Postprawdziwa narracja, postprawdziwe czasy
Komedia ludzka staje się coraz ciekawsza. Czy jeszcze jesteśmy w stanie myśleć, czy jesteśmy w stanie rozeznać się, co jest rzeczywiste, a co nie? Odpowiedzieć szczerze? Nie jesteśmy.
Dlaczego?
Bo żyjemy w czasach post-factual politics, czy też post-truth politics, gdzie prawda nie ma żadnego znaczenia – jest NIEWAŻNA; liczy się jedynie gra emocji i wytworzenie pożądanego wrażenia. Postprawdziwa polityka to taka, gdzie nie liczą się żadne wyjaśnienia, tłumaczenia, nie liczy się stan faktyczny – powtarzamy natomiast do znudzenia te same tezy, a ich merytoryczne obalanie po prostu ignorujemy.
Oznacza to, że przestaliśmy się wzajemnie traktować jak zwierzęta myślące i zeszliśmy do poziomu behawioralnego – wpajamy odruchy. Na jedne określenia mamy się ślinić, na inne marszczyć czoło, jeszcze inne mają wywoływać uczucie zadowolenia.
Prawda? A co to takiego? W dzisiejszych czasach każdy ma własną. My te „prawdy” wkładamy ludziom do głowy metodą tresury.
Okazuje się, że słowa, narracja mogą być użyte „jako broń w wojnie hybrydowej” – od dawna znana jest użyteczność propagandy podczas konfliktu, dzisiaj robi się to o wiele skuteczniej. Trwają prace nad weaponized narrative. Poważnie, tak to się nazywa. Chodzi o to – żeby ludziom zlasować mózg na miękką masę.
Jak? Na przykład poprzez zakładanie „alternatywnych” środków przekazu i tworzenie fałszywych wiadomości (fake news). Posługujemy się przy tym całą armią internetowych trolli – tych opłacanych i osób podżeganych różnymi metodami do działania – na przykład przy pomocy spreparowanej informacji.
W czasach gdy rządzą media społecznościowe, można to robić tanio i skutecznie. Dzisiaj nie ma już magnatów prasowych czwartej władzy, jest za to pan Cukierberg i koledzy. Co to oznacza? Nastąpiła śmierć dziennikarstwa śledczego – jednej z najdroższych form dziennikarstwa; nie ma korespondentów wojennych – bo strony konfliktu same twittują co bardziej krwiste kawałki. Ponieważ wyrobiono w ludziach oczekiwanie, że informacje dostają za darmo i nic ich one nie kosztują, zatem informacje, jakie pozostają na rynku, to te „sponsorowane” – przez partie polityczne, państwowych pijarowców, duże korporacje, wraże grupy interesów czy lobbystów. Słowem, zostają „wrzutki”.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu za informację płacił czytelnik, wrzucając monetę do skrzynki z gazetami. Dzisiaj ta skrzynka stoi otwarta, a w środku nadal są gazety. Jaka jest wartość informacji w nich przekazywanych? Bardzo duża – dla tych, którzy za nie zapłacili – tu patrz wyżej, kto płaci. Jest to proces globalny i nieuchronny.
Oczywiście każdy powie, że dzisiaj mamy Internet, tam możemy dopytać się prawdy. Opinia taka wywołuje łagodny uśmiech na twarzach „kreatorów narracji”, którzy wstrzykują w cukierbergowe oprogramowanie zamówione narracyjne „streamy”.
W Internecie jesteśmy na talerzu. Można popatrzeć, jakie środowiska rozprzestrzeniają jakie informacje, kto na co reaguje, zobaczyć, kiedy kto daje lajka, a kiedy robi share i posyła newsa dalej. W ten sposób bardzo łatwo ustalić wehikuły informacyjne – wózki, na których położymy interesujący nas przekaz.
Jak? No, na przykład, puszczamy zdjęcie zabiedzonego kotka bez nogi, którego każda kobieta o czułym sercu pośle dalej, i podpisujemy, że to ofiara kiboli klubu piłkarskiego. W ten sposób składamy do kupy małą torpedę informacyjną – weaponizujemy narrację. Czy to prawda z tym kotkiem? Czy rzeczywiście ktoś kotu nogę odciął kozikiem? A może wpadł pod samochód? A może sprawcą była jakaś zdemoralizowana nastolatka, a może sataniści… Kto to sprawdzi?
Prawda, że fascynujące? Prawda, że można się tym bawić jak kot myszą?
Inna rzecz. Mamy tendencję do przekonania, że ludzie są raczej uczciwi i że w sieci mamy raczej do czynienia z żywymi, a nie z botami czy innymi automatami. Tymczasem automaty działają na każdym kroku – np. lajkując pewne wypowiedzi. Specjaliści od narracji militarnej wyjaśniają, że musimy w ten sposób przeciwdziałać sytuacjom, kiedy to państwa ludne wzmacniają przekaz – np. taka Rosja czy Chiny mają ludzi kupę i wystarczy że zareaguje pół procent, aby stworzyć wrażenie masowego charakteru danej opinii, stworzyć przekaz, spod którego ze względu na ograniczenia „demograficzne” tacy – proszę pana – Łotysze, nie będą mogli nosa wychylić. W sukurs Łotyszom musi więc przyjść oprogramowanie…
Gdzie w tym wszystkim jest prawda?
Pan Bóg jeden wie. Mamy przed sobą cały fascynujący kosmos manipulacji, całą sferę kłamstwa, sztuczny świat, któremu służy nowa „dyscyplina sportu” – panowanie nad zbiorowymi odruchami społeczeństwa. Dlatego gdy ktoś mówi o demokracji, wolnym wyborze, to albo nie wie, o czym mówi, albo jest cynicznym funkcjonariuszem.
Znany nam tu wszystkim Wojciech Wojnarowicz, reagując na mój wpis o polityce „postprawdziwej”, napisał tak: I experience it every bloody day. NO, not with students, who still value factual references, but with adults, young adults, especially future teachers, whose worldview is formed by today’s academia! Debate? What debate?! Any opposing view is immediately hysterically attacked as bigoted, fascist, racist, misogynist etc. etc.
Czyli nowa szkoła służy już nowej rzeczywistości postfaktycznej, oduczając młodych ludzi naturalnego dążenia do prawdy i zastępując je wdrukowanymi kliszami. Welcome to the Brave New World. Przyszłość jest teraz. Dzisiaj jeszcze jesteśmy w stanie to zobaczyć, jutro już nie.
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/tag/polityka?start=460#sigProIda73433b171
Regionalism and nationalism in Canada (4)
The author looks at the long struggle of Western Canada for a serious voice in Ottawa.
There have been throughout Western Canada’s history a number of regionalist or outrightly separatist parties that are usually considered as being on the fringe. These have included, among others, the Western Canada Concept, West-Fed, and so forth. The Social Credit Party (based loosely on the ideas of C. H. Douglas) was a right-wing populist party that arose in response to the Great Depression. It held the governments of Alberta and British Columbia at various times. Preston Manning’s father, Ernest C. Manning, was the long-time Social Credit Premier of Alberta. The term “retread Socreds” was one of the labels circulated about Preston Manning’s Reform Party. Nevertheless, Manning was in some ways more of a successor to the Progressive Party of the 1920s to 1940s. The remarkable electoral insurgency of the Progressive Party was able at one point to win the largest number of seats in the federal Parliament, but they more-or-less squandered their opportunity, and were never able to establish themselves as a permanent presence on the Canadian political scene. What could be seen as an achievement of sorts was the adoption of their name as an adjective to the official name of the erstwhile Conservative Party in 1942.
The Co-operative Commonwealth Federation (CCF) – the precursor to today’s New Democratic Party (NDP) – also arose in Western Canada. It has been argued in earlier articles that the CCF, while socialist in economics, was, to a large extent, socially conservative – and especially so in Western Canada. The left, especially in the Prairie provinces, was usually considerably more sensible than in Toronto after the 1960s – which has tended to become a city filled with a hyper-urban, socially ultra-liberal, left.
Despite all the pejorative media comments about Preston Manning and the Reform Party, it should be remembered that their battle-cry was “The West wants in!” and NOT “The West wants out!” Thus, Preston Manning was manifestly willing to work within the federal system, hoping actually to eventually be elected with a majority government in Ottawa. Indeed, the Reform Party formally existed solely at the federal level – with Preston Manning severely frowning on any attempts at having provincial branches of the Reform Party that could run candidates in provincial elections. Had he won his hoped-for majority in the federal Parliament, presumably the federal government would then have undertaken considerable decentralization initiatives.
However, given the past of various periodic so-called “regional revolt” movements (such as, especially the Progressives) it would have seemed unlikely – even in better circumstances -- that the Reform Party would have been left as the sole centre-right party at the federal level. In 1996, it had looked like the Progressive Conservative party remnants (with their two seats in the federal Parliament) were close to dissolution – but the Reform Party clumsily marched directly into an ambush over gay-rights – which gave new life to the P.C.s – but of course served mainly the interests of the Liberal Party.
In the 1997 federal election, the Liberal Party won a considerable majority in Parliament with 38% of vote; while the Reform Party and the Progressive Conservatives each received 19% of the vote, i.e., a total of 38%. The unified Reform Party and Progressive Conservative vote would have probably put such a hypothetical party within striking distance of winning a majority government. It had been suggested around that time that there should have been a coalition between the two parties along the lines of the Reform Party running candidates only in Western Canada, and the Progressive Conservative party running candidates in Ontario, Quebec, and the Atlantic provinces. Had the P.C.s actually won enough seats to form a majority government in coalition with the Reform Party, the latter would have clearly been the junior partners (thus presumably assuaging many Canadians’ fears about the possible “right-wing extremism” of the Reform Party). The political analogy was said to have been the stable coalition between the Christian Democratic Union (CDU) and Christian Social Union (CSU) in Germany. (The more conservative CSU is based entirely in Bavaria, a more conservative region of the country.)
There was in 1998-2000 the United Alternative movement, which eventually led to the creation of the Canadian Alliance (officially called the Canadian Reform-Conservative Alliance). The federal P.C.s really should have folded in 1998, but Joe Clark won the party’s leadership in that year. It was only in late 2003, after Joe Clark had resigned from the leadership of the Progressive Conservative party (thus ending his long years as a “spoiler” of various, possibly more successful centre-right initiatives) – and Peter MacKay won the leadership -- that there finally occurred the merger of the two parties into the new Conservative Party. Just the willingness of the party to call itself “conservative” without the adjective was politically electrifying. The embrace of the term “conservative” was important, as Preston Manning had undertaken considerable (and almost silly) semantic maneuvers to mostly avoid using that term in Reform Party circles.
Ironically, in the 1997 to 2003 period, the federal Progressive Conservative party could easily have been considered a regional party – of the Atlantic provinces. However, Joe Clark persisted in his illusions that the unreconstructed federal P.C.s under his leadership could again constitute a country-wide force.
The merger into the new Conservative Party convinced many people in Ontario, Quebec, and the Atlantic provinces that this new centre-right party could be “safely” voted for. The Liberals endeavoured to put into circulation the notion that the Conservative Party was nothing but “the Reform Party – Version Three.”
And the mere mention of the Reform Party was supposed to bring, at least some people in Ontario, into a sense of feared panic about alleged “right-wing extremism.” Those kinds of persons had never understood – and indeed, preferred not to understand – what “small-c conservatism” might actually represent.
Nie pozwolimy dewastować Polski!
Zacznę dzisiaj z górnej półki. O mądrości, inteligencji, „wykształciuchach” i pojmowaniu świata na tzw. chłopski rozum. Bo że są to odmienne często percepcje, nie ulega wątpliwości. Kto lepiej, trafniej, obiektywniej potrafi ocenić to, co się wokół niego dzieje – trudno się mierzy. Po prostu nie da się tego zrobić. Słoń jest większym zwierzęciem czy żyrafa? Ja – powie żyrafa, bo mogę sobie zerwać słodkie owoce z czubka drzewa, których ty nawet swoją trąbą nie dosięgniesz. Tak – powie słoń, ty sucha szczapo – stańmy razem na wadze! Ale nie o zoologii chcę pisać, tylko jak zwykle o polityce. W ostatnich dniach odchodzącego roku A.D. 2016. A tu mamy rok 2017!
Minął 13 grudnia. Była to już 35. rocznica (nie do wiary!) wprowadzenia stanu wojennego przez posiadającego kiedyś (?) szlify generalskie, o nieśmiałej buźce – Jaruzela. Ten akt zmienił życie wielu Polaków. A szczególnie nas tutaj żyjących poza krajem rodzinnym. Gdyby ówcześni władcy Polski zgodzili się na polityczny pluralizm, na jaki poszli w roku 1989, to wielu z nas by tu nie było. Zupełnie inaczej popłynęłoby nasze życie. Michnikowscy ludzie honoru Wojtek i Czesio nie byliby obarczani odpowiedzialnością za sprawstwo kierownicze śmierci górników z „Wujka”, księdza Popiełuszki i studenta Pyjasa. W sumie za setkę zabitych bezpośrednio i tych, co zmarli, bo np. nie działały telefony i nie można było wezwać karetki pogotowia. Może też osiem lat wcześniej, gdy władzę objęłaby prawdziwa, a nie wyselekcjonowana „Solidarność”, nie pozwolono by na rozgrabienie polskiej gospodarki przez partyjną nomenklaturę.
Chwilowe zawieszenie broni
Trwający od 16 grudnia protest opozycyjnych posłów, polegający na zablokowaniu mównicy sejmowej i fotela marszałka, 12 stycznia został „zawieszony” – taką „suwerenną decyzję” ogłosił przewodniczący Platformy Obywatelskiej Grzegorz Schetyna.
Oczywiście z tą „suwerennością” to przesada i to do kwadratu. Po pierwsze dlatego, że PSL wycofał się z blokowania mównicy już po ogłoszeniu decyzji o przywróceniu poprzednich zasad pobytu w Sejmie dziennikarzy, a Nowoczesna romansowego pana Ryszarda odstąpiła od protestu już poprzedniego dnia. Ale chyba nie to zdecydowało o „suwerennej decyzji” Grzegorza Schetyny, podobnie jak wcześniej – o decyzji romansowego pana Rysia. Zdecydowały o tym te same przyczyny, które 16 grudnia doprowadziły do gwałtownej eskalacji politycznej wojny w Polsce.
Docelowo
Nowy rok zaczął się smutno, bo od pogrzebu Franka, męża Danki Rossy, która od lat wozi „Gońca” i inne gazety. Generalnie przyjechaliśmy tutaj mniej więcej w tym samym czasie, te 30 czy więcej lat, a teraz zaczynamy zaludniać kwatery miejscowych cmentarzy. Franek przez cały ten czas ciężko pracował, jeździł trakiem, spokojny, miły człowiek; teraz, kiedy był tuż przed emeryturą, odszedł do Pana.
Staliśmy tak z kolegami, którzy wożą „Gońca”, Witkiem i Januszem, w deszczu nad grobem na cmentarzu Meadowvale, gdzie polskich nazwisk bez liku, i Witek rzucił:
– No tak docelowo, to tu.
– Docelowo to tak – roześmieliśmy się.
Człowiek się spina całe życie, ale „docelowo” to tam...
Ta najważniejsza perspektywa ludzkiego życia często nam ucieka, często nie lubimy o niej myśleć, ale doczesność nas wszystkich „docelowo” zakończy się właśnie tam, gdzie Franka.
Ile mamy tutaj czasu? Pan Bóg tylko wie.
Oczywiście, że „docelowo” to my idziemy gdzie indziej i cmentarz wszystkiego nie kończy. To przekonanie, ta wiara dawała siłę pokoleniom, ona stworzyła nam cywilizację, którą właśnie na własne życzenie rozwalamy młotami szatańskiego otumanienia, tracąc ducha, nie wiedząc już, kim jesteśmy, nie zdając sobie sprawy, skąd przychodzimy i dokąd wędrujemy. Ktoś kiedyś powiedział, że upadek zaczął się w momencie, gdy rozbuchana rewolucja francuska wyrugowała zaświaty i grzech pierworodny, założyła ludziom klapki na oczy, by żyli jak zwierzęta, tylko doczesnością. Dzisiejszy świat doprowadza tę rewolucję do końca.
I tak za sprawą Franka, który jeszcze kilka tygodni temu wpadł do redakcji, żeby poprosić o klucz do ubikacji na piętrze, musieliśmy na początku 2017 roku pomyśleć o tym, co nas czeka „docelowo”. Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie!
***
A rok będziemy mieli ciekawy, bo też nasz świat w swych spięciach trzepie się jak rybka na piasku. Ciekawie robi się w Kanadzie, gdzie pokolenie polityków-besserwisserów, niedokształcone na kursokonferencjach, bez żadnej głębszej ogólnej wiedzy, potrafiące jedynie kłapać paszczami w rytmie politpoprawnej nowomowy, serwuje nam kanadyjską wersję ekosocjalizmu. I to w czasach, gdy USA – słoń, z którym wspólnie tupiemy – właśnie dochodzi do rozumu. Nic to, jakoś przeżyjemy.
O tym, co dzieje się w Polsce, nie można pisać bez kabaretowego zacięcia, tamtejsza arena polityczna przekształciła się w cyrkową i wystarcza palców jednej ręki, by policzyć tych, którzy nie chodzą po niej w krótkich majtkach, zaś grupa nosząca pampersy właściwie mogłaby stworzyć spore stronnictwo. Zapowiada się nam humorystyczny i ciekawy tygodnik – bo cóż pozostaje, kiedy nad głowami przewalają się burze dziejowego szaleństwa, jak wspólnie się pośmiać i sobie pokomentować.
Czy polityka to logika?
Kto powiedział, że Rosjanie
to są bracia nas Lechitów,
temu zaraz dam po mordzie
pod kościołem Karmelitów.
Obserwując poczynania tzw. mężów stanu, odnosi się wrażenie, że nie są to często ludzie potrafiący myśleć logicznie. A przecież powinni być inteligentni, przewidujący i sprytni, bo wybili się na szczyt „dostojeństw”, bogactwa (?) i władzy. Aby osiągnąć to, co osiągnęli, musieli pokonać wiele przeciwności i eliminować konkurentów. Mam na myśli tych, którzy zostali w swoich krajach „prawie” dyktatorami. Głosząc, że poświęcenie się dla kraju i jego dobro jest motywem ich działania, nie są jednak szczerzy. Naprawdę bowiem chodzi im przecież o zdobycie i utrzymanie (Putin) własnej pozycji. O indywidualny splendor przede wszystkim. Pół biedy, gdy uszczęśliwiają tylko swój naród.
Jak liberałowie ukradli nasz liberalizm
Liberałowie, czyli ludzie postępowi, po angielsku „progressive”, wynaleźli młyn do przeinaczania popularnych słów. Ponieważ oni kontrolują media, więc ich maszyna medialna uważa się za upoważnioną do przeinaczania starych słów albo tworzenia nowych. Jednym z takich słów jest ostatnio spotykane w języku angielskim słowo „illiberal”, czyli człowiek wrogi „liberalnym” zasadom. Rzecz w tym, że liberalne zasady życia i poglądy są wytyczone przez samych liberałów. Czyli koło się zamyka, jeśli nie zgadzasz się z tym, co dyktują liberałowie, to jesteś wrogiem wolności, jako że wolność też jest zdefiniowana przez liberałów.
Dla przeciwników, nazywanych ostatnio „populistami”, liberałowie mają cały arsenał ciężkiej artylerii, od określeń takich jak Mussolini począwszy, a na Hitlerze i Putinie kończąc. Zagrożeniem dla liberałów jest Internet, który wymknął się spod liberalnej kontroli. W panice, liberałowie już przypuścili kontrofensywę, wymagając, aby rządy kontrolowały (cenzurowały), co ludzie piszą na Facebooku. Podobno w Internecie jest wiele „kłamliwych” informacji, które ludziom mącą w głowach, i przez to wybierają złych przywódców, których nie było na liberalnej liście kandydatów. George Orwell się kłania. On to już przewidział, dawno temu, w książce „ Rok 1984”, że będziemy mieli „Ministerstwo Prawdy”, jak i nowy język liberałów zwany „nowomową”. Za PRL-u mówiliśmy o takiej mowie, że jest to „mowa trawa”.
W pościeli wroga
Nie musimy zgadzać się co do tego, że najgorsze zalęgło się u progu i lada dzień załomocze do naszych drzwi. Ale modlitwa w intencji zacnej nie zaszkodzi. Zatem: spraw, dobry Boże, byśmy zdążyli z przygotowaniami.
Sztorm czy tornado nas dopadnie, nie wiadomo. Niby skąd tę wiedzę brać, skoro współczesne Pogodynki jakieś takie niedostatecznie zorientowane w temacie się wydają. Ba! Można odnieść wrażenie, że głupieją na potęgę i hurtem zgłaszają do Nowoczesnej. Pewnie w nadziei na sylwestrowy wypad do Lizbony. Czy tam weekendowy.
Bezsiła argumentu czyli coś do porannego barszczyku.
W miarę jak nasza cywilizacja usycha, okazuje się, że w zasadzie można twierdzić, iż prawdziwe jest wszystko to co zostaje podane za prawdę… Nieważna logika, ważna siła medialnego pompowania.
Oto pod koniec roku mieliśmy silne starcie na linii odchodząca administracja Obamy - Tel Awiw. Wygląda na to, że Obama, którego Bibi Netanjahu nigdy nie lubił, odszczeknął się mu na odchodne słowami sekretarza Kerryego, który krytykując ostro budowę żydowskich osiedli na terytoriach okupowanych stwierdził ni mniej ni więcej tylko, że Izrael albo będzie demokratyczny albo żydowski. Jest to dość prosta konstatacja faktu, iż Państwo Żydowskie zasadza się na syjonizmie, no a ten jak wiadomo jest żydowskim nacjonalizmem. Powoduje to iż Żydzi i nie Żydzi są w Izraelu inaczej traktowani. Kerry powtórzył, że USA stoją na stanowisku podziału Palestyny na dwa państwa; izraelskie i żydowskie.
Tak dosadne wyrażenie tego stanowiska sprawiło, że wielu komentatorom żydowskim opadły skarpetki i głośno zaczęli wytykać Obamie zdradę interesów żydowskich - co więcej stwierdzili, że brał żydowskie pieniądze jak leci, a gdy już nie były potrzebne, bo demokraci przegrali wybory, to Żydom wygarnął. Słowem, zapłacili mu a ten ich "oszukał" i tak niewdzięcznie potraktował.
Pisze o tym wprost kawa na ławę w naszym szacownym "National Post" Lawrence Solomon w artykule zatytułowanym " How Barack Obama fooled the Jews and betrayed them once he had their money". Autor wyłuszcza w tekście rzeczy, które w innym kontekście uznane by zostały przez tzw mejnstrimowe media za absolutnie wredny antysemityzm - podaje mianowicie, że Żydzi, stanowią jedynie 2 proc. amerykańskiego elektoratu - a więc waga ich głosów w urnach wyborczych jest niewielka, to jednak, ich polityczne znaczenie jako grupy jest nieproporcjonalnie większe, a nawet decydujące, a to za sprawą finansowania polityki. "Żydowskie dwa procent - pisze Solomon - które w przeważającej mierze mają poglądy liberalne - dają dwie trzecie całej kwoty dotacji otrzymywanych przez Partię Demokratyczną. Inaczej mówiąc, dwa procent Żydów płaci na Demokratów dwa razy więcej niż 98 procent nie-Żydów.".
Solomon dodaje, że znaczenie żydowskich pieniędzy dla Partii Demokratycznej wyjaśnia dlaczego Obama z antyizraelskimi posunięciami czekał dopiero do momentu klęski kampanii Hillary Clinton, z którą wiązał nadzieję na zachowanie kierunku własnej polityki. - "Obama zdawał sobie sprawę - twierdzi Solomon - że gdyby Żydzi rozumieli jego prawdziwe intencje wobec Izraela, to wielu powstrzymałoby się od dawania pieniędzy…"
Słowem, Żydzi płacą i wymagają, a ten niewdzięczny gryzie, gdy mu już nic nie mogą zrobić…
Co jest ciekawe? Otóż fakt finansowania polityki amerykańskiej przez Żydów opisało szczegółowo dwóch profesorów (Harvardu i University of Chicago) John J. Mearsheimer i Stephen M. Walt w książce The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy (doskonały prezent dla ludzi rozgarniętych). Wówczas jednak w 2008 roku książkę, mimo że spełniała wszelkie standardy porządnej analizy, okrzyknięto szczytem antysemityzmu i generalnie przemilczano.
Wówczas te same argumenty, które były antysemickie, dzisiaj okazują się być ważne, bo służą uzasadnieniu żydowskiego oburzenia… No cóż, taki mamy świat.
Na dodatek, reagując na słowa sekretarza Kerryego premier Bibi wystąpił po angielsku z przemówieniem do świata i uznał, że amerykańska formuła dwóch państw w Palestynie, czyli jednego dla Żydów, a drugiego dla Palestyńczyków równoznaczna jest z... "czystką etniczną". No bo jakże można sobie wyobrazić, że Żydzi nie mogą mieszkać w państwie palestyńskim, ergo budować osiedli na ziemiach uznanych za palestyńskie, skoro w samym Izraelu mieszka dwa miliony Palestyńczyków? pytał Netanjahu. Takie rozwiązanie, jak proponują Amerykanie to czystka etniczna - ostrzegał.
Logiczna siła tego argumentu jest wprost porażająca. Pozostaje jedynie zapytać Bibi, ile osiedli budują Palestyńczycy w Izraelu? I dlaczego w Gazie Palestyńczycy gnieżdżą się na kupie? W każdym razie logika klasyczna najwyraźniej nie ma w tym i wielu innych przypadkach żadnego zastosowania.
Oj, dzieje się, dzieje
Jeśli ktoś zabija naszych bliskich i nastaje na nasze życie, mamy prawo go zabić – żadne tam konstytucyjne, żadne zapisane w kartach-śmartach – mamy prawo zabić, bo każdy człowiek ma prawo do obrony swego życia. Niestety, w dzisiejszych czasach w naszych „miękkich” krajach odebrano ludziom możliwość noszenia broni palnej, a także oduczono nawyku stawania w obronie własnej i innych. Pamiętam, jak kiedyś policja w Winnipegu zbeształa człowieka, że rzucił się do rzeki na ratunek, bo przecież powinien był zapamiętać miejsce utonięcia i zadzwonić na numer alarmowy 911.
Pozostaje więc smutna konstatacja, że gdyby przynajmniej część ofiar poniedziałkowego zajścia w Berlinie miała przy sobie broń, tak jak to jest na porządku dziennym w kilku amerykańskich jurysdykcjach, zamachowcy nie mieliby tak łatwo, a gdyby polski kierowca miał przy sobie broń, też byłoby nieco trudniej podejść. Nie, nie byłoby to niemożliwe, ale trudniejsze. Prawo do posiadania broni jest podstawowym prawem człowieka wynikającym z prawa naturalnego, jego ograniczaniu zawsze towarzyszy jakaś postać niewolnictwa.
Szczęśliwie okazuje się, że jeszcze my, Polacy, mamy stare odruchy, jeszcze nas nie wytrzebiono do końca, i Polak, któremu uzbrojony „żołnierz” państwa islamskiego porywał ciężarówkę, walczył do końca w kabinie. Te odruchy eurolew usiłuje wyprogramować ludziom z głowy. Gwałcona Austriaczka, zamiast fachowo dźgnąć napastnika nożem, ma uruchomić oferowany darmowo sygnał alarmowy. W innych krajach zdaje się nawet krzyczeć nie wolno… Pozostaje uczyć się krav maga.
Tymczasem sądząc po niedawnych ruchawkach ulicznych w Polsce, biorąc pod uwagę żenujący poziom polskiej polityki, nie można wykluczyć, że zewnętrzni gracze chcą zresetować sytuację do poprzedniego rozdania i doprowadzić do poważniejszego konfliktu. Konflikt jest jedną z podstawowych form rządzenia postkolonialnego.
– Nawet jeśli nie prowadzi do gwałtownego przenicowania, to w zamian za poparcie pozwala wymuszać na stronach ustępstwa, daje możliwość zarabiania na dostawach i tworzy zadłużenie, które przenosi się w późniejszy okres. Konflikt uzależnia i rozmiękcza skonfliktowanych. Ponadto jest niewygodny dla zwykłych ludzi, którzy w rezultacie też łatwiej godzą się na różne ustępstwa i formy opodatkowania, aby tylko mieć spokój. Z wymienionych powodów warto jest w konflikt inwestować. Zazwyczaj nie jest to trudne, zwłaszcza jeśli mamy własnych agentów.
Można zakładać z dużą pewnością, że polska ruchawka ma zagranicznych kibiców i sponsorów, którym proamerykański kierunek warszawskiego rządu jest nie w smak. Może się okazać, że otworzy się okienko zmiany.
Piotr Duda, przewodniczący Solidarności, ocenił niedawno, że jeśli przyjdzie co do czego, to związkowcy, kibice plus młodzież paramilitarna czapką nakryją KOD-ziarzy. Tymczasem dobrze przygotowany majdan może zostać zorganizowany przez zawodowych majdaniarzy choćby zaimportowanych z Ukrainy. Jeśli pan Soros lub inny wujek wyłoży na to pieniądze, a przyjaciele demokracji z zagranicznych stolic wesprą logistycznie i medialnie, to może się okazać, że koszt rozwalenia takiego „protestu” będzie zbyt duży i z jego mocodawcami trzeba się będzie układać. Majdanowi planiści z pewnością zdają sobie sprawę z polskich realiów, a posługiwanie się najemnikami jest praktyką szeroko stosowaną na całym świecie. Zobaczymy więc, jak sytuacja rozwinie się po Nowym Roku, no bo w okresie świątecznego uśpienia, który co prawda choć nadaje się do rozpoczynania wojen, trudno w Polsce znaleźć ludzi. Tego rodzaju możliwość otwierałaby się jednak tylko wówczas, gdyby Amerykanie w okresie interregnum zaniedbali obrony ekipy w Polsce i dali np. Berlinowi więcej swobody w tej sprawie. Albo że w nowym rozdaniu im również potrzebna była nad Wisłą inna ekipa.
Przy okazji, gdy już mówimy o polskiej polityce, to niestety większość ruchów patriotycznych odbywa się w wirtualnej przestrzeni Internetu i zgaśnie, gdy tylko wyłączą prąd. Żadne z ugrupowań nie zdołało do tej pory wybudować normalnej organizacji politycznej z trwałymi i szerokimi kanałami finansowania, własnym wywiadem wewnętrznym i prostym kilkupunktowym programem, zdolnym przemówić do prostego człowieka. Polska polityka patriotyczna ogranicza się do kłapania paszczą, prawdziwą politykę robią duże misie gdzie indziej…
Na koniec roku wszyscy domagają się podsumowań. A tu nie ma co podsumowywać. Mamy na świecie tyle otwartych, żywych wciąż procesów „in statu nascendi”, że wchodząc w nowy rok, powinniśmy zapiąć pasy bezpieczeństwa, a nie sentymentalizować przy kominku o wydarzeniach minionych.
Jazda będzie ostra, ponieważ nasz przygraniczny hegemon – a raczej jego zdrowa, kośćcowa elita wojskowa – uznał, że trzeba się skoncentrować i dać sobie spokój z politpoprawnymi głupotami obyczajowymi, w sytuacji gdy na świecie powstają morza, po których nasze lotniskowce boją się pływać, a produkcja militarnych zabawek staje się niemożliwa bez zagranicznych dostaw. Jak to zgrabnie podsumowano w BBC, „biali, profesjonalni dziadkowie ruszyli na ratunek”. Czy zdołają zahamować zsów po równi pochyłej? Tego nigdy nie wiadomo, z pewnością jednak nie są to ci Amerykanie, którym można w kaszę dmuchać.
No i to właśnie będzie kształtowało większość dramatycznych wydarzeń nadchodzącego 2017 roku. Dlatego z serca wszystkim Państwu życzę wielkiej radości Bożej i pokoju ducha. Miejmy nadzieję, że spotkamy się za rok, a tym których Pan Bóg zaprosi w tym czasie do swego Królestwa, życzmy spokojnego przejścia przez bramy wieczności.
Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku.
Andrzej Kumor