Kritesomachia, czyli wojna kokosza
Odkąd Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe na początku października 2015 roku rzutem na taśmę wybrały „nadliczbowych” sędziów Trybunału Konstytucyjnego – czemu z marszałkowskiego stolca patronowała posągowa sejmowa marszalica Małgorzata Kidawa-Błońska, w naszym nieszczęśliwym kraju zapanowała szalenie jurydyczna atmosfera. Nawiasem mówiąc, o ile pamiętam, żaden z dzisiejszych płomiennych szermierzy praworządności nie zająknął się ani słowem protestu. Milczał jak zaklęty nadęty pan profesor Andrzej Rzepliński, nie ośmielił się pisnąć również pan sędzia Jerzy Stępień, a nie przypominam sobie, by „psucie państwa” zauważył nawet sam pan prof. Adam Strzembosz, nieubłaganym palcem wytykający dzisiaj rządowej większości „łamanie prawa”.
Jużci, nie ma nic gorszego, niż złamane prawo, no, może jeszcze – złamane serce – o czym wypada przypomnieć w przededniu zapowiadanego „strajku kobiet”, albo – bo mamy przecież równość kobiet i mężczyzn – złamana pewna inna część ciała męskiego – ale oczywiście złamane prawo to też sprawa poważna. Potem PiS – jak wiadomo – poszedł w ślady Platformy Obywatelskiej, czego stróżowie praworządności, zarówno w naszym nieszczęśliwym kraju, jak i w Unii Europejskiej, do dzisiaj nie mogą mu wybaczyć. Specjalnie zawzięty na praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju jest poddany króla Niderlandów, pan Frans Timmermans.
Będzie temat na lato
Zdaje się, że będziemy mieli temat na lato. Nasz piękny premier Justin Trudeau zaprosił bowiem do kraju ludzi z całego świata. Być może jest w tym jakaś idea, tylko jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach.
Po pierwsze, skoro zapraszamy wszystkich, to po co nam jakieś programy imigracyjne? Utrzymywać urzędników, których praca i tak nie ma żadnego znaczenia, bo do Kanady jedzie się taksówką na granicę z USA.
Jeśli zaś kłopot z dostaniem się do USA, no to może z Afryki via Brazylia przez Meksyk, skąd Ottawa zorganizuje jakiś przerzut. Jeśli to jest zbyt niebezpieczne, no to może na lewym paszporcie samolotem albo uprowadzonym statkiem – jak to przerobili już Tamilowie. Pomysłów jest całe mnóstwo. Nie trzeba latami wyczekiwać na list z ambasady...
Ponieważ mam w rodzinie pokolenia migracji, mogę porównać, jak to wyglądało wczoraj, a jak dzisiaj. Bo przecież Ameryka miała kiedyś zupełnie otwarte drzwi. Mój pradziadek Mikołaj Wiercimak przypłynął do USA za chlebem, jak dziesiątki tysięcy innych galicyjskich chłopów. Z archiwów Ellis Island, gdzie nowo przybyłych kierowano na kwarantannę, wynika, że miał przy sobie równowartość kilku dolarów, umiał czytać, i udawał się w okolice Detroit. Tam, w Detroit, w 1905 roku przyszła na świat moja śp. Babcia. Słowem, przebadali pradziadka, czy nie chory, klepnęli w plecy na szczęście i radź sobie młody człowieku.
Co pradziadek przywoził ze sobą na kontynent? Silną wiarę, chęć do pracy i dużo poczucia humoru, z którego ponoć słynął (tak go zapamiętała moja śp. Mama). Co dostał od nowego świata? Możliwość dobrze płatnej pracy w detroickich odlewniach i spokój. Zero pomocy państwowej. Zero zapomogi, zero opieki medycznej, zero emerytury. O to musiał zabiegać sam, płacąc własnymi pieniędzmi. Czy był zadowolony? Oczywiście! Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego.
Dzisiejszy uchodźca w Kanadzie dostaje tyle – zwłaszcza jeśli ma dzieci – że w zasadzie nie musi się troszczyć o siebie. Jest niańczony przez system na koszt podatnika. A zatem pozbawia się go możliwości wykształcenia najważniejszej cechy, którą powinni mieć (i mieli) imigranci i uchodźcy – ZARADNOŚCI. To właśnie gromady zaradnych facetów, takich jak mój pradziadek, wybudowały Amerykę. Dzisiaj mamy całe grupy uchodźców i imigrantów, które uważają, że „im się należy”, a które do tego kwestionują nasz sposób życia, nasze wartości, a czasem wprost gardzą tutejszymi ludźmi, domagając się dla siebie oddzielnych reguł prawnych i według tych reguł załatwiając swoje sprawy.
Czy w obecnym imigracyjnym szaleństwie, które ogarnęło Europę, a prawdopodobnie dotyczyć będzie i nas, jest metoda? Oczywiście!
W skrócie jest to bolszewia. I nie chodzi tu o jakieś brzydkie słowa, lecz o stwierdzenie pewnego zjawiska przerobionego za tzw. rewolucji w Rosji. Otóż, klasyczny marksizm głosił, że komunizm jest nieuchronny, ponieważ wynika z determinizmu ekonomicznego – ewolucja procesów produkcji i tak do niego doprowadzi. Bolszewicy uznali jednak, że nie warto czekać – zwłaszcza w krajach tak zacofanych jak XIX-wieczna Rosja, bo skoro wiadomo, co ma być, to przy pomocy państwa proces można przyspieszyć – wystarczy propagandą klasowo uświadomić masy i wyrżnąć tych, którzy nowemu porządkowi rzucają kłody pod nogi.
Tego rodzaju myślenie widać też i u naszych dzisiejszych globalistów.
Jedni uważają, że postęp technologii, rozwój komunikacji itp., itd., i tak zrobi z nas globalną wioskę, więc wystarczy poczekać. Druga grupa twierdzi jednak, że temu procesowi należy nadać impet i go przyspieszać, zawczasu usuwając przeszkody, jaką jest przywiązanie do tradycyjnych wartości i instytucji – rodziny, narodu, religii. To wszystko opóźnia nadejście ogólnoplanetarnego szczęścia wszystkich ludzi. Mamy więc do czynienia z pewną nie do końca spisaną w jednym kajecie ideologią elit. Gdyby pozbierać do kupy poszczególne wypowiedzi, to okaże się, że jednym z głównych mechanizmów przyspieszających globalizowanie jest wymieszanie ras i kultur. Po pierwsze, dlatego, że ludzie migracji są w naturalny sposób wyrwani z dotychczasowych umocowań kulturowych i społecznych – co za tym idzie, podatni na indoktrynację nowym przekazem „jednego globalnego ponadnarodowego świata”. Po drugie, ludzie tacy wpuszczeni do społeczeństw dobrobytu siłą rzeczy będą transferować idee i część bogactwa do miejsc, z których pochodzą, przyspieszając proces transformacji. Po trzecie wreszcie, migranci doprowadzą do załamania zmurszałych struktur starych społeczeństw, które nie będą w stanie funkcjonować na dotychczasowych zasadach.
Jednym słowem, migranci stają się czynnikiem rewolucyjnym, nową „armią głodnych”, na plecach której wzejdzie jutrzenka nowego świata. To są przecież sprawdzone metody. Paryski motłoch w taki sam sposób posłużył ówczesnym wyższym stanom do obalenia arystokracji ancien regime’u.
A my wszyscy? No cóż, ofiary muszą być… Collateral damage zawsze może się zdarzyć – jakieś zamieszki, jakieś płonące Malmoe, jakieś paryskie przedmieścia w ogniu („Palę Paryż” – czyż to nie brzmi poetycko?). Na zgliszczach wyrośnie społeczeństwo „nowego typu”. Globalizacja to przede wszystkim wyrównywanie różnic, niwelowanie kontrastów. Nic tak nie wyrównuje jak otwarcie kurków naczyń połączonych. A terroryzm czy inne gwałtowności? Przecież to są zjawiska kontrolowane. Organizacje terrorystyczne bez pieniędzy, dostępu do broni i środków przekazu usychają. Jeśli więc nadal z nimi „walczymy” to widocznie czemuś służą i są potrzebne. Proszę zresztą zobaczyć, jakiej produkcji jest ich broń, czy też kto od Państwa Islamskiego kupuje ropę, i zastanowić się, dlaczego Twitter jest w stanie zablokować konto dowolnemu Ziutkowi, a ISIS nadaje pełną gębą?
A więc: Niech żyje nam związek republik swobodnych…
No bo choć króla nie ma, to ktoś sztuką królewską parać się musi. Inaczej nie mielibyśmy ciepłej wody w kranie. No nie?
Andrzej Kumor
Dwa bieguny polskiej polityki od roku 2015
W naszym szczęśliwym kraju już prawie od dwóch lat rządzi rzeczywiście prawo i sprawiedliwość. Demokratycznie wybrane władze przestrzegają etyki politycznej, której tak bardzo brakowało w latach rządów już odesłanej do kąta poprzedniej koalicji.
Niewdzięczna, ale konieczna rola czyszczenia stajni Augiasza przypadła prawicy. Miotła ruszyła, wznosząc sporo kurzu. Pod nią chowają się myszy, a szczury zapędzone do tego kąta próbują boleśnie gryźć. Krzyk się niesie, że była cisza, spokój i porządek, a teraz „co się w Polsce dzieje!?”. Rzeczywiście, po obsadzeniu wszelkich możliwych stanowisk, przede wszystkim mediów, swoimi ludźmi i pod światłą dyktaturą premiera Tuska, wszystko wyglądało na pozór jak uporządkowane. Że Donald rządził jednoosobowo, ludzie wiedzieli, ale beneficjantom takiej polityki to nie przeszkadzało. On był jeden, potem długo nic i parę z nim miernot. Zdolnych współpracowników jednego po drugim eliminował. Lista ich jest długa, a oni szybko zostali zapomniani. Teraz wydaje się, opozycji przez analogię, że groźnym dyktatorem musi też przecież być Jarosław Kaczyński, prezes największej partii – PiS-u. Podobno to on jednoosobowo o wszystkim decyduje.
Europejskie i krajowe dialogi na cztery nogi
Kombinacja operacyjna, skierowana na wywołanie w naszym nieszczęśliwym kraju kolejnych „wydarzeń marcowych”, z dnia na dzień nabiera rumieńców.
Oto wkrótce potem, jak do przewodniczącego Komisji Europejskiej Jana Klaudiusza Junckera wystąpiły liczne organizacje broniące praw człowieków, żeby zrobił porządek z Polską, w której prawa człowieków są bestialsko łamane, z inicjatywą własną wystąpił specjalnie zawzięty na nasz nieszczęśliwy kraj zastępca przewodniczącego Komisji Europejskiej Frans Timmermans. Już wcześniej odgrażał się, że w sprawie demokracji i praworządności to on Polsce „nie odpuści”, no a teraz wezwał kraje członkowskie Unii Europejskiej do „zjednoczenia się” w walce przeciwko polskiemu rządowi.
Rząd Trudeau szerzy aborcję na całym świecie
Ottawa W zeszłym tygodniu nowa minister ds. statusu kobiet Maryam Monsef stwierdziła, że ograniczenia w dostępie do aborcji to przemoc wobec kobiet. Campaign Life Coalition stwierdziła, że Monsef, która pochodzi z afgańskiej rodziny, urodziła się w Teherania, a do Kanady przybyła jako uchodźca, próbuje swoich sił w proaborcyjnej retoryce liberałów i ONZ. 31-letnia pani minister ogłaszając przekazanie 285 000 dol. Planned Parenthood Ottawa na trzyletni projekt poprawiania dostępu do aborcji i antykoncepcji powiedziała: „W Kanadzie i na całym świecie prawa związane ze zdrowiem reprodukcyjnym są kluczowe dla rozwijania równości płci. Rząd zrobi wszystko, by kobiety i dziewczęta miały wybór – w przeciwnym razie będziemy mieli do czynienia z przemocą wobec kobiet”.
Następnego dnia Dave Krayden napisał w Ottawa Sun, że argument Monsef jest nielogiczny. Nigdy nie słyszał o przypadku, by aborcja dodała kobiecie pewności siebie ani by po zabiciu swojego dziecka jakaś kobieta czuła się bardziej równouprawniona. Na koniec dodał, że pani minister powinna odejść lub zostać zwolniona. Przypomniał, że w Kanadzie miliony kobiet opowiadają się za życiem i pani minister ich nie reprezentuje.
George Soros mentorem Justina Trudeau?
Zdaniem George'a Sorosa, miliardera będącego architektem wielu przemian mających na celu zniszczenie starego tradycyjnego porządku, Kanada, jest w kwestii polityki wobec uchodźców wzorem godnym naśladowania.
Pod koniec ub. roku rząd Justina Trudeau podpisał porozumienie partnerskie z ONZ oraz Sorosem mające na celu wspomaganie migracji oraz tworzenie pozytywnego nastawienia dla nowych przybyszów, Kanada ma też pomóc innym krajom w tworzeniu wzorowanego na kanadyjskim programu prywatnego sponsorstwa. Trudeau zobowiązał się również do zwiększenia o ok. 580 mln dol. czyli o 10 proc. nakładów na pomoc zagraniczną. Przed Świętami Bożego Narodzenia Kanada zorganizowała konferencję na temat wdrożenia mechanizmów zapewniających na całym świecie "pozytywną narrację" w sprawie migrantów.
W związku z niedawnymi deklaracjami kanadyjskiego premiera coraz więcej migrantów przedostaje się do Kanady z USA przez zieloną granicę. Z komunikatu RCMP wynika, że tylko w Manitobie w pobliżu miasteczka Emerson w nocy z 18 na 19 lutego nielegalnie przekroczyły granicę 22 osoby, które następnie poprosiły o przyznanie im statusu uchodźcy. Poprzednie władze kanadyjskie odmawiały otwierania procedury uchodźczej osobom, które przekraczały granicę z USA do Kanady, po odrzuceniu ich podania o status uchodźcy. Łącznie od grudnia granicę z USA nielegalnie przekroczyło prosząc o azyl w Kanadzie ponad 1000 osób i zjawisko to narasta.
Koneserzy chaosu
Politycy powinni ważyć słowa – to chyba oczywiste. Nasz piękny premier federalny Justin Trudeau skrytykował niedawno politykę imigracyjną nowej administracji USA i zaprosił „uchodźców” odrzuconych przez ten kraj.
Skutek? W środku zimy ludzie z walizkami na kółkach przedzierają się przez zaspy, usiłując całymi rodzinami przekroczyć „zieloną” granicę Kanady w kilku łatwiej dostępnych miejscach.
Po drugiej stronie, pod granicę podwożą ich taksówki. Ludzie sobie odmrażają kończyny, uciekając spod strasznego trumpistowskiego reżimu Stanów Zjednoczonych. Oczywiście, nie są to żadni uchodźcy. Prawo międzynarodowe stanowi, że o azyl należy prosić w pierwszym bezpiecznym kraju. Stany Zjednoczone z pewnością są takim bezpiecznym miejscem; są to ludzie usiłujący wykorzystać kanadyjski system imigracyjny. Niestety, robią to z narażeniem życia, no bo szef kanadyjskiego rządu ich zaprosił.
Podobnie kiedyś zaprosiła „uchodźców” kanclerz Europy p. Merkel. Niezamierzony skutek zaproszenia?
W roku ubiegłym w Morzu Śródziemnym utonęło 5 tys. niedoszłych imigrantów. Na tamtych wodach pływa obecnie wiele jednostek organizacji pozarządowych pomagających tym na pontonach, co jeszcze bardziej zwiększa przepustowość całego biznesu i zachęca kolejne osoby do podejmowania ryzyka przeprawy.
Kto nas uraczył tą wędrówką ludów? Otóż, są to koneserzy chaosu – ideologiczni globaliści, uważający, że najlepszym sposobem przyspieszenia procesów ujednolicania planety jest wymieszanie ludzi.
Premier Justin Trudeau ze swoimi globalistycznymi poglądami wcale się nie kryje. We wrześniu ub. roku Trudeau stwierdził wprost: „w Kanadzie nie mamy żadnej podstawowej tożsamości, jesteśmy pierwszym państwem postnarodowym”. Skoro nie ma żadnej kanadyjskiej tożsamości – to dzisiejsze instytucje są pozbawione fundamentu, a kanadyjskie prawa możemy sobie włożyć w jakieś ciemne miejsce. Zresztą, może wzorem Libii powinniśmy wprowadzić jakąś formę klanowych regionów, może powinniśmy kraj skantonizować. Trudno pogodzić wszystkie cywilizacje świata, nie dając im wspólnego mianownika. A „mianownika” nie ma, bo nie ma żadnej fundamentalnej tożsamości kanadyjskiej?! Dziedzictwo, historia, kanon wartości zachodnioeuropejskiej cywilizacji (narzucany jeszcze nie tak dawno w krajach Trzeciego Świata) – na co to komu?
Czego to jest efekt? Prosto mówiąc, głupoty. Niedokształconym, kulturowym analfabetom łatwo zakręcić głowy na czymkolwiek. Koneserzy chaosu wiedzą jak, znają mechanizmy tego tanga. Bo przecież nie chodzi o ubóstwienie bajzlu, lecz o zbudowanie nowego świata na gruzach dotychczasowego porządku; rozmiękczenie materiału pod nową konstrukcję
Temu – oprócz promowania masowej migracji – służyć ma sieć układów handlowych, podporządkowujących prawodawstwo państw zewnętrznemu dyktatowi i pozwalających korporacjom (jak to ma miejsce na przykład w przypadku wprowadzanego w ramach CETA Investment Court System) na skarżenie rządu w przypadku dokonywania „niekorzystnych zmian” w polityce wewnętrznej – zmian „niekorzystnych” dla międzynarodowych korporacji.
Globalizacja to dzisiaj główna gra elit. Chodzi o to, czy światowe ośrodki władzy pozostaną – jak dzisiaj – na kilku osobnych „biegunach”, czy też zostaną złączone w jeden system polityczny, gospodarczy i finansowy; połączone jedną władzą ogólnoplanetarną. Proces „planetaryzacji” ludzkości jest zjawiskiem normalnym, wymuszanym przez nowe technologie. Są jednak ludzie – umownie powiedzmy pokroju George’a Sorosa – którzy uważają, że proces ten winien zostać przyspieszony i mądrze pokierowany. Przypomina to trochę sytuację bolszewików, którzy uznali, że choć komunizm jest zjawiskiem nieuchronnym i wynikającym z konieczności historycznej, to jednak można go przyspieszyć przy pomocy metod administracyjno-wojskowych. Dzisiaj też mamy tych bardziej oświeconych, którzy proces globalizacji chcą ułatwić, usuwając „przeszkody” w postaci tradycyjnych struktur władzy czy autorytetu, stąd mamy parcie na ekumenizm w religiach czy wspomniane globalne umowy handlowe. Zresztą, zgrabnie ujął to kiedyś wprost były prezydent USA w tekście dla „Washington Post”, w którym uzasadniał układ transpacyficzny TPP: „Ameryka powinna ustanawiać zasady, Ameryka powinna dyktować warunki. To inne kraje powinny działać według zasad, jakie ustanawia Ameryka i jej partnerzy, a nie odwrotnie. To właśnie pozwala nam uczynić TPP. Dlatego mój rząd ściśle pracuje z przywódcami Kongresu, aby zagwarantować międzypartyjne porozumienie dla naszego układu, zdając sobie sprawę, że im dłużej czekamy, tym trudniej będzie nam przyjąć TPP. Świat się zmienia, wraz z nim zmieniają się reguły gry, i Stany Zjednoczone, a nie Chiny, powinny je pisać. Wykorzystajmy tę okazję, przyjmijmy Trans-Pacific Partnership i nie dajmy się wystrychnąć na dudka”. Ameryka – Miasto na Wzgórzu – miała być w założeniu głównym narzędziem globalizacyjnym.
Donald Trump najwyraźniej chciałby przyhamować ten globalizacyjny eszelon, a przynajmniej ograniczyć jego koszty dla Amerykanów, napotyka więc coraz większy opór koneserów chaosu. Oni bowiem są dzisiaj dominującymi kapłanami nowej religii elit – zwłaszcza tych elit mniej widocznych. Co zatem będzie?
No przecież wiemy, co będzie.
Andrzej Kumor
Ludzie ulicy
Czy obywatelskie współrządzenie jest możliwe? Czy nie jest tak, że po obaleniu porządku monarchii, jedyną metodą skutecznego rządzenia stała się manipulacja?
Przecież system, który z założenia przyznaje wszystkim jednakową wagę głosu, jest skazany na statystyczną głupotę; przecież dzisiaj ludzie nie są w stanie wyrobić sobie zdania o najważniejszych sprawach, które ich dotyczą; na co dzień obracają się w matriksie, gdzie prąd bierze się z kontaktu, a mleko z supermarketu.
Sytuacja ta pogarsza się wraz z upadkiem ogólnego wykształcenia i przeniesieniem zainteresowań ludzi na trywialne sprawy cywilizacji konsumpcyjnej. Demokracja pcha tymczasem takich ludzi do urn, by oddawali głos na „swych przedstawicieli”, podczas gdy większość głosujących jest w stanie ocenić tych kandydatów jedynie według znanych sobie kryteriów „wzrostu i zarostu” – czy się dobrze prezentują, czy są przystojni, wygadani – ocena proponowanych w wyborach programów pozostaje poza zasięgiem większości. Wyborcy generalnie chcą zaś, aby „było dobrze”.
Dlatego też wybory odbywają się pod hasłami „będzie dobrze” i ci, którzy są w stanie przekonać większość, że z nimi przyszłość maluje się w różowych kolorach, dostają mandat „do rządzenia”.
Wtedy dopiero zaczynają się układać z wymogami prawdziwego świata i koteriami prawdziwej władzy, na poziomie której ustala się pole gry; rozstrzyga, kto na kogo pracuje; w jaki sposób zorganizowany jest system finansowy, na jakich surowcach energetycznych oparta zostanie produkcja dóbr konsumpcyjnych, skąd te surowce się wezmą i według czyich zasad będziemy handlować itd., itp.
Sytuacja ta w naturalny sposób prowadzi do wyodrębnienia elity zarządzającej, która w coraz mniej zawoalowany sposób manipuluje całą resztą nas, przyznając sobie przy okazji o wiele większe prawa. Pół biedy, jeśli ta elita natchniona jest obowiązkiem służby wobec innych i czuje się odpowiedzialna wobec tych „gorszych”, zwykłych ludzi. By tak było, musi wyznawać spójny system wartości, które każą jej być odpowiedzialnym przed Bogiem czy w gorszym wypadku “historią”.
Bieda, jeśli elita zostaje skorumpowana przez hedonizm i pychę władzy, kiedy zaczyna lubować się we własnym wywyższeniu, traktując pozostałych ludzi jak „masę” rządzoną przez zwierzęce odruchy. Wówczas manipulacja zaczyna ograniczać się do gry na najniższych instynktach i cały system przypomina samonapędzające się perpetuum mobile – ludzie rzeczywiście są coraz głupsi, bo elity coraz bardziej ich ogłupiają, pozorując powszechną edukację, mamiąc różnego rodzaju świecidełkami, obietnicami bez pokrycia i wyssanymi z palca uprawnieniami. Wówczas rzeczywiście nie ma co przejmować się prawdą i argumentami – rządzą klisze, które przy pomocy sterowników kultury masowej i środków przekazu wkłada się ludziom do głowy. Jeśli założymy, że do uzyskania pożądanych zachowań społecznych wystarczy zastosowanie prostych środków socjotechniki, a kolejne pokolenia dadzą się urobić do jeszcze większej plastyczności – można przestać przejmować się wyważoną argumentacją.
Nie oznacza to oczywiście, że zwykli ludzie, ich poparcie i mobilizacja przestają mieć znaczenie. Mają olbrzymie! Ale do jej uzyskania nie trzeba nikogo do niczego przekonywać na argumenty, wystarczy nakręcić głowy.
Konflikt, z którym dzisiaj mamy do czynienia w Stanach Zjednoczonych, jest konfliktem między dwiema koncepcjami elit.
Głównym projektem jest globalizacja polityczna świata pozwalająca na planetarną projekcję władzy. Liberalne elity usiłują jej dokonać (z grubsza) pod hasłami popperowego „społeczeństwa otwartego”, używając jako pasa transmisyjnego hegemonii państwa amerykańskiego – takie przynajmniej było założenie.
Hegemonia Ameryki jest jednak dzisiaj kwestionowana na wielu poziomach przede wszystkim przez elity chińskie, które, po pierwsze, nie dały się wciągnąć do tej inicjatywy, a po drugie, zaczęły realizować własny, konkurencyjny projekt globalizacyjny.
Stare amerykańskie elity władzy (70-letni pułkownicy ze stajni DIA, którzy wiedzą, ile wysiłku trzeba włożyć w swobodne pływanie lotniskowców po świecie) dostrzegły nagle, że bez konsolidacji instytucji państwa i sanacji gospodarki nie da się utrzymać wprowadzanego od zakończenia zimnej wojny pax americana; że oto zaczyna gasnąć siła głównego wehikułu globalizacji. Stąd prezydentura Donalda Trumpa – jądro władzy Mordoru postanowiło ukrócić fanaberie „młodzieżówki” wychowanej w latach 60., obawiając się, że niedługo lotniskowce zaczną mieć ciasno na oceanach.
Oczywiście liberalne elity, które do tej pory upojone sukcesem, strzelały z bata nad głową amerykańskiej chabety, zawyły z upokorzenia i rzuciły do boju posłuszne hordy środków manipulowania oraz ludzi ulicy; różnych cyników machających transparentami za pieniądze i chmary pożytecznych idiotów; młodych niedokształconych, którym udział w tym przedstawieniu zachwala się jako rewolucyjne barykady sprawiedliwego porządku. Ponieważ ludzie dorastają dzisiaj w oderwaniu od realu, takie manipulacje nie wymagają wiele wysiłku. Głupich nie sieją.
Nową sytuację można więc śmiało opisać jako przywołanie do porządku nowej elity przez starą; kulturowych globalistów i rewolucjonistów obyczajowych przez hardkorowych imperialistów, którzy odwołują się do starych zasad. Bo niezależnie od tego, jak się chce zmieniać świat, w pierwszej kolejności trzeba mieć czym to robić. Ta prosta prawda wywietrzała z głów ludzi odpowiedzialnych ostatnio za Amerykę i zachodni świat.
Andrzej Kumor
Czy Wajdowskie „Powidoki”, zdobywając świat szeroki, mają na Oscara widoki?
Przypuszczam, że sądzę, iż moim (nie)skromnym zdaniem, takich widoków raczej nie mają. Treści, które zawierają, nie przekonają decydentów odznaczających się nieco specyficznymi gustami, o czym niżej.
Przeczytałem obszerny wywiad, którego krótko przed śmiercią udzielił prasie – niemiłej dobrej zmianie – Andrzej Wajda. Reżyser nie odżegnuje się w nim od możliwości uzyskania tej nagrody dla swego ostatniego (o czym jeszcze nie wie) filmu. Twórca snuje też w wywiadzie swoje plany na przyszłość. Na skutek niezbadanych wyroków opatrzności już ich, niestety, nie zrealizuje.
Nasz najgłośniejszy artysta sformułował w „Powidokach” przesłanie (wg niego uniwersalne) o walce swobodnej myśli artystycznej z tępotą władz państwowych, które dla bieżących celów politycznych chcą sztuką dyrygować. Ponieważ większość filmów Wajdy powstała w czasach surowej komunistycznej cenzury, trudno nie dostrzec, że problem ten siedział mu głęboko pod skórą. Reżyser wszak, tworząc swoje dzieło, musiał żonglować własnymi ideami, zręcznie omijając tę tępą polityczną cenzurę. I odnosił na tym polu sukcesy. Do tego punktu chyba – kto miał rację – wszyscy jesteśmy zgodni. Ale w „Powidokach” tak zwykle przenikliwy autor nie zauważył, że wdepnął w swego rodzaju paradoks.
Jak wyglądałby konflikt?
Zapis rozmowy z mec. Jackiem Bartosiakiem, ekspertem od spraw geopolityki, analitykiem pracującym m.in. dla Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego, w radiowej audycji „Geopolis” radia Wnet nt. chińskiej strategii wobec USA.
Prowadzący audycję: Jak rozmawialiśmy ostatnio, to było w zeszłym roku, to mówiliśmy – a propos konfliktu na Ukrainie – że tak jak przed II w.św. takie konflikty, jak wojna w Mandżurii na przykład, to był taki prolog do konfliktu globalnego, czyli konflikty na peryferiach poprzedzały konflikt najważniejszych mocarstw, tak teraz sytuacja jakby się odwróciła i ten konflikt w Europie Wschodniej może być preludium do konfliktu globalnego, który wybuchnie gdzie indziej. Proszę powiedzieć, gdzie nasz świat może zapłonąć globalnie?
Jacek Bartosiak: Najbardziej prawdopodobnym miejscem, gdzie może się zaktualizować rywalizacja starego, słabnącego hegemona i rosnącego pretendenta do dominacji w Azji, Eurazji i na Pacyfiku, czyli Chin, to jest siłą rzeczy Pacyfik. Geografia determinuje, że jest to przestrzeń wodna, morska i powietrzna na olbrzymich połaciach zachodniego Pacyfiku w morzach przybrzeżnych Azji, Morzu Południowochińskim, Morzu Wschodniochińskim, Oceanie Indyjskim, w ogóle w teatrze operacyjnym Indopacyfiku, gdyż tym terminem posługują się analitycy amerykańscy i wojskowi amerykańscy dla określenia tego teatru operacyjnego.