sowietom. Były to bardzo
ciężkie chwile.
A.K.: Tak jak Kozaków Brytyjczycy, tak Amerykanie mogli oddać Sowietom...
T.S.: I byłoby tak, ale doszło do porozumienia; Brygada musiała złożyć broń
i przejść pod Monachium.
A.K.: Jak wyglądała kwestia późniejszego stosunku władz londyńskich do was?
Uznania statusu żołnierza itd.?
T.S.: Oni bardzo nie chcieli nas uznać.
A.K.: Czy przez to, że byliście siłą oddzielną od Armii Krajowej? Czy to o
to chodziło?
T.S.: Tak, tak!
A.K.: Czy podejmowali panowie jakieś próby zawiązania konspiracji pod
okupacją sowiecką w Polsce?
T.S.: Nie, myśmy myśleli, że to jest niemożliwe. Wszyscy liczyli, że jak
tylko Niemcy skapitulują, to zaraz się zacznie wojna amerykańsko-sowiecka z
Niemcami. Myśmy dlatego szli, starali się przedostać na zachód. Dlatego, jak
myśmy zostali uwolnieni - ja byłem w Murnau (to był w Bawarii główny obóz
dla polskich jeńców). Tam było 5 tys. oficerów z czasów 1939 roku. I my, i
tamci myśleliśmy, że zaraz będzie wojna z Sowietami.
A to tak - niestety - się nie stało - tu żeśmy się mylili. Ale w Polsce
nasi koledzy stworzyli antysowiecką konspirację.
A.K.: Dziękuję bardzo za rozmowę.
1- Mec. Zbigniew Stypułkowski - polityk endecki, sekretarz "połączonego
zaplecza politycznego" NSZ.
2 - Z. Siemaszko: "Historia Narodowych Sił Zbrojnych".
Wywiad przeprowadzono w lutym 1997 roku."