farolwebad1

A+ A A-
Inne działy

Inne działy

Kategorie potomne

Okładki

Okładki (362)

Na pierwszych stronach naszego tygodnika.  W poprzednich wydaniach Gońca.

Zobacz artykuły...
Poczta Gońca

Poczta Gońca (382)

Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.

Zobacz artykuły...

Z dalekiej Australii dotarła do mnie recenzja "Alfabetu Seawolfa", jaka wyszła spod pióra znanego polonijnego publicysty Marka Baterowicza, wzbogacona o własne, jakże trafne spostrzeżenia autora. Cytuję ją w całości; na Antypodach świat nie stoi tak zupełnie na głowie, jakby wynikałoby to z obserwacji globusa... To miłe, że książka kapitana Tomasza Mierzwińskiego czytana jest w tak odległych częściach świata; dla nas odległych... Tomek za życia bywał tam bardzo często; wiadomo – "Wilk Morski"...

Lech Makowiecki

ALFABET SEAWOLFA

Nakładem Wydawnictwa "Słowa i Myśli" ukazał się właśnie cenny "Alfabet Seawolfa", zmarłego niedawno słynnego blogera, a był nim kapitan żeglugi wielkiej Tomasz Mierzwiński. Pisał pod pseudonimem Seawolf i to on stworzył popularne dziś zwroty, jak Seryjny Samobójca, Pancerna Brzoza czy Szaleni Starcy Platformy.

niedziela, 21 lipiec 2013 10:25

Wojna i sezon [36]

Napisane przez

wilno stacja benzynowaNie przeczę, że Wilno było "miasteczkiem" uniwersyteckim, no i dużą atrakcją dla turystów. Nie tylko dla turystów, których intrygowało "kamienne misterium" kościoła św. Piotra i Pawła lub podniecały doskonale zachowane – wraz ze strojami – trupy w katakumbach pod kościołem Dominikanów.

Wilno było magnesem dla par rozwodzących się. Było dla Polski w miniaturze tym, czym jest Reno w Newadzie dla Stanów Zjednoczonych. Wilno udzielało rozwodów kalwińskich. Nawrócenie na kalwinizm, rozwód i ślub w pięknej klasycystycznej świątyni na Zawalnej, na której widniał napis "Dajcie cześć Panu", odbywały się szybko, sprawnie i bezboleśnie. Spisanie protokołu ślubnego odbywało się w biurze superintendenta zboru kalwińskiego pod wielką palmą w wazonie. Toteż niektórzy nazywali ślub kalwiński ślubem "pod palmą". Gdy mecenas wileński pan Szyszkowski prosił o rękę pewnej panienki, matka jej zaprotestowała:

– Przecie pan ma żonę! Więc jakże chce się pan żenić z moją córką? Żaden ksiądz nie da wam ślubu.

– Posiadam rozwód kalwiński. Toteż weźmiemy z córką pani ślub pod palmą.

– Daruje pan, ale córka moja nie jest małpą, aby brać ślub pod palmą.

Sprawy rozwodowe były ładnym źródłem dochodu dla wileńskiej wspólnoty kalwińskiej i dla stowarzyszonych z nią adwokatów. Wśród nich rej wodził kalwin z dziada pradziada, a kuzyn Tadeusza Genio Falkowski. Genio był żonaty z posażną panienką z Grodzieńszczyzny Helcią Mikulską, która niemal co roku dostawała jakiś spadek po tym lub innym z bezdzietnych krewnych. Takie co roku spadające sukcesje były już w owych czasach anachronizmem i z tego tytułu pani Helcia powinna być zaliczona do oryginałów litewskich płci pięknej. Łącznie z zarobkami Genia z adwokatury mieli ładne dochody. Dochody te płynęły jednak jakoś przez palce. Prowadzili dom otwarty, w którym goście czuli się dosłownie jak u siebie w domu. Pani Helcia nie należała do rządnych gospodyń: służba – oczywiście stara i zasłużona – okradała ją niemiłosiernie. Genio miał poza tym swe wydatki kawalerskie. No ale rozwody stawały się coraz bardziej modne, mnożyły się i życie w gościnnym domu Geniostwa Falkowskich płynęło przyjemnie.

Przykład rozwodów szedł z góry. Nie było dnia, aby oko rdzennego wilnianina nie zauważyło w sali Żorża jakiejś nowej obcej twarzy: samotnego
mężczyzny lub samotnej, zazwyczaj przystojnej kobiety przy jednym ze stolików. Od razu wiadomo było, że to przyjezdni, którzy zjechali do Wilna, aby brać ślub "pod palmą". Niemal wszyscy dygnitarze pomajowi lub kandydaci na takich dygnitarzy byli rozwodnikami.

Jeden z pierwszych zjawił się Józef Beck, wtedy jeszcze pułkownik. Jednocześnie przyjechał generał Burhardt-Bukacki z żoną, z którą się rozwodził, aby ją oddać Beckowi. Po zakończeniu rozwodu i po ślubie całe towarzystwo w najlepszej komitywie poszło do Żorża na obiad. Na obiad ten zostali również zaproszeni Geniostwo Falkowscy oraz Jerzyk Irteński, który wtedy pełnił przejściowo funkcję sekretarza Genia. Jerzyk swoim zwyczajem przyszedł na obiad pod lekkim gazem, a w czasie obiadu urżnął się do reszty. Toteż znudzony niekończącą się przemową Genia, który lubił wygłaszać dłuższe oracje, zapytał głośno nowo zaślubioną żonę Becka:

– Czy to prawda, że mąż pani stuknął Zagórskiego?

Na to pani Beckowa roześmiała się i przez stół powiedziała mężowi:

– Wiesz, Józiu, już ta wersja doszła do Wilna.

Beck uśmiechnął się i odrzekł:

– Wiem, wiem o tym, ale to nie moja zasługa.

Jeśli chodzi o echa wileńskie "zaginięcia" generała Zagórskiego, warto wspomnieć o jeszcze jednym małym zdarzeniu. Do pijącej w Palais de danse kompanii podszedł pułkownik Wenda. Wśród pijących był m.in. pan Jerzy Houwald z Mejszagoły. Uchylił się od podania ręki pułkownikowi Wendzie, oświadczając, że pierwej musi się dowiedzieć o losach generała Zagórskiego. Pułkownik Wenda udał, że nie słyszy, pokręcił się przy stoliku przez chwilę, po czym odszedł.

Na początku 1935 roku umarła w Wilnie pani Kadenacowa, siostra Józefa Piłsudskiego. Kolega Tadeusza Wiktor Piotrowicz zaproponował, aby przyłączyć się do towarzystwa udającego się na dworzec na spotkanie marszałka przyjeżdżającego na pogrzeb siostry. Stanęli z Wiktorem o kilka kroków od dywanu, po którym Piłsudski szedł z salonki do sal reprezentacyjnych na dworcu. Tadeusza uderzyła zgarbiona postać i szarozielonkawa cera dyktatora.

– Chyba niedługo pociągnie – szepnął Wiktorowi.

– Ach, co ty mówisz! – wykrzyknął przerażony Piotrowicz.

Wszyscy wiedzieli, że Piłsudski jest od paru lat poważnie, a od kilku miesięcy ciężko chory. I wszyscy wiedzieli, że już nie on rządzi państwem.

A jednak jego "duch" trwał i – dobry czy zły – nie dopuszczał, aby się wszystko rozkleiło i aby nastąpiła "dekompozycja" – wyraz tak popularny w okresie po jego śmierci.

Jeszcze dwa lata przedtem "duch" ten przybierał kształty zupełnie realne. Inżynierowi Kazimierzowi Falkowskiemu groziło zwolnienie ze stanowiska dyrektora kolei państwowych. Już niemal oficjalnie wymieniano nazwisko jego następcy – jakiegoś pułkownika. I oto do Wilna zjeżdża Piłsudski i w pałacu Rzeczypospolitej odbywa się raut i "cercle" z jego udziałem. Marszałek – zgarbiony, w workowatym jakby na wyrost uszytym błękitnym mundurze – przechodzi przez salę obojętnie obok wyprężonych generałów i tych lub innych dygnitarzy lokalnych. Raz stanął, witając się serdecznie z jakimś starcem z długą siwą brodą. Potem zamienił kilka słów z jakąś skromnie ubraną staruszką. Wreszcie we drzwiach prowadzących do "ekskluzywnego" saloniku zatrzymał się i długo trząsł rękę panu Kazimierzowi Falkowskiemu, mówiąc mu coś do ucha i śmiejąc się serdecznie.

A pan Kazimierz stał wyprostowany z czerwoną i promieniejąca twarzą.

Gdy Piłsudski odszedł, tłum generałów i innych dygnitarzy okrążył Falkowskiego. Posypały się pytania:

– Co panu mówił marszałek?

Falkowski rozłożył ręce ruchem udanej bezradności:

– Niestety, nie mam prawa tego wyjawić.

Czy potrzebuję dodawać, że słuchy o postanowionej dymisji Falkowskiego urwały się jak nożem uciął, i że pozostał do śmierci – niestety rychłej – na stanowisku dyrektora kolei.

W kilka dni po raucie Tadeusz był na brydżu u Kazimierzostwa Falkowskich. Gdy Tadeusz był wychodzącym, dyrektor wziął go na stronę.

– Muszę z panem porozmawiać na osobności, panie Tadeuszu – powiedział.

"Cóż on mi ma tak ważnego do powiedzenia?" – myślał Tadeusz. Usiedli przy biurku. Dyrektor Falkowski odrzucił w tył głowę i powiedział marzycielskim głosem:

– Kto raz jeden w życiu rozmawiał z marszałkiem, ten tego nigdy nie zapomni.

Na tym się skończyła rozmowa na osobności.

A gdy w dwa lata później przyszła wieść o śmierci Piłsudskiego, kolega Tadeusza dr Henryk Rudziński powiedział z rozpaczą w głosie:

– Straciliśmy ojca...

Tegoż dnia Stanisław Mackiewicz w artykule wstępnym w "Słowie" pisał: "Nie ma Polaka, który by chętnie nie oddał życia, byle tylko marszałek Piłsudski żył"...

"No to już stanowczo przesada" – pomyślał Tadeusz.

***

Na zakończenie tej wiązanki – maleńki kwiatek. Tadeusz lpohorski-Irteński zetknął się dwa razy w życiu z bliskimi krewnymi "królobójców". Za lat gimnazjalnych przyjaźnił się w Mińsku z uczniem szkoły handlowej Hryniewieckim, rodzonym bratankiem Ignacego Hryniewieckiego, który w roku 1881 rzucił drugą i śmiertelną bombę pod nogi cara Aleksandra II.

Wspomniałem o tym w "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego".

A już w wieku dojrzałym kolegował w wileńskim urzędzie wojewódzkim z panem Kalajeff (tak się pisał!), lekarzem weterynarii w wydziale rolnictwa.

Ten pan Kalajeff był młodszym bratem "Janka" Kalajewa, który w roku 1905 zabił bombą w księcia Sergiusza Aleksandrowicza, moskiewskiego generał-gubernatora i stryja ostatniego cara. Nie badałem dziejów rodziny Kalajewów, ale dr Kalajeff mówił nieposzlakowaną polszczyzną, nawet z "warszawskim" akcentem, a "królobójca" Kalajew miał – według świadectwa historyków – polski akcent.

 

Rozdział XX

GASNĄCY ZNICZ

Jeżeli między dwiema wojnami Wilno było pod względem gospodarczym "wielką Dzisną", nie chciało się do tego smutnego faktu przyznać ani światu, ani – sobie. Jeszcze za wojewodowania pana Raczkiewicza w okresie "prosperity" po reformie walutowej Grabskiego, a przed kryzysem światowym, urządzono w Ogrodzie Bernardyńskim wspaniałe Targi Północno-Wschodnie. Było tłoczno i wesoło. W lunaparku młodzi i starzy z wielkim piskiem zjeżdżali w wagonetkach z "motagnes Russem". W stoiskach win

i wódek posilano się. Wielkim powodzeniem cieszył się zegar z figurkami i innymi sztuczkami. Zegar ten nakręcano raz na czterdzieści lat. Przed wejściem do izby, w której zegar demonstrowano, panował straszny tłok i jakiś dowcipniś wołał:

– Zegar nakręca się raz na czterdzieści lat, ale zapomniano nakręcić, więc dziś pokazu nie będzie!

Mimo jednak wspaniałego sukcesu Targów Północno-Wschodnich, mimo rozpoczętej przez generała Żeligowskiego propagandy lnu, Wilno pozostawało wciśnięte w worek i tylko optymiści wierzący w cuda mogli się spodziewać gospodarczego odrodzenia Wilna. W tym czasie Stanisław Mackiewicz (Cat) tak mniej więcej pisał we wstępnym artykule "Słowa":

"O dwunastej w południe stanąłem pośrodku jezdni ulicy Mickiewicza u jej wylotu na plac Katedralny i spojrzałem wzdłuż ulicy. Nie zobaczyłem ani jednego samochodu, ani jednej dorożki, ani jednego wozu. Na głównej arterii miasta nie było żadnego ruchu kołowego"...

W Wilnie panował chroniczny zastój. Stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego skazana na gospodarczy "worek", wyżywała się więc w naukach, sztukach pięknych i sporach politycznych.

Spory polityczne miały charakter trochę akademicki. Po przewrocie majowym prawdziwa opozycja, tj. endecja, siedziała jak mysz pod miotłą i prowadziła propagandę albo "ezopową", albo szeptaną. Istnieć – istniała, czego dowodem, że dalej wychodził endecki "Dziennik Wileński" i że większość studentów miała nastroje antysemicko-pałkarskie, ale jakiejś bardziej otwartej i wyraźnej akcji nie prowadziła. Zresztą, jak twierdzili biegli w misteriach politycznych, endecy w Wilnie nie byli podobni do endeków w Królestwie: mieli być łagodniejsi i rozumniejsi, innymi słowy – tutejsi.

Walkę otwartą toczyły dwa obozy piłsudczyków. Jeden był demokratyczny i konserwatywny, drugi konserwatywny i – rewolucyjny. Takie paradoksy możliwe były chyba tylko w Wilnie. Obóz demokratyczno-konserwatywny skupiał się przy "Kurierze Wileńskim", gdzie pierwsze skrzypce grali pan Kazimierz Okulicz i pani Helena Romer-Ochenkowska – oboje spadkobiercy wymierającej grupy tzw. demokratów wileńskich, zwanych też "krajowcami". Obóz drugi to było "Słowo", organ "żubrów" mający nawet winietkę żubra na papierze listowym, redagowany przez pana Stanisława Mackiewicza, popierany i finansowany przez ziemiaństwo, czerpiący też spore dochody z corocznych kilkudziesięciostronicowych ogłoszeń licytacyjnych Wileńskiego Banku Ziemskiego.

Obóz demokratów nazwałem "konserwatywnym", bo mimo ideałów demokratycznych i postępowych był ogromnie przywiązany do tradycji wileńskich i nie odznaczał się ani większą dynamiką, ani szczególnym polotem. Odwrotnie – jego adwersarz, organ konserwatywnych i nawet "monarchicznych" żubrów, był dynamiczny, pomysłowy, nieortodoksyjny, zaczepny – słowem był rewolucyjny.

Poza tym potrafił ściągnąć do redakcji najlepsze pióra miejscowe i szereg piór spoza Wilna.

niedziela, 21 lipiec 2013 10:21

Powódź

Napisane przez

maciekczaplinskiTydzień temu mieliśmy największe w historii opady deszczu na terenie GTA. Wiele domów zostało zalanych, wiele samochodów zostało zatopionych. Jak się odnosi ubezpieczenie domów do takiej sytuacji, czy domy są ubezpieczone przed zalaniem?

Zanim odpowiem na to pytanie, krótka uwaga na temat samych ubezpieczeń domów i ich konieczności. Dom – jest zwykle największą inwestycją życiową dla większości z nas.

Kiedy kupujemy dom i mamy pożyczkę hipoteczną, posiadanie ubezpieczenia jest koniecznością, bez której bank nie pożyczy nam pieniędzy. Ale nawet jak dom jest całkowicie spłacony – i w takiej sytuacji ubezpieczenie nie byłoby konieczne – brak ubezpieczenia byłby całkowitym brakiem odpowiedzialności. Tym bardziej że koszt ubezpieczenia nie jest aż tak wysoki w stosunku do ryzyka braku ubezpieczenia.

Ubezpieczenie domu nie tylko zabezpiecza nas przed pożarem czy kradzieżą, ale również często przed odpowiedzialnością cywilną w razie nieszczęśliwych wypadków na terenie naszej nieruchomości.

Zabawne jest, że wymagane przez banki ubezpieczenie ma nas zabezpieczać przed pożarem czy kradzieżą, ale nie ma wymagania, by ubezpieczać dom przed powodzią.

Co jest jeszcze bardziej niesamowite, że tak naprawdę to nie ma w Kanadzie możliwości ubezpieczenia od zalania, które nastąpiło poprzez ląd.
Oznacza to, że jeśli Państwa dom został zalany przez wodę, która dostała się do domu przez okna czy drzwi, bo poziom wody w okolicy gwałtownie się zmienił – wasza ubezpieczalnia w większości przypadków odmówi wypłacenia odszkodowania. I proszę mi wierzyć, że w tej chwili to, co się wydarzyło w GTA, dla wielu właścicieli domów będzie ogromnym problemem.

Ubezpieczalnie będą bezwzględne i będą się starały skorzystać z tego, że powódź jest "aktem Bożym", czyli nie jest pokryta przez ubezpieczenie.
Są jednak przypadki, w których typowa polisa może nas od pewnych strat wynikających z zalania ochronić.

• Backup kanalizacji zwykle występuje, gdy kanalizacja została zablokowana (np. przez zanieczyszczenia lub przelanie po ulewnym deszczu) i woda dostanie się do domu poprzez kanalizację.

W tym przypadku taka sytuacja jest pokrywana przez większość polis, ale niektóre polisy ubezpieczeniowe wykluczają tę opcję, dlatego wykupując nową polisę, warto dopilnować, by ta opcja była zawarta.

• Szkody w wyniku burzy, kiedy woda deszczowa wchodzi do domu przez otwór wywołany przez burzę (np. zerwane pokrycie dachowe lub wybite okna). Ważne jest, aby pamiętać, że większość polis wyklucza szkody, które spowodowane zostały, jeśli albo okno, albo drzwi były pozostawione otwarte przez zapomnienie lub budynek był w złym stanie technicznym.

Wiele firm konkuruje na rynku, sprzedając ubezpieczenia domów. Oferowane rodzaje ubezpieczeń i szczegółowe sformułowania użyte w polisach różnią się zależnie od firmy, Ważne jest, aby dokładnie zapoznać się z "warunkami" kupowanej polisy ubezpieczeniowej. Warto zadawać pytania w chwili podejmowania decyzji.

W pytaniu wspomniałeś również o samochodach, które zostały zalane. Tu sprawa przedstawia się znacznie lepiej. W większości przypadków zatopienie samochodu jest pokrywane przez ubezpieczenie samochodowe i wystarczy zgłosić się do swojej kompanii, by zarejestrować taki wypadek.

 

Co robić, jeśli nasz dom został zalany? Co jest najważniejsze?

Oczywiście pierwsza i najważniejsza sprawa to bezpieczeństwo ludzi. Zalany dom należy ewakuować jak najszybciej. Głównie chodzi tu o osoby z ograniczeniami ruchowymi, czyli osoby starsze, oraz dzieci.

Jeśli poziom wody jest wysoki, oczywiste jest, by nie próbować ratować dobytku, a raczej pomyśleć o sobie.

Druga sprawa to niebezpieczeństwo związane z porażeniem prądem. Jeśli to jest możliwe, to należy wyłączyć główne zasilanie, ale uważać należy, by nie zostać porażonym prądem.

Po zalaniu – należy jak najszybciej skontaktować się z przedstawicielem firmy ubezpieczeniowej i zgłosić wypadek, a następnie zająć się dokumentacją strat oraz usuwaniem uszkodzeń. Wszystkim zależy, by życie wróciło do normy jak najszybciej.

Ważne jest osuszenie zalanych pomieszczeń jak najszybciej, bo jeśli pozostaną one wilgotne, to bardzo szybko pojawi się pleśń, która oczywiście ma swoje konsekwencje zdrowotne oraz wpływa negatywnie na wartość nieruchomości.

Oczywiste jest, że zazwyczaj zalanym miejscem są piwnice. Jeśli są one wykończone, to po pierwsze, należy je opróżnić z rzeczy, które należy przenieść na wyższy poziom i nie składać jedne na drugich. Warto kupić kilka wentylatorów, by powodować ruch powietrza.

W wielu przypadkach zaistnieje potrzeba szybkiego remontu, który zwykle obejmuje wymianę zamoczonego drywallu oraz wymianę podłóg.

Maciek Czapliński

niedziela, 21 lipiec 2013 10:08

Leszku żegnaj

Napisane przez

PrusinskiPrzedwcześnie, bo w wieku 65 lat, odszedł od nas wielki patriota, nasz mąż, ojciec, brat, stryj i przyjaciel Leszek Prusiński. 

Urodził się 31 marca 1948 roku w Gdańsku. W tym samym roku znalazł się w rodzinnym mieście matki Ireny z domu Sobolewskiej w Warszawie. Czuł się zawsze warszawiakiem. Ojciec Leszka, Robert Prusiński, walczył jako podporucznik Batalionu "Dzik" AK na jednej z ostatnich placówek Powstania Warszawskiego – Starówce. Żona, już wówczas matka małego rodzeństwa Leszka, Jerzego (Duszka) i Krystyny, była łączniczką bojową Powstania na Śródmieściu.

Leszek wychował się na najlepszych tradycjach swojego kraju. Ojciec herbu Rawicz, syn ziemi łomżyńskiej, chlubił się udziałem jego przodków w Powstaniu Styczniowym. Kuzyn matki, pułkownik Michalski, zginął w Katyniu. Jeden z wujów odsiadywał wieloletni polityczny wyrok. W domu otwarcie dyskutowano tragiczną sytuację kraju.

Po wojnie Mecenas Prusiński bronił akowców i innych polskich patriotów w procesach politycznych. Odebrano mu za to prawo występowania przed sądem wojewódzkim. Mec. Prusiński był w Radzie Prymasowskiej w Dziale Budowy Kościołów przy kardynale Wyszyńskim. W domu stała zawsze przygotowana walizka na wypadek jego aresztowania. Ale Leszek miał zasobne i spokojne dzieciństwo. Rodzina mieszkała w spółdzielni na Żoliborzu. Opiekowała się żywym i psotnym chłopakiem ukochana niania Renia. Lubił czytać. Pozwalano mu w szkole dla świętego spokoju czytać pod ławką.

Wcześnie, bo już w trzeciej klasie, wstąpił do klubu narciarskiego. Uczył się prywatnie angielskiego. Ukończył Liceum im. Lelewela w Warszawie. Jego ulubioną nauczycielką historii była pani Radziwiłł, późniejszy senator III RP. Lubił historię i przedmioty humanistyczne. Interesowało go prawo.

Leszek rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim w 1966 roku. Uczestniczył w strajku okupacyjnym UW w czasie wydarzeń marcowych w 1968 r. Widok bitych profesorów rozwiał jakiekolwiek złudzenia. Po trzecim roku studiów na zaproszenie rodziny wyjechał do Anglii.

Pracował i uczył się angielskiego. Po powrocie skończył studia z tytułem magistra praw w 1972 roku. Przez dwa lata uczył angielskiego w szkole zawodowej i był kuratorem młodzieży przy Sądzie Rejonowym w Warszawie. Chciał jednak z kraju wyjechać i w 75 roku skorzystał z zaproszenia ciotki z Kanady.

Początki były ciężkie. Praca w rzeźni, potem w zakładach metalowych Federal Pionier w Scarborough. I w tych właśnie zakładach jego prawniczy temperament dał o sobie znać. Leszka wybrano na prezydenta Unii, który reprezentował zakład na zjazdach w USA. Po doświadczeniu w firmie ubezpieczeniowej, Leszek w latach 80. otrzymał grant rządowy na Biuro Pomocy Polskim Imigrantom na Garden Ave., gdzie koordynował pracę woluntariuszy. Potem w tym samym miejscu, już prywatnie, był konsultantem imigracyjnym.

Od czasu przyjazdu do nowego kraju większość czasu i wysiłku pochłaniała Leszkowi sprawa odzyskania przez Polskę niepodległości. Był on członkiem wielu organizacji polonijnych i pełnił w nich odpowiedzialne funkcje.

W roku 1981 założył z kilkoma przyjaciółmi organizację Polish Canadian Action Group o polskiej mniej znanej nazwie Solidarność i Niepodległość, której był wielokrotnym prezesem bądź wiceprezesem do kontaktu z politykami kanadyjskimi. Organizacja, zrzeszona w KPK, gromadziła przez lata tłumy demonstrantów w okresie stanu wojennego i propagowała polską walkę o wolność i demokrację, w środowisku anglojęzycznym poprzez prasę i poprzez kontakty osobiste i wielotysięczne petycje także wśród polityków Kanady. Znalazła uznanie w rządzie prowincyjnym i federalnym. Przyczyniła się do wybrania polityków popierających sprawę polską do rządu Toronto, Ontario i Kanady. Pod jej wpływem zapadały rezolucje parlamentarne popierające Polaków w kraju.

W 1983 i 1984 roku Leszek był głównym organizatorem zwycięskich głodówek polskich uciekinierów domagających się połączenia z rodzinami, przed konsulatem PRL w Toronto.

Organizacja udzielała też gościny i pomocy opozycjonistom z kraju.

PCAG była członkiem międzynarodowego stowarzyszenia organizacji prosolidarnościowych CSSO. Jako koordynator kanadyjski Leszek reprezentował polskich działaczy niepodległościowych w Kanadzie na konferencjach w ratuszu torontońskim, ale także wielokrotnie m.in. w USA, Francji, Wenezueli.
Za swoją działalność na tym polu otrzymał z Polski w 1994 roku Kawalerski Krzyż Orderu Zasługi.

Był długoletnim członkiem Zarządu KPK Okręgu Toronto, gdzie piastował funkcje doradcy prawnego i politycznego stratega. Za działalność w KPK otrzymał złotą odznakę Kongresu.

Jako działacz i członek Zarządu Głównego Związku Narodowego w Kanadzie otrzymał najwyższe wyróżnienie tej organizacji – diamentową odznakę. Był też odznaczony przez rząd Ontario za 15-letnią pracę społeczną na rzecz prowincji.

Był człowiekiem o bardzo szerokich zainteresowaniach. Uwielbiał wyjazdy na kempingi z przyjaciółmi.

Z pasją uprawiał wiele sportów; narciarstwo, windsurfing, żeglarstwo. Działał w Klubie Żeglarskim "Biały Żagiel". Był również instruktorem narciarskim.
Pamiętamy go z lat 80. jako szczupłego, wysportowanego, uśmiechniętego, pełnego humoru i swady młodzieńca.

Los nie oszczędził Leszkowi ciężkich chorób. Pomimo tych dolegliwości pasje nie opuściły go. Do końca uprawiał narciarstwo jako instruktor, pływał swoim jachtem i prowadził żarliwe dyskusje.

Zapamiętamy go jako człowieka bezkompromisowego z olbrzymią pasją i energią.

Nie był kimś, obok kogo można było przejść obojętnie. Znała go większość Polonii kanadyjskiej oraz ludzie z wielu organizacji pozapolonijnych. Jak niewielu imigrantów odcisnął swój znak w swoim przybranym kraju.

Żegnaj Prusiu. Będzie nam brakowało Ciebie i Twoich wielkich pasji.

Rodzina i przyjaciele Leszka Prusińskiego

sobota, 20 lipiec 2013 23:30

W górę rzeki

Napisane przez

Ile kilometrów dasz radę przejechać?, zapytał mnie mój mąż w rano w Canada Day. Mając w pamięci podprowadzanie roweru w zeszłym roku pod wzniesienia w okolicach Georgetown, ostrożnie powiedziałam, że tak z 50 – 60. Wcześniej planowaliśmy wybrać się gdzieś samochodem, ale niestety okazało się, że kolega, który miał pojechać z nami, samochodu w ten dzień mieć nie będzie. Trzeba było więc wymyślić coś w zastępstwie.

Trasę wzdłuż rzeki Humber trochę znamy. Jeździliśmy od Dundas na południe do jeziora Ontario i na północ do skrzyżowania z Lawrence Ave. Tym razem chcieliśmy pojechać dalej w górę rzeki.

Ruszyliśmy Dundas na zachód i przed mostem odbiliśmy w Old Dundas. Tam za ostatnim blokiem w prawo, w dół i już jedziemy wzdłuż Humber. Ze znanych mi do tej pory jest to mój ulubiony odcinek trasy. Najpierw jedzie się prawym brzegiem rzeki przez Lambton Park. W pewnym miejscu na prawo od alejki rozciąga się spory trawiasty obszar, na którym latem organizowane są obozy nauki strzelania z łuku. W tym miejscu po przeciwnej stronie Humber widać stromy brzeg. Chwilę dalej przejeżdżamy przez most dla pieszych z zielonymi barierkami. Widać z niego wysokie przęsła mostu kolejowego.

Za którymś razem ciekawiło nas, czy da się podejść do torów. Wdrapaliśmy się na stromy nasyp kolejowy, ale okazało się, że przed torami jest ogrodzenie z siatki. Byliśmy pewnie mało zdeterminowani i odpuściliśmy, podejrzewam jednak, że gdyby dobrze poszukać, to jakąś dziurę w siatce dałoby się znaleźć.

Od tego miejsca zaczyna się park Lambton Woods. Tutaj też jest więcej ścieżek. Główna jest wyasfaltowana, ale można wybrać biegnącą równolegle bardziej dziką. Tym razem jednak ciągniemy Jacka w przyczepce rowerowej, więc nieutwardzona i miejscami wąska ścieżka odpada. Rzeka płynie trochę w dole, po obu stronach drzewa, co chwilę lekko w górę i w dół – jak przez las.

Dalej zaczyna się bardziej zagospodarowany park James Gardens, po przeciwnej stronie widać pole golfowe. Dojeżdżamy do Scarlett Rd. Wreszcie otwarto przejazd pod mostem. Do tej pory trzeba było przeprowadzać rowery przez jezdnię. W zeszłym roku na ścieżce rowerowej zaraz po przekroczeniu Scarlett natknęliśmy się na łanię z dwoma młodymi jelonkami. Zwierzęta nic sobie nie robiły z bliskości domów i bloków.

Teraz mamy odcinek, który, muszę przyznać, nie za bardzo lubię. Może to kwestia tego, że biegnie blisko ulicy. Na szczęście to krótki kawałek. Po drodze mijamy pomnik poświęcony Ukraińcom, którzy służyli w armii kanadyjskiej.

Zaraz też wyjeżdżamy na nieco bardziej otwarty teren i czeka nas przejazd przez most. Mosty na Humber są charakterystyczne, metalowe, niektóre mają drewniane barierki. Ten most przy Raymore Drive ma też swoją historię. Przejeżdżając go, warto spojrzeć w prawo, gdzie widać leżący w rzece blok betonu. Pochodzi on ze starszego mostu, który został zmyty w czasie huraganu "Hazel" w 1954 roku. Wtedy rzeka zabrała też kilka domów i część drogi. Po przejechaniu przez most zobaczymy też leżący na brzegu drugi betonowy blok i tablicę informacyjną.

Stąd już bardzo blisko do Lawrence Ave. W. Przejeżdżamy pod ulicą, ścieżka prowadzi przez park i się kończy. Musimy skręcić w prawo i między blokami stromą, wąską ścieżką wtoczyć się na Weston Rd. Niestety kawałek trzeba pojechać ulicą. Gdy przejedziemy pod torami kolejowymi, wypatrujemy ulicy w lewo. Będzie to Fairglen Crescent. Na ostrym zakręcie bez problemu zauważymy ścieżkę rowerową. Jest też znak. Warto wspomnieć, że trasa jest dobrze oznakowana, na każdym drogowskazie podane są odległości do najbliższych charakterystycznych punktów.

Znów zbliżamy się do rzeki. Znów jest zielono i spokojnie. Jeszcze krótki kawałek i będziemy podziwiać autostradę 401 od spodu.

Za autostradą zaczyna się Pine Piont Park. Po lewej stronie mamy boisko, parking i plac zabaw. Tu robimy krótką przerwę, bo najmłodszy uczestnik naszej wyprawy akurat zgłodniał.

Dalej jedzie się wśród drzew. Za Albion Rd. z boku mijamy most na Humber i skrzyżowanie z inną trasą rowerową. Przez chwilę widać bloki, ale potem znowu w las. Rzeka tworzy duże zakola, w pewnym momencie teren po lewej sprawia wrażenie podmokłego i bagnistego. Po przeciwnej stronie mamy staw. Korzysta z niego stado gęsi.

Następnie rzeka rozwidla się. Przejeżdżamy przez most. Płynąca pod nim Humber jest z połowę węższa niż na początku trasy. Nad głowami bzyczą nam linie wysokiego napięcia, zaraz zauważamy też tabliczki informujące o bliskości rurociągu. Tutaj docieramy do skrzyżowania w kształcie litery "T". W prawo – Humber Trail, w lewo – West Humber Trail. My skręcamy w lewo.

Znowu most i w oddali widać zabudowania przy Albion Rd., którą szlak ponownie przecina. Nagle jednak mój mąż gwałtownie hamuje i widzę węża między kołami przyczepki Jacka. Też od razu wciskam hamulce i chwytam za aparat fotograficzny. Mam nadzieję, że Rafał węża nie uszkodził. Chyba nie. Gad zastygł bez ruchu. Udało się zrobić kilka zdjęć, zanim czmychnął w krzaki. Wąż miał około pół metra i podłużne żółto-czarne pasy. Wydaje mi się, że widziałam też jego czerwony język. W domu sprawdziłam, że był to po prostu "garden snake".

Przejeżdżamy przez Albion Rd. i wypatrujemy odbicia szlaku w prawo. Gdybym zaczynała wycieczkę w tym miejscu, nawet nie przyszłoby mi do głowy, że jadę wzdłuż rzeki, która płynie przez miasto. Na tym odcinku wyraźnie czuję, że jedziemy pod górę. Nie jest stromo, po prostu mam wrażenie, że pedałując, czuję trochę większy opór.

Jedziemy przez parki Kipling Hights i Watercliffe. W tym drugim można rzeczywiście dojrzeć strome brzegi. Podoba mi się rzeka w tym miejscu – z widocznymi wystającymi kamieniami wygląda jak górska. Zaraz po minięciu Kipling Ave. Humber bardziej rozlewa się, o tej porze roku brzegi i wysepki porastają trawy i trzciny.

Za Martin Grove Rd. przejeżdżamy mostem na prawy brzeg. Zaraz też w oddali po prawej stronie zauważamy szpital. Na chwilę zatrzymujemy się pod drogą nr 27. Naszą uwagę zwracają murale na filarach wiaduktu. W tym miejscu zaczyna się też arboretum. Na jego terenie wyznaczono wiele ścieżek pieszych i rowerowych, my jednak trzymamy się swojej biegnącej wzdłuż rzeki. Jadąc, widać, że inne ścieżki są szerokie i utwardzone, ale znacznie bardziej zachęcająco wyglądają takie całkiem dzikie, gdzie widać tylko drogowskaz i wąską, zarośniętą dróżkę.

Bliżej skrzyżowania autostrady 427 i Finch Ave. W. coś dla siebie znajdą miłośnicy ptaków. Na dużej łące na słupach umieszczono przykładowe gniazda ptaków występujących na tym terenie, a w innej części – także ptaki (oczywiście atrapy). Wszystko jest dokładnie opisane. Na terenie arboretum uwagę zwracają jeszcze studzienki przy drodze. Na wszystkich wysypane są krakersy dla wiewiórek. Przynęta działa – udało mi się zobaczyć trzy gryzonie zainteresowane łatwym posiłkiem.

W pewnym momencie usłyszeliśmy, że coś płynie w rzece. Był to o dziwo pies, który gonił trzy kaczki. Kaczki grały mu na nosie, bo zamiast umknąć gdzieś dalej, podlatywały co chwilę krótki odcinek. A pies za nimi – płynął, gdy woda robiła się głębsza, ale częściej było płycej i sadził śmieszne susy. I tak w kółko, tam i z powrotem. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czyj to pies. Właściciele znaleźli się kawałek dalej. Oczywiście szukali swojego czworonoga. Powiedzieliśmy, że jest w rzece, całkiem niedaleko. Chciałam pokazać zdjęcie, ale jakoś nie byli zainteresowani.

Za Finch szlak rowerowi kończy się pętlą. Można przysiąść na ławce przed drogą powrotną. Jeszcze tylko zdjęcie przy znaku informującym, że dotarliśmy do końca, i można ruszać dalej. W pewnym momencie widzę jednak kawałek dalej jakieś zwierzę. Powoli podchodzę, jest całkiem spore. Gdy się odwraca, już widać wyraźnie ogon. To bóbr!

Znów coś zachlupotało w wodzie. Nieugięty pies dotarł aż tutaj. Z tą różnicą, że teraz nie zauważyłam kaczek, ale za to brzegiem biegli właściciele. Jedna z dziewczyn ostatecznie weszła do rzeki. Pies uratowany!

W drodze powrotnej wstąpiliśmy na chwilę do McDonalda. Gdy poszłam przewinąć Jacka i Rafał zapytał, czy mi pomóc, zastanowiła mnie jeszcze jedna rzecz. Mianowicie zwróciłam uwagę, że stolik do przewijania dzieci znajdował się tylko w damskiej toalecie. A co w sytuacji, gdy dziecko jest tylko z ojcem? Nie mówiąc już o dzieciach, które mają tylko dwóch tatusiów, a mamusi ani jednej... Że też jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, by to oprotestować, a może nawet wytoczyć jakiś procesik. Toż to jawna dyskryminacja, mimo że kraj podobno tolerancyjny...

Zrobiliśmy w sumie 51 kilometrów. Mówi się, że droga powrotna wydaje się krótsza. Ja też mam wrażenie, że do domu jechało się szybciej. No może poza ostatnimi metrami, kiedy to Jacek stwierdził, że te parę ostatnich przecznic chciałby raczej pokonać na rękach u taty.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

sobota, 20 lipiec 2013 23:27

Listy z nr. 29/2013

Szanowny Panie Redaktorze, Kilka dni temu na jednym blogu można było przeczytać wiadomość: http://www.wiadomosci24.pl/artykul/korwin_mikke_sklada_hold_jaruzelskiemu_i_kiszczakowi_275593.html że Janusz Korwin-Mikke zapytany, czy poszedłby na uroczystość 90. rocznicy urodzin Jaruzelskiego, odpowiedział: Tak, gdybym został zaproszony. Zaskoczony odpowiedzią pytający zadał następne pytanie: No dobrze, a gdyby został pan zaproszony na urodziny Adolfa Hitlera, to czy też by pan poszedł? – Janusz Korwin Mikke odpowiedział: Tak. W związku z powyższymi odpowiedziami JKM mam do Panów redaktorów Kumora i Michalkiewicza następujące pytanie: Co Panowie sądzą o ww. wypowiedziach JKM i co sądzą o JKM tak w ogóle? Z poważaniemJurek K Od redakcji: Po co zajmować się sprawami…
sobota, 20 lipiec 2013 20:23

Matka dzieciom

Napisane przez

Dość rzadko spotyka się mężczyzn, którzy, po opuszczeniu ich przez żony, samodzielnie zajmują się utrzymaniem i wychowaniem dzieci. Jeśli nawet tak się dzieje, to zwykle ktoś z rodziny im w tym pomaga, a jeśli są zasobni, to wynajmują gosposię-nianię do stałej pomocy. 

Odwrotna sytuacja, czyli kiedy to matka dzieci, po opuszczeniu jej przez męża czy partnera, przejmuje na siebie całość obowiązków utrzymania i wychowania dzieci, jest dość częsta. W Toronto obserwuje się te zjawiska dość często w związkach osób pochodzących z Jamajki. Rzadziej te zjawiska występują choćby w rodzinach meksykańskich, gdzie dominuje religia katolicka. Ale też są od tego wyjątki.

sobota, 20 lipiec 2013 23:06

Wachlarze w Seulu

Napisane przez

trelinska"Wybierz sobie jeden", mówi mi koleżanka, "którykolwiek chcesz." Patrzę się na wachlarze rozłożone przede mną, różne wzory i kolory, wszystkie tradycyjnie koreańskie. Może szary, będzie pasował do wszystkiego, a może srebrny, tak piękny. Wyobrażam sobie siebie w sukience z perfekcyjnie dopasowanym wachlarzem w ręce, wydaje mi się, że jestem Koreanką z dynastii Joseonów. Nagle dochodzi do mnie rzeczywistość. Wybieram niebieski. 

Nie dlatego, że pasuje do sukienek, tylko dlatego, że wcale nie będę chodziła z tym wachlarzem do ludzi, tylko będę go miała w pracy. To nie jest jakiś modny dodatek, tylko konieczność życia codziennego w Korei. A niebieski najbardziej mi się podoba. Kilka minut wcześniej wpadłam do pracy ledwie na czas, cała spocona, jakbym dopiero skończyła maraton. Na dworze gorąco i wilgotno, niestety tylko 25 minut spaceru i już włosy zniszczone, a twarz cała w pocie.

Pat Buchanan dla narodowcy.net

Specjalnie dla serwisu Narodowcy.net jeden z najbardziej wpływowych przedstawicieli tradycyjnej amerykańskiej prawicy, Pat Buchanan, opowiada o przemianach kulturowych i politycznych w USA, swej współpracy z prezydentem Nixonem, zimnej wojnie, prezydenturze młodego Busha i obecnych relacjach międzynarodowych.

Pat Buchanan był doradcą trzech amerykańskich prezydentów, jest autorem wielu książek politycznych, konserwatywnym publicystą i komentatorem telewizyjnym. Ubiegał się dwukrotnie o republikańską nominację prezydencką. W USA jest powszechnie znany jako rzecznik tradycyjnego konserwatyzmu, zwanego także paleokonserwatyzmem. Mieszka w Wirginii.

Michał Krupa: Czy w Pana opinii, istnieje możliwość nowego konserwatywnego odrodzenia w Stanach Zjednoczonych, podobnego do słynnej "rewolucji Goldwatera", czy też naród, kultura i elity polityczne przesunęły się tak daleko na lewo, że amerykański konserwatyzm pozostanie coraz bardziej marginalizowaną opcją polityczną?

Pat Buchanan: Nowy popularny ruch społeczny, przypominający ruch Goldwatera, do którego należałem w moich latach studenckich, jest możliwy, choć dzisiejszy miałby bardziej libertariańskie oblicze. Ale rewolucja Goldwatera nie odniosła sukcesu. Została zdruzgotana w 1964 roku. Nixon budował swoje zwycięskie koalicje w 1966, 1968, 1970 i 1972 r. poprzez połączenie ruchu Goldwatera z bazą Partii Republikańskiej i pozyskanie tzw. Demokratów Daleya-Rizzo na Północy oraz tzw. Twardego Południa, aby następnie stworzyć "Nową Większość" (ang. "New Majority" – dop. M.K.), dzięki której wygrał 49 stanów w 1972 r. Czy taka "Nowa Większość" mogłaby być odbudowana? Niestety nie. To już historia. W 18 stanach – w tym megastanach Kalifornii, Pensylwanii i Ohio – demokraci wygrali w sześciu z ostatnich wyborów prezydenckich. Pod warunkiem, że nie będzie jakiejś narodowej katastrofy pod rządami prezydenta-demokraty, owe stany są już raczej poza zasięgiem republikanów w wyborach prezydenckich.

Kontrkultura z lat 60., przeciwko której występowali Nixon i Reagan, stała się kulturą dominującą. Tradycyjna kultura jest już niemalże subkulturą. Połowa społeczeństwa otrzymuje regularne świadczenia od rządu i nie płaci żadnych podatków dochodowych.

W latach 60. elektorat był w 90 proc. euroamerykański. Obecnie ta liczba spadła do 74 proc. i nieubłaganie stale się zmniejsza. Ci ludzie stanowią około 90 proc. wszystkich głosów oddanych na republikanów we wszystkich wyborach prezydenckich. Najbardziej dynamicznie rosnące grupy etniczne to Latynosi i Azjaci. Obie grupy głosowały w jakichś 70 proc. na Obamę. Demografia i kultura powoli szlifują Partię Republikańską. Trudno mi przewidzieć, co mogłoby spowolnić lub odwrócić ten trend.

MK: W Pana książce "A Republic, Not an Empire" prognozował Pan, że kontynuacja hiperinterwencjonistycznej polityki zagranicznej doprowadzi do katastrofy w Ameryce. 11 września 2001 r. był tym momentem. Wydawałoby się czymś logicznym i oczywistym, że ignorowanie koncepcji tzw. "blowbacku" (asymetrycznej reakcji na amerykańskie zaangażowanie w świecie) nie mogło dalej trwać. Jednak George W. Bush zdecydował się na kompletnie inny kurs – więcej interwencji, więcej mieszania się w sprawy obcych państw, więcej moralizatorskiej retoryki i więcej wojen. Według Pana, czy ta polityka była pochodną silnego poczucia moralnego obowiązku Busha czy raczej, jak wielu twierdzi, było to "15 minut neokonserwatystów"?

PB: George W. Bush przeżył swoistą konwersję po 11 września (atak na World Trade Center – dop. M.K.) Stał się rezolutnym i skupionym prezydentem. I gdy wyruszył przeciwko Al-Kaidzie i przeciwko talibom, gdy nie oddali bin Ladena w ręce amerykańskie, Ameryka twardo stanęła za nim. Początkowo inwazja w Afganistanie była doskonale przeprowadzona i w pełni uzasadniona. I wtedy powinniśmy byli się wycofać. Zamiast tego prezydent Bush przejął neokonserwatywną agendę jako własną. Stał się misjonarzem na rzecz globalnej demokracji. Rolą Ameryki miało być powstrzymanie najgorszych dyktatorów świata od zdobywana najgorszej broni świata. Po czym Korea Północna zrobiła właśnie to. Bush oświadczył, że Ameryka będzie przeciwstawiać się Osi Zła, tj. Korei Północnej, Irakowi i Iranowi, w najbardziej szkodliwym przemówieniu wygłoszonym przez amerykańskiego prezydenta (chodzi o mowę nt. stanu państwa ze stycznia 2002 r. – dop. M.K.). Podzielił w ten sposób swoją światową koalicję i cały kraj, wyruszając na krucjatę, która z góry była skazana na podobny koniec jak krucjata dziecięca.

Generał William Odom nazwał decyzję Busha o inwazji na Irak najgorszym błędem popełnionym przez amerykańskiego prezydenta. Ja również podzielam ten pogląd. Wśród niewielu korzyści wynikłych z wojny afgańskiej i irackiej jest to, że przyczyniły się one do reorientacji Amerykanów w kierunku antyinterwencjonizmu. Ale straty z tych niepotrzebnych wojen są ogromne. Neokonserwatyści odegrali pomocniczą rolę w niszczeniu nixonowsko-reaganowskiej "Nowej Większości" i paraliżowaniu prezydentury Busha II.

MK: Jest Pan znanym krytykiem obecnego modelu relacji amerykańsko-izraelskich. Niektórzy zarzucają Panu antysemityzm. Czy Pat Buchanan nienawidzi Izraela?

PB: Nie, Pat Buchanan nie jest wrogiem Izraela. Od czerwca 1967 r., gdy Richard Nixon i ja odwiedzaliśmy Izrael po wojnie sześciodniowej, przez dwie dekady, byłem jego orędownikiem. W Key Biscayne, gdy wojna Jom Kippur wybuchła w 1973 r., nalegałem na prezydenta Nixona, aby wysłał Izraelczykom wszelką konieczną pomoc. Byli w naszym obozie w trakcie zimnej wojny, w wojnie Ameryki, w którą mocno wierzyłem. Moskwa zbroiła Egipt i Syrię. Ale wraz z upadkiem sowieckiego imperium i rozpadem Związku Sowieckiego oraz zakończeniem zimnej wojny, powróciłem do tradycyjnie konserwatywnego stanowiska antyinterwencjonizmu. To postawiło mnie w pozycję konfliktu z neokonserwatystami, spośród których wielu zrównuje postawę antyinterwencjonizmu czy neutralności pomiędzy Arabami i Izraelczykami z antysemityzmem.

Przez dekadę broniłem Jana Demianiuka przed oskarżeniem, że był Iwanem Groźnym w Treblince. Na szczęście, tuż przed jego planowanym powieszeniem w Izraelu, sowieckie archiwa ukazały, że chodziło o innego mężczyznę. Buchanan miał rację. Nie dość, że Demianiuk nie był Iwanem, to nigdy nie był w Treblince. Ale nie jest czymś politycznie opłacalnym mieć rację w takiej sprawie i zdemaskować tych, którzy chcieliby krwi Demianiuka, jako grupę przypominającą zwykły motłoch.

Gdy idzie o Bliski Wschód, myślę, że powinniśmy zacząć się wycofywać z udziału w jego etnicznych, ideologicznych, religijnych czy politycznych konfliktach i waśniach. Osmanowie zostali wypędzeni, następnie Brytyjczycy i Francuzi, później Rosjanie. Teraz przyszedł czas na Amerykanów. Jak powiedziała Sara Palin: "Zostawmy to Allahowi".

MK: Powróćmy do polityki krajowej. W słynnym przemówieniu podczas konwencji republikańskiej w 1992 r. w Houston stwierdził Pan, że Ameryka przeżywa "wojnę kulturową", wojnę, która zdeterminuje losy Republiki przez najbliższe dekady. W 2003 r. powrócił Pan do tego tematu w książce "Śmierć Zachodu", w której odniósł się Pan do metody Antoniego Gramsciego mającej na celu destrukcję Christianitas, czyli całej zachodniej cywilizacji. Czy możemy powiedzieć, że tzw. długi marsz przez instytucje Zachodu się zakończył i Rewolucja zmiażdżyła jakiekolwiek szanse Kontrrewolucji, czy też pojawiały się pewne trudności na drodze "marszu", które mogłyby jeszcze być przedmiotem nadziei dla tradycjonalistów?

PB: W książkach "Death of the West" (Śmierć Zachodu) i "Suicide of a Superpower" (Samobójstwo Superpotęgi) argumentowałem, że "gdy wiara umiera, kultura umiera, cywilizacja umiera i ludzie zaczynają umierać". Tak się sprawy mają na Zachodzie. Europa jest o wiele bardziej zaawansowana w tym procesie, porzucając wiarę, negując chrześcijaństwo. Wielu na Zachodzie uprawia kult przy nowych ołtarzach konsumpcjonizmu, materializmu, demokracji. Żaden z zachodnich krajów nie ma wskaźnika urodzeń wśród swoich rodzimych mieszkańców pozwalającego na dalsze przetrwanie swojej ludności. Tak się dzieje już od 30 lat.

Tradycjonaliści utracili sporo gruntu w ciągu ostatnich 50 lat wraz z tryumfem kontrkultury i przechwyceniem przez nią sztuki, rozrywki, uniwersytetów i mediów. W krajach takich jak Stany Zjednoczone i w niektórych europejskich krajach nadal istnieją wyspy oporu, ale nie ma wątpliwości, że odbywamy długi odwrót. I nie ma wątpliwości co do kierunku, w jakim podążamy.

Wygraliśmy zimną wojnę, ale długi marsz Gramsciego przez instytucje ani się nie zatrzymał, ani nie spowolnił.

MK: Miał Pan wyjątkową okazję doradzać aż trzem amerykańskim prezydentom. Chciałbym się skupić na Pana relacji z Richardem Nixonem. Sam jestem nim zafascynowany. Z jednej strony, prezydentura, która zakończyła się w atmosferze skandalu i tragedii, z drugiej, człowiek z niesamowitymi walorami intelektualnymi i silnym charakterem, "fighter", rzadka postać, jeśli porównać z obecnymi "grubymi rybami" w Waszyngtonie i obecnym gospodarzem Białego Domu. Jak by Pan opisał fenomen Nixona? Czy naprawdę był oszustem, narodowym wstydem, czy może jednym z ostatnich prawdziwych amerykańskich mężów stanu?

PB: Nixon nie był żadnym oszustem. Był przyjacielem i mistrzem, dobrym człowiekiem i jestem dumny oraz czule wspominam lata, które spędziłem u jego boku. W trakcie "Watergate" nikt mu nie zarzucił, że brał pieniądze. Jego porażka polegała na źle ulokowanej lojalności i niedocenianiu możliwości i złej woli swoich wrogów. I nie był tym, kogo swego czasu pewien brytyjski mąż stanu uznał za wielkiego przywódcę – "dobrym rzeźnikiem".

Powinien był bardziej zdecydowanie działać w sprawie "Watergate". Ale, proszę zwrócić uwagę na jego pierwszą kadencję. Wycofał nas z Wietnamu z honorem, zapewnił powrót jeńcom wojennym, pozostawił wszystkie stolice prowincjonalne w rękach południowych Wietnamczyków i był zdeterminowany użyć amerykańskich sił lotniczych, aby zapewnić pokój. Zakończył dwie dekady animozji pomiędzy Chinami a Stanami Zjednoczonymi. Wynegocjował największe traktaty rozbrojeniowe od czasu waszyngtońskiej umowy morskiej z 1922 – traktaty SALT i ABM. Był pierwszym prezydentem, który odbył podróż za żelazną kurtynę, odwiedzając Rumunię, następnie Polskę i Rosję. Powołał do życia Agencję Ochrony Środowiska i Instytut Badań nad Rakiem. Wygrał największą przewagą wyborczą we współczesnej historii – 62 proc. poparcia i 49 stanów. Pierwsza kadencja Nixona była sukcesem, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że obie izby Kongresu, federalna biurokracja i krajowe media były wyjątkowo wrogo nastawione wobec niego.

MK: Poza byciem legendą w świecie amerykańskich mediów, gwiazdą amerykańskiego konserwatyzmu i bezkompromisową postacią polityczną, jest Pan również jednym z ostatnich publicznych obrońców tradycyjnego katolicyzmu na Zachodzie. Tematyka katolicyzmu przedsoborowego i prawdziwego "Kościoła wojującego" jest stale obecna w Pana publicystyce. Czy wierzy Pan, jak wielu we współczesnym Kościele, w tym i ja, że jakakolwiek dyskusja czy wysiłek na rzecz katolickiego odrodzenia nie może zignorować dwóch zasadniczych postulatów: roztropnej rewizji niektórych dokumentów Soboru Watykańskiego II i pełnej restauracji mszy trydenckiej?

PB: Upadek katolickiej kultury w Europie, efekt dwóch wieków trucizny modernistycznej realizującej swoją wolę i upadek żywej kultury katolickiej, jaką mieliśmy w Ameryce w latach 40. i 50., najprawdopodobniej uniemożliwi takie katolickiej odrodzenie, jakie chcielibyśmy wszyscy widzieć.

Co więcej, mamy już dwa pokolenia, które wychowały się w Kościele posoborowym i nie pamiętają, jak Kościół i świat wyglądały przed Soborem. Obawiam się, że historyczni pesymiści mieli rację, zarówno gdy idzie o Zachód, jak i Kościół. Konwertytów należy teraz szukać w Afryce subsaharyjskiej.

MK: Powracając do spraw krajowych, czy Sąd Najwyższy (amerykański odpowiednik Trybunału Konstytucyjnego – dop. M.K.) zdoła obronić tradycyjne małżeństwo w Ameryce, czy raczej czeka nas kolejna porażka w "wojnie kulturowej"?

PB: Nawet sędzia Ruth Bader Ginsberg uważa, że Sąd Najwyższy popełnił błąd w sprawie "Roe versus Wade", czyniąc z aborcji prawo konstytucyjne, zamiast pozostawić sprawę w gestii stanów, tak jak to miało miejsce do 1973 r. Sąd Najwyższy może unieważnić DOMA (Defense of Marriage Act, federalne prawo gwarantujące m.in. świadczenia i przywileje prawne wyłącznie małżeństwom heteroseksualnym – dop. M.K.) i wynik głosowania w Kalifornii, które przywróciło zakaz zawierania tzw. małżeństw homoseksualnych, ale najprawdopodobniej pozostawi regulację "małżeństw homoseksualnych" poszczególnym stanom. Sąd Najwyższy przyczyniłby się do społecznej rewolucji, gdyby próbował narzucić całemu narodowi tzw. równość małżeńską bądź "małżeństwa" gejów.

MK: Wielu polityków w Polsce i komentatorów operuje bardzo uproszczoną narracją, gdy idzie o relacje polsko-rosyjskie. Owa narracja opiera się na wierze w "dobroczynną hegemonię" Stanów Zjednoczonych w ich determinacji chronienia Polski przed "neoimperialną Rosją", Rosją, której przewodzi były "czekista". Wpływ neokonserwatywny jest tutaj aż nader widoczny. Wielu w Polsce miało nadzieję, że wygrana Mitta Romneya doprowadziłaby do odnowionego zainteresowania Waszyngtonu w budowaniu amerykańskiej potęgi we Wschodniej i Środkowej Europie. "Reset" Obamy i Miedwiediewa został określony przez wielu w Polsce jako "zdrada". Jako osoba, która zna tajniki sprawowania władzy w Waszyngtonie, proszę powiedzieć, czy Polacy mają prawo czuć się zdradzeni przez amerykańskiego prezydenta? Czy też powinniśmy porzucić mit "dobroczynnej hegemonii" i zrozumieć, że Ameryka ma ważnych i ważniejszych partnerów na arenie międzynarodowej?

PB: Polska zaufała gwarancjom wojennym ze strony Wielkiej Brytanii i Francji, jednak żadne z nich nie przyszło z ratunkiem w 1939 r. Wydali Niemcom wojnę, a następnie siedzieli za linią Maginota. Churchill sprzedał Polaków Stalinowi w Moskwie. Roosevelt powiedział Stalinowi w Teheranie, że mógłby zatrzymać zdobyte terytoria, ale prosił go o nieujawnienie tego przed wyborami z 1944 r. Polacy w Chicago i Detroit zagłosowali.

Po wojnie tylko antykomunistyczni Amerykanie podtrzymywali pamięć o Katyniu. W czasach Solidarności pamiętam, jak prosiłem prezydenta Reagana, aby postawić reżim Jaruzelskiego w stan niewypłacalności. Nie zgodził się na to. Doprowadziłoby to do upadku paru niemieckich banków. Reagan i Bill Casey (ówczesny dyrektor CIA – dop. M.K.) jednak wspierali polską opozycję prowadzoną przez Lecha Wałęsę.

Prawda jest taka: niezależnie od gwarancji NATO z Artykułu piątego, żaden europejski kraj nie wypowie Rosji wojny, jeśli dojdzie do jakiejś konfrontacji. Stany Zjednoczone zapewne potępiłyby Rosję, ale nie wypowiedzielibyśmy wojny lub walczyli z krajem, który posiada możliwość totalnego unicestwienia nas. Historia jest tutaj jednoznaczna.

Gdy idzie o amerykańskie stosunki z Rosją, Stany Zjednoczone powinny mieć normalne relacje z Moskwą i zostawić wewnętrzne sprawy Rosjanom do rozwiązania. Polska jest jednym z najbardziej przyjaznych narodów, jaki mamy na świecie, i miliony ludzi z polskimi korzeniami są amerykańskimi obywatelami. Uczęszczałem z nimi do katolickich szkół w latach 40. i 50. Ale Rosja jest potężną europejską i azjatycką potęgą, z którą powinniśmy poprawić nasze stosunki dwustronne. Nie chcę kolejnej zimnej wojny. Jedna zupełnie wystarczy.

Co do budowania amerykańskiej potęgi w Europie Środkowej i Wschodniej, Ameryka zmierza w odwrotnym kierunku. Większość Amerykanów uważa, że czas najwyższy, aby europejscy sojusznicy, tacy jak Niemcy, Francja czy Włochy, zaczęli sami zaopatrywać się w broń i wojsko konieczne do własnej obrony. Gdy Rosjanie opuszczali Niemcy i Wschodnią Europę, my, Amerykanie, powinniśmy byli również wycofać wojska z powrotem do kraju.

Jak napisała swego czasu moja śp. przyjaciółka, Jeane Kirkpatrick (była ambasador Reagana w ONZ w latach 1981–1985 – dop. M.K.), powinniśmy byli stać się "normalnym krajem w normalnych czasach".

MK: Czy spodziewa się Pan jakichś znaczących szkód dla administracji Obamy wynikłych z ostatniej serii bezprecedensowych skandali?

PB: Prezydent Obama odniesie krótko- i długoterminowe szkody w wyniku ostatnich skandali. Masakra w Benghazi i cyniczne próby manipulowania faktami, nadużycia IRS (amerykański urząd podatkowy – dop. M.K.), tajne śledzenie dziennikarzy przez Departament Sprawiedliwości, pokazują, że jest prezydentem, który nie kontroluje własnego rządu. Stoją również w opozycji do starannie tworzonej wizji polityka z wysokim poczuciem etyki i moralności.

Rewelacje odnoszące się do działalności NSA (National Security Agency, amerykański wywiad elektroniczny – dop. M.K.) ukazują przywódcę, który sprzeniewierzył się własnym obietnicom bycia "innym", działając równocześnie w ten sam, tajny sposób. Największe szkody odniósł w tym segmencie elektoratu, który bezgranicznie w niego wierzył. Zbliża się do najniższego momentu swojej prezydentury z jego wynikami poparcia rzadko tak niskimi, a wynikami dezaprobaty tak wysokimi.

MK: Pana biograf, Tim Stanley, w pierwszych stronach biografii "Crusader: The Life and Tumultuous Times of Pat Buchanan" stwierdził, że Pana ulubionym filmem jest "Ojciec chrzestny". Czy mógłby Pan to potwierdzić?

PB: Tim ma rację. Gdy byłem młody moim ulubionym filmem był "Shane", klasyka lat 50., ale w ostatnich latach częściej oglądałem "Ojca chrzestnego" i "Ojca chrzestnego II". To filmy nie tylko o mafii, lecz o amoralnym świecie.

MK: Dziękuję za rozmowę.

Wywiad został przeprowadzony w czerwcu w Stanach Zjednoczonych.
Rozmowa i tłumaczenie: Michał Krupa; redakcja: Krzysztof Bosak

sobota, 20 lipiec 2013 22:39

Kwestionariusz obywatelski

Napisane przez

Izabela EmbaloNiektórzy z Państwa, ubiegając się o kanadyjskie obywatelstwo, otrzymają z urzędu dodatkowe dokumenty do wypełnienia, między innymi formularz o nazwie kwestionariusz obywatelski.

Dlaczego urząd nakazuje wypełnić dodatkowy formularz po wysłaniu kompletnego podania obywatelskiego?

Powody mogą być różne. Statystyki pokazują, że wiele osób nie spełnia wymogów rezydenckich, to znaczy prawnie nie należy się tym osobom kanadyjskie obywatelstwo.

Sprawdzenie dokładniejsze niektórych wnioskodawców pozwala wychwycić kandydatów, którzy nie są w stanie odpowiednio udokumentować, że przebywali w Kanadzie przez wymagany okres lub, jeśli podlegają wyjątkom od reguły, spełniają kryteria prawa obywatelskiego. W tej sytuacji podanie może być odrzucone.

Jaki może być powód wysłania kwestionariusza? Niezgodność informacji w bazie danych, to jedna z możliwości.

Pamiętajmy, że przyloty są notowane i jeśli podane w podaniu o przyznanie kanadyjskiego obywatelstwa daty nie są zgodne z informacjami służb granicznych, urząd musi sprawdzić rozbieżność.

Ja zazwyczaj zalecam, by niektóre dokumenty dołączyć do aplikacji od razu, kiedy wysyłane jest podanie obywatelskie. Jednym z ważniejszych dokumentów jest paszport (wszystkie strony) z adnotacjami wlotów , ewentualnie wylotów do innych krajów i wlotów do Kanady. Warto załączyć także kopie biletów lotniczych pokazujących datę wylotu z Kanady i potwierdzających liczbę dni nieobecności w Kanadzie.

Pomimo że formularz nakazuje podanie informacji od momentu otrzymania stałej rezydencji, urząd będzie wnikliwie sprawdzał cztery lata poprzedzające datę złożenia podania. Wnioskodawca musi spełnić wymogi rezydenckie jeden dzień po dacie podania.

Ważne jest także, by przed złożeniem podania utrzymać ważny status stałego rezydenta.

Niektóre dodatkowe dokumenty mogące przekonać urząd i sędziego obywatelskiego o zamieszkaniu na terenie Kanady:

– rozliczenia podatkowe, T4, odcinki wypłaty, listy potwierdzające zatrudnienie
– kontrakty pracy,
– umowy wynajmu mieszkania lub posiadania nieruchomości,
– opłacanie podatku od nieruchomości,
– operacje finansowo-kredytowe w Kanadzie,
– używanie ubezpieczenia OHIP, np. wizyty u lekarza, zakup lekarstw,
– płatność rachunków: telefoniczne, Internet i inne,
– płatności polisy ubezpieczenia samochodowego w Kanadzie,
– listy referencyjne,
– indeks studencki, potwierdzający studia, i inne. Niektóre osoby nie podlegają regule zamieszkania w Kanadzie przez trzy lata, więc opisana procedura nie będzie ich dotyczyła, np. osoby zatrudnione przez kanadyjski rząd i pozostające służbowo za granicą.

Przypominam, że obecnie jednym z wymogów otrzymania kanadyjskiego obywatelstwa jest komunikatywna znajomość języka angielskiego lub francuskiego (wiek 18-55 lat).

Izabela Embalo
licencjonowany doradca imigracyjny
licencja ICCRC Nr 506496

OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ DO KANADY – SPONSORSTWEM RODZINNYM, POBYTEM STAŁYM, WIZĄ PRACY, STUDIÓW LUB INNĄ PROCEDURĄ IMIGRACYJNĄ, NA PRZYKŁAD ODDALENIEM DEPORTACJI CZY PRZEDŁUŻENIEM POBYTU CZASOWEGO, PROSIMY O KONTAKT Z NASZĄ KANCELARIĄ:
TEL. 416 5152022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Specjalizujemy się w imigracji polskich obywateli od 1998 roku. Sukcesywnie pomogliśmy setkom imigrantów osiedlić się w Kanadzie, przybyć do pracy lub na studia.
POSIADAMY UPRAWNIENIA DO POŚWIADCZANIA DOKUMENTÓW, PODAŃ IMIGRACYJNYCH (USŁUGI NOTARIALNE – COMMISSION OF OATH).
ZAPRASZAMY DO ODWIEDZENIA NASZEJ STRONY INFORMACYJNEJ: WWW.EMIGRACJAKANADA.NET
DWIE DOGODNE LOKALIZACJE (TORONTO I ETOBICOKE). Możliwość spotkania w niektóre weekendy i wieczorami, po uprzednim umówieniu wizyty.

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.