Ludzie, daliście się zrobić w konia!
Co musi siedzieć w głowie młodego człowieka, żeby wziąć karabin i strzelać do niewinnych? Pan Bóg jeden wie.
W każdym razie, jest to sprzeczne z tradycją i wartościami, które ufundowały quebeckie społeczeństwo, czyli z katolicyzmem.
Paradoksalnie też, jeśli ktoś wierzy, że tożsamość kulturowa prowincji jest zagrożona, to właśnie tego rodzaju zbrodnie najbardziej pogłębiają inkursje obcej islamskiej kultury. Zaostrzają też policyjne monitorowanie i zaciągają pasek kagańca poprzez wszelkiego rodzaju tropienie „mowy nienawiści”. A z tym jest problem taki, że definiowanie mowy nienawiści jest uznaniowe i może dotyczyć prawdziwych sądów faktycznych. Czy twierdzenie np. ,że islam dyskryminuje kobiety, jest stwierdzeniem faktu, czy opinią negatywnie nastawiającą przeciwko tej religii? To samo pytanie dotyczy wszystkich innych politpoprawnych tematów.
Dożyliśmy czasów, kiedy policja zamyka ludzi, interpretując ich wypowiedzi. Dawniej byłoby to nie do pomyślenia; dopóki ktoś, komuś fizycznie nie wyrządził krzywdy lub personalnie nie obraził. Mamy więc koniec wolności słowa. Urząd cenzury był lepszy, bo to cenzor brał odpowiedzialność. Dzisiaj króluje strach i autocenzura.
Olbrzymi nurt debaty społecznej spychany jest w podziemia prywatnych szeptanek; zamiast dyskutować z poglądami skrajnymi, zamiast przekonywać, po prostu zamyka się ludzi.
Do czego to prowadzi? Proszę Państwa, właśnie do radykalizacji! Jeśli młody, idealistycznie nastawiony człowiek widzi wokół siebie niesprawiedliwość i zamordyzm, a do tego ma dysonans poznawczy, bo co innego słyszy, a co innego poznaje z własnego doświadczenia, to w naturalny sposób się buntuje. Niestety, ten bunt może czasem przybrać zbrodnicze formy.
Każdy socjolog społeczny powie, że do zrównoważonego funkcjonowania zróżnicowanych grup konieczne są otwarte kanały informacji i wentyle bezpieczeństwa rozładowujące konflikt. Niestety, nasi nowi bolszewicy uważają, że konflikt trzeba rozwiązać po orwellowsku, na zasadzie Wielkiego Brata, który czuwa, grozi palcem i bije w pupę. Współczesna technologia pozwala na lepszą realizację tej wizji – zastępowanie naturalnych więzów międzyludzkich sztucznymi internetowymi, pozwala śledzić każdą wypowiedź, każdą wymianę zdań między fejsbukowymi „przyjaciółmi”.
Nam, ludziom pochodzącym z krajów totalnych czy autorytarnych, gdzie rzeczą powszechną była cenzura i „dwójmyślenie” – prezentowanie na pokaz innych poglądów, niż te, które w rzeczywistości się podzielało – łatwiej jest zauważyć ten zaciskający się kanadyjski kaganiec. Notabene, co ciekawe, jak czytamy w najnowszych doniesieniach prasowych, w następstwie tragicznego zamachu na meczet, montrealskie „centrum deradykalizacyjne” otrzymało w ciągu 72 godzin aż 24 zgłoszenia. 10 z nich dotyczyło islamofobii, a cztery ekstremalnych poglądów prawicowych. Cztery przypadki skierowano na policję. Ciekawe jest w tym to, że jakoś deradykalizacja nie obejmuje skrajnych poglądów lewicowych – których dookoła mamy całe multum. Ekstrema prawicowe są „be”, a lewicowy ekstremizm „OK”? Bo na to wygląda!
No i mamy dwójmyślenie – ludzie mądrzy, którzy robią kariery w instytucjach państwowych czy wielkich korporacjach, wiedzą, że na portalach społecznościowych czy w biurze powinni rozmawiać w sposób neutralny i wyprany ze zdecydowanych przekonań. Po prostu, taka gadka szmatka. Tutaj pozwolę sobie doradzić właściwe zachowanie, przytaczając stary dowcip o agitacji propagandowej wśród górali we wczesnych latach 50. ubiegłego wieku, kiedy to zgodnie z zaleceniami, pan agitator upatrzył sobie starszego bacę, który miał „we wiosce poważanie”, i zaczął przyciskać do muru pytaniami w rodzaju: „A wy, baco, co sądzicie o kolektywizacji?”. Na co góral, że „w tym względzie to on ma te same poglądy co towarzysz Ochab”. „A co myślicie o przyjaźni polsko-radzieckiej?”. Baca: „No, to samo co towarzysz Bierut”. „A o kułakach?” – dopytuje agitator. Góral znów wymienia kolejne nazwisko. Agitator coraz bardziej poirytowany pyta w końcu: „Baco, a wy macie jakieś własne poglądy?”. Na co baca: „Mom, ale je potempiom”.
Najlepszym sposobem „deradykalizacji” jest debata; możliwość otwartego mówienia o wszystkim, co leży na wątrobie. Jeśli coraz więcej poglądów zwalczamy metodami administracyjnymi, nie dziwmy się, że dla ludzie młodych, wchodzących w życie, naturalnie kontestujących zastany porządek, nabierają one przez to dodatkowych kolorów i stają się bardziej atrakcyjne. Tymczasem paradoksalnie tragiczna postać młodziutkiego Alexandre’a Bissonnette’a stanie się narzędziem dalszej islamizacji tej najbardziej „narodowej” kanadyjskiej prowincji. Przestrzeń realnej polityki wykorzystuje tego rodzaju wypadki w sposób przeciwny do zamierzonego. C’est la vie. Zamachowcy to głupi ludzie.
***
Nie wiem, dlaczego tyle czasu poświęciło się w polskich mediach ostatecznemu uznaniu, „że Bolek, to Bolek”? Sprawę przewałkowano przez te wszystkie minione lata na 50 różnych możliwości. Naprawdę tak trudno jest uwierzyć, że tzw. transformacja to nie był spontan?! Naprawdę tak trudno jest dostrzec, jak ładnie prowadzono za rękę tzw. opozycję demokratyczną; trudno uznać, że kilkaset tysięcy Polaków aktywnych w różnych dziedzinach było donosicielami tajnej policji i przy ich pomocy realizowano rozpisane scenariusze? Jeśli ktoś chce żyć i umrzeć w la-la-land, no to niech teraz łamie ręce nad donosicielstwem Lecha Wałęsy.
Polską transformację robili wojskowi – wywiad i kontrwywiad. To był główny motor napędowy posiadający również zagraniczne geopolityczne przełożenie.
Po co? No chyba widać po co? Kto ma dzisiaj polską gospodarkę; jakie są korzenie polskich spółdzielni funkcjonujących pod nazwiskami różnych miliarderów? Tymczasem nadal różni polscy gołodupcy, których ta „wojskowa” transformacja przemieliła i wypluła oszołomionych na głodowe emerytury, chwalą się, jak to obalali władzę, strajkowali i zmieniali rzeczywistość. Czy tak trudno jest zauważyć, że ludzie pokroju Wałęsy chodzący na sznurkach wojskówki zrobili was wszystkich w konia? Po tylu latach wypada przestać żyć złudzeniami i zauważyć rzeczywistość; zobaczyć, jak to się wszystko pięknie udało. „Chcieliście Polski no to ją macie, Skumbrie w tomacie śledź”, że zakończę klasyką z 36 roku:
Chce pan naprawić błędy systemu?
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Był tu już taki dziesięć lat temu.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
Także szlachetny. Strzelał. Nie wyszło.
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie_
Krew się polała, a potem wyschło.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
(...)
Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie!
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Chcieliście Polski, no to ją macie!
(skumbrie w tomacie pstrąg).
Andrzej Kumor
Znaczenie właściwych definicji
Nie ma czegoś takiego jak fakty. Są tylko różne ich interpretacje.
Dziwny jest ten świat, śpiewał nasz bard Czesław Niemen. John Lennon w podobnym duchu również w piosence – gdyby wszyscy ludzie dobrej woli... wyrażał pragnienie naprawy niedoskonałego świata. Obaj już nie żyją, a ich życzenia nie zostały spełnione. Świat jak nie był doskonały, tak dalej nie jest. Podzielony jest wszak na ponad setkę państw, które swoje partykularne interesy realizują w sposób dla siebie (choć niekoniecznie dla innych) najkorzystniejszy. Stąd przepychanki między silniejszymi i słabszymi narodami. Ludzi dobrej woli jest więcej i próbują oni ten dziwny świat dla dobra wspólnego jakoś porządkować. Pomóc mają powoływane gremia ponadnarodowe, niejako nadrzędne parlamenty, na forum których wszelkie sporne kwestie rozstrzygane być mają przy pomocy dyplomacji bez potrzeby sięgania po broń i realizowania praw silniejszego. Po Pierwszej Wielkiej Wojnie, która miała być ostatnią, tak była okrutna, powstała Liga Narodów. Po Drugiej Wielkiej Wojnie Światowej, znacznie okrutniejszej od poprzedniej, powołano ONZ. Wprawdzie Trzecia Światowa przez ponad 70 lat nie wybuchła, ale parę razy było do niej blisko.
Relatywizowanie historycznych faktów z „tajemnicami” w tle
Od tygodnia spotykamy się z nachalnym przypisywaniem Polakom współodpowiedzialności za holokaust. Relatywizowanie faktów historycznych przynosi przedstawienie dosyć fałszywego obrazu Polski na świecie, np. poprzez uparte promowanie nieistniejących „polskich” obozów koncentracyjnych. O „polskim obozie śmierci” mówił nawet były prezydent USA Barack Obama i ówczesna reakcja władz polskich miała spowodować zatrzymanie istnej lawiny tego typu pomówień. Były więzień Auschwitz-Birkenau Karol Tendera wygrał nawet proces z niemiecką stacją ZDF. Ta niemiecka telewizja – poza promowaniem oczywistej nieprawdy w sprawie obozów koncentracyjnych – celuje w relatywizowaniu faktów historycznych i wcześniej wyprodukowała antypolski gniot „Unsere Mütter, unsere Väter”.
Jakby tego było mało, o „polskich obozach” i „współodpowiedzialności Polaków za holokaust” poinformowały niedawno włoski Canale 5 i brytyjska BBC. Tymczasem to Włosi, ale i Anglicy mają powody do wstydu.
„Włoskie obozy koncentracyjne”
Niewielu osobom w Polsce jest znany fakt, iż na terenie Italii podczas ostatniej wojny istniały obozy koncentracyjne: Ferramonti, Fossoli, Gries-Bolzano, Risiera di San Sabba. 1 września 1938 roku Rada Ministrów Królestwa Włoch zaaprobowała dekret, który rozpoczął prześladowania osób narodowości żydowskiej na terenie Italii. W maju 1940 normy dekretu z 1 września 1938 zostały zaostrzone. Żydom zabroniono wykonywania wolnych zawodów, uczonym zakazano wstępu do bibliotek i archiwów, zaczęto odmawiać wydawania licencji na prowadzenie działalności gospodarczej. 25 maja 1940 roku Żydom oraz obywatelom obcych państw odmówiono prawa do rezydencji na terenie Italii Południowej (z wyjątkiem Sycylii) i Centralnej. Dzień później, 26 maja, podsekretarz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Buffarini, poinformował szefa policji Arturo Bocchiniego, iż Mussolini pragnie, aby zostały przygotowane obozy koncentracyjne dla osób narodowości żydowskiej. W telegramie nr 442/36838 z 25 maja 1940 roku czytamy: „Ministerstwo nakazuje odmawiania, Gminom Italii Centralnej oraz Południowej, prawa rezydencji obcokrajowcom oraz niektórym obywatelom włoskim. Wyżej wymienieni w nowych miejscach pobytu będą żyli na własny koszt z zakazem oddalania się i z obowiązkiem meldowania się raz dziennie miejscowym władzom. Niniejszym prosi się, aby w terminie do piątego czerwca przesłać wykazy osób przewidzianych do internowania”.
W dniach 27-31 maja 1940 roku zaczęto sporządzać wykazy „niebezpiecznych Żydów”, przeznaczonych do osadzenia w obozach koncentracyjnych. 15 czerwca 1940 roku, pięć dni po przystąpieniu Włoch do wojny po stronie Hitlera, prefekci Królestwa oraz kwestor Rzymu otrzymali rozkaz rozpoczęcia akcji rozstrzeliwania, aresztowania i wysyłania Żydów do obozów koncentracyjnych.
Dla przykładu. W obozie Ferramonti przebywało 523 obywateli polskich, głównie Żydów. Były to osoby urodzone w Krakowie, Warszawie, Łomży, Wadowicach, Tarnobrzegu, Łodzi, Stanisławowie, Drohobyczu, Oświęcimiu i Poznaniu. Do Ferramonti przywożeni byli z więzień w Mediolanie, Florencji, Rzymie i Campagna; obywatele polscy znajdowali się w transportach z Lublany (Słowenia). Powodem zatrzymania było najczęściej posiadanie fałszywego paszportu; wiele osób zostało zatrzymanych podczas nielegalnego przekraczania granicy szwajcarsko-włoskiej lub włosko-francuskiej; dużą grupę stanowili obywatele polscy mieszkający od lat w Italii lub w Słowenii. Należy podkreślić, iż wśród polskich obywateli uwięzionych w Ferramonti, było wiele osób z wyższym wykształceniem (15 lekarzy), artystów, właścicieli fabryk, kupców i studentów.
W tym kontekście Canale 5 powinno milczeć lub informować o istnieniu „włoskich obozów koncentracyjnych” i przeprosić za mordy i okrucieństwo dokonane przez Włochów na obywatelach II RP.
„Angielskie obozy koncentracyjne” czy „niemieckie obozy koncentracyjne na okupowanym terytorium Anglii”?
Wyspy Normandzkie nie są formalnie częścią Wielkiej Brytanii, tylko stanowią własność monarchy brytyjskiego, mają własne parlamenty, rządy, nie wchodzą też w skład Unii Europejskiej. Władzom Wysp Normandzkich zależało bardziej na ratowaniu własnej skóry niż na pomocy prześladowanym przez III Rzeszę. Po kapitulacji Francji w czerwcu 1940 roku zostały one bez walki zajęte przez wojska niemieckie. Okupowane były przez III Rzeszę do zakończenia wojny.
28 czerwca 1940 r. eskadra bombowców Heinkel He 111 przeprowadziła nalot na Guernsey i Jersey, podczas którego zginęło 44 ludzi. Dwa dni później pierwsze maszyny Luftwaffe zatrzymały się na niewiele wcześniej zbudowanym lotnisku na Guernsey. Kapitana von Obernitza oficjalnie przywitał komendant policji, który przekazał nazistom, że wyspa jest nieuzbrojona i otwarta na współpracę z administracją III Rzeszy. W tym momencie oficjalnie rozpoczęła się niemiecka okupacja. W tym czasie ruszyła również operacja „Zielona Strzała” (Unternehmen Grüne Pfeil), której celem było zajęcie pozostałych wysp. Do wypełnienia misji wystarczyło jedynie sześć batalionów. Jersey kapitulowała 1 lipca, Alderney 2 lipca, a najmniejsza wyspa Sark 4 lipca. Przybycie okupanta na ostatnią z wymienionych wysp wyglądało dość kuriozalnie. Wyspa Sark była historycznym lennem rodziny Collingsów. Dziedziczka Sibyl Collings-Hathaway, posiadająca tytuł Pani z Sark, powitała przybyłych dziesięciu niemieckich żołnierzy na molo i zaprosiła ich do swojej rezydencji na herbatę. Przez całe pięć lat traktowała ich uprzejmie niczym gości. Gościnność ta nie wyszła jej jednak na dobre – Niemcy wywieźli jej męża do obozu koncentracyjnego.
Na opustoszałej wyspie Alderney naziści wybudowali cztery obozy koncentracyjne, nazwane tak jak niemieckie wyspy (Helgoland, Sylt, Borkum, Norderney), w których więziono 6 tys. osób. Większość więźniów przeniesiono z obozu Neuengamme w pobliżu Hamburga, a wśród nich znajdowali się Rosjanie, Polacy, niemieccy więźniowie polityczni, francuscy Żydzi i hiszpańscy republikanie. 389 z nich zginęło z powodu chorób, niewolniczej pracy lub podczas prób ucieczki.
Na wyspie Alderney został utworzony obóz koncentracyjny pod nazwą „SS-Lager Sylt”. Jak wspomina jego więzień Sylwester Kukuła, cyt. „W marcu 1943 roku zostaliśmy przekazani pod administrację filia obozu koncentracyjnego Hamburg-Neuengamme na Alderney. Otrzymaliśmy nowe numery. Mój numer: 16846 (...) Z pozostałych około 50 Polaków zapamiętałem nazwiska: Marian Filipecki z Warszawy, Jan Baczewski z Warszawy, Stanisław Karlikowski z Białegostoku, Władysław Struck z Pucka, Stanisław Stachowiak z Bydgoszczy, Zygmunt Wajs z Częstochowy, Edward Mroziński z Zawiercia, Mieczysław Ptak z Krakowa, Ryszard Klimecki, Władysław Lubecki z Piastowa. Innych nie pamiętam. Załoga SS liczyła 80 ludzi. (...) Po 16 miesiącach pobytu z 1000 więźniów zostało nas zaledwie 550. (...) Wielka śmiertelność wśród więźniów była powodem wymiany kierownictwa SS. Nowe władze, chcąc zataić przed swoimi mocodawcami w KL-Neuengamme tak wielką śmiertelność, wpadły na ‘genialny pomysł’. Po śmierci więźniów uzupełniano stan liczbowy Rosjanami i Ukraińcami z cywilnego lagru, nadając im takie same numery”.
Ujawnieniem smutnej prawdy o postawie Anglików wobec okupacji Wysp Normandzkich zajął się m.in. John Nettles, brytyjski aktor znany z kultowego serialu „Bergerac”. Po latach badań nad historią pięcioletniej okupacji tego terytorium napisał gorzką książkę „Klejnoty i oficerki” („Jewels and Jackboots”). Opisał w niej m.in. historię trzech Żydówek, które uciekły przed prześladowaniami z Wiednia: Marianne Grünfeld, Auguste Spitz i Therese Steiner. Były na wyspie Guernsey. W efekcie kobiety deportowano do Auschwitz-Birkenau, gdzie zginęły. Władze Guernsey, starające się żyć w zgodzie z hitlerowcami, nie zrobiły nic, by zapobiec tej tragedii. A wręcz, jak napisał Nettles, „asystowały i pomagały w nazistowskiej zagładzie Żydów”.
Były też na Wyspach Normandzkich inne przykłady kolaboracji czy źle odbieranych stosunków brytyjsko-niemieckich (na przykład damsko-męskich). Przejawy nieposłuszeństwa były jednak na tyle ograniczone, że na wyspach nie powstały urzędy Gestapo, a aparat represji w porównaniu z Francją był minimalny. W nadchodzących latach współpraca się skomplikowała, a do końca wojny 4 tys. ludzi usłyszało wyroki za wykroczenia przeciwko niemieckiemu prawu, przede wszystkim za pomaganie zbiegłym więźniom. Z drugiej strony, nie można pominąć faktu, że niemieccy żołnierze utrzymywali kontakty towarzyskie z miejscowymi kobietami i przyczynili się do zwiększenia przyrostu naturalnego na wyspach o... 800 dzieci.
BBC zatem powinno zająć się np. historią Wysp Normandzkich w czasie ostatniej wojny, a nie relatywizowaniem historii i odpowiedzialności za niemieckie zbrodnie popełnione przez demokratycznie wybranego kanclerza oraz jego zaplecze polityczne czy militarne. Ponadto czas, aby Anglicy rozliczyli się z działalnością sir Oswalda Mosleya i Brytyjską Unią Faszystów. Warto tylko dodać, że Oswald Mosley w 1936 roku ożenił się z Dianą Mitford w Niemczech, w domu Josepha Goebbelsa, a jednym z gości był Adolf Hitler. Ponadto syn Oswalda Mosleya i Diany Mitford, Max Mosley, był w latach 1993–2009 szefem Fédération Internationale de l’Automobile (FIA), stowarzyszenia organizującego m.in. wyścigi Formuły 1. Zatem BBC może spokojnie szukać kolaboracji i antysemityzmu, rozliczeń z przeszłością nie tylko na Wyspach Normandzkich, ale i w innych częściach Anglii.
Skutki pobłażliwości
Wysyp „polskich obozów koncentracyjnych” to również efekt polityki Platformy Obywatelskiej i jej zdolności koalicyjnych w samorządzie terytorialnym. Lider Ruchu Autonomii Śląska, radny Sejmiku Województwa Śląskiego Jerzy Gorzelik, w swoich wypowiedziach wielokrotnie wykazuje swoją pogardę dla narodu i państwa polskiego, np. cyt. „Jestem Ślązakiem, nie Polakiem, i nie Polsce przyrzekałem, więc jej nie zdradziłem i nie czuję się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa”.
Szef Ruchu Autonomii Śląska twierdzi publicznie i bezkarnie, że obóz NKWD i UB w Świętochłowicach-Zgodzie (podobóz KL Auschwitz) to „polski obóz”. Tymczasem obóz w Świętochłowicach był emanacją zbrodni komunistycznej, a za jego funkcjonowaniem poza Armią Czerwoną, NKWD oraz Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego PRL stali też komendant Salomon Morel oraz m.in. agenci Gestapo: Wiktor Grolik – jako prezydent Katowic, Gerard (Gerhard) Kampert – jako komendant wojewódzki Milicji Obywatelskiej, oraz Paweł Ulczok – z katowickiego Urzędu Wojewódzkiego. Agenci Gestapo: Kampert i Grolik weszli ponadto w skład Komitetu Okręgowego komunistycznej partii PPR. Wieloletnia pobłażliwość dla twierdzeń Jerzego Gorzelika, który odwiedzał też niemiecki cmentarz wojenny Wehrmachtu i Waffen SS w Siemianowicach Śląskich w towarzystwie europosła PO Marka Plury, upamiętniając w sposób szczególny najeźdźców, stworzyła „podatny grunt” dla wszelkiej maści antypolonizmów.
Podsumowując. Rozsądne reakcje na obelgi i pomówienia formułowane pod adresem Polski i Polaków powinny być oparte na promowaniu faktów historycznych oraz odpowiedniej reakcji prawno-karnej. ZDF, Canale 5 czy BBC korzystają bowiem nie tylko z celowych przeinaczeń, ale przede wszystkim z niewiedzy swoich odbiorców. Do tego spolegliwość rządów Donalda Tuska i Ewy Kopacz dla szerzenia nieprawdy historycznej w Polsce stała się pożywką dla antypolskich wybryków. Czas na zdecydowaną obronę oraz kampanię informacyjną skierowaną znacznie szerzej niż do mieszkańców Polski.
Adam Słomka
Przewodniczący KPN-NIEZŁOMNI,
poseł na Sejm RP I, II, III kadencji
Tajemnice wywiadu, Ukraść i rozwinąć
O wywiadzie naukowo-technicznym w PRL rozmawiają: dr Mirosław Sikora (IPN Katowice), dr Witold Bagieński (Archiwum IPN) oraz dr inż. Piotr Dumania (Instytut Techniki Elektronowej). Spotkanie prowadzi Witold Gadowski, dziennikarz śledczy. Konferencja została zorganizowana przez Przystanek Historia Centrum Edukacyjnego Instytutu Pamięci Narodowej, Archiwum IPN oraz Oddział IPN w Szczecinie. (Zapis z dyskusji wideo zarejestrowanej przez Telewizję Sumienie Narodu.)
Witold Gadowski: W tym roku po raz pierwszy się spotykamy, ale ci z państwa, którzy brali w naszych spotkaniach udział poprzednio, wiedzą, że zajmuje się tajemnicami służb specjalnych PRL-u. Dziś będziemy się zajmowali tajemnicami wywiadu PRL-u, a szczególnie na polu naukowo-technicznym. Mówiąc krótko i spłaszczając ten temat, z czym pewnie panowie się nie zgodzą, ale to tym lepiej, będzie lepsza dyskusja, będziemy mówić o tym, jak PRL kradła przeróżne technologie i obchodziła ograniczenia, m.in. CoComu.
Dr inż. Piotr Dumania: Zaczynałem pracę w wieku 22 lat, po studiach, w 74 roku, więc od tego czasu trochę pamiętam. Ale sprawy działy się oczywiście wcześniej. Może takie dwa zdania wstępu.
W końcówce lat 50. – rozumiem, że tamto państwo polskie odbudowę już skończyło i był chyba pomysł, żeby rozwijać przemysł. Może troszeczkę jeszcze idee pana Eugeniusza Kwiatkowskiego funkcjonowały niezależnie od tego, że to były złe i niedobre czasy. Władza doszła do wniosku, że elektronika, a w szczególności mikroelektronika, czyli komponenty, które są potrzebne dla elektroniki, są ważne.
W 58 roku z dwóch instytutów zaczęto tworzyć bazę wytwórczą. Fabryka tranzystorów Tewa powstała i Zakład Doświadczalny Przemysłowego Instytutu Elektroniki. Zaczęła się produkcja prostych półprzewodników. Oczywiście technologia na świecie się rozwijała, tutaj postanowiono tę sprawę drążyć dalej i rozwijać. W 66 roku powstał Instytut, w którym w tej chwili pracuję, Instytut Technologii Elektronowej. On początkowo był filią Instytutu Podstawowych Problemów Techniki PAN.
W 70 roku z fabryki tranzystorów Tewa, wcześniej, w 61 roku, przekształciła się w fabrykę półprzewodników, w 70 roku powstało Naukowo-Produkcyjne Centrum Mikroelektroniki, które właśnie grupowało fabryki i instytuty, po to żeby rozwijać technologię najpierw elementów tzw. dyskretnych, potem układów scalonych.
Problem polegał na tym, że to nie tylko Polacy wiedzieli, że ta technologia jest kluczowa, bo to jest tak naprawdę rozwój świata. W tej chwili wszyscy wiemy, każdy z nas ma smartfona, supertelewizor itd., to wszystko to są podzespoły, to jest właśnie ta mikroelektronika. O tym również wiedział świat zachodni, a w szczególności wiadomo było, że to będzie miało potworne znaczenie dla wojska, bo broń już wtedy zaczynała być inteligentna. Może nie inteligentna, ale sterowana elektroniką. W związku z tym, szybko świat zachodni doszedł do wniosku, że tej technologii nie można dopuścić łatwo, żeby się u nas rozwijała. Tak jak każda technologia w świecie, ona się rozwija się z czerpania z tego, co zrobili inni, na przykład w formie licencji. W szkole nauczyciele, którzy coś wiedzą, uczą nas, tak samo tu.
Przy czym zostało wprowadzone tzw. embargo czy reguły tzw. CoComu, czyli był zakaz eksportu tej technologii do Polski. To było swego rodzaju fazami, tzn. w połowie lat 70. ekipa z Tewy, a również profesorowie z naszego instytutu dłuższy czas negocjowali z taką firmą Fairchild, która wtedy była kluczową firmą, największą na świecie, w której pracowali pierwsi wynalazcy układów scalonych, negocjowali kontrakt licencyjny. Ten kontrakt został wynegocjowany. Fairchild to amerykańska firma, Amerykanie byli liderami w tej dziedzinie, wszyscy od nich się uczyli. Jeszcze wtedy nie było zakazu negocjacji tej licencji. Ta licencja i wszystkie warunki licencyjne zostały wynegocjowane, tzn. chodziło również o urządzenia do wytwarzania, bo sprzęt do wytwarzania układów scalonych i wtedy, i teraz był bardzo skomplikowany, tu znowu była wielka wiedza. Ta licencja została wynegocjowana i już był mały drobiazg, nie wiem, czy Departament Stanu, czy Senat miał to podpisać i sprawa by ruszyła. I wtedy Amerykanie doszli do wniosku, że nie; że to jest jednak niemożliwe, żeby tę licencję na Wschód przekazywać, i Senat po burzliwych dyskusjach i dużych artykułach prasowych zakazał przekazania tej licencji. I w tym momencie byliśmy po tej drugiej stronie, było embargo i tak naprawdę żaden normalny transfer technologii nie mógł zaistnieć.
No i wtedy jedyna droga, jaka była, to wsparcie tych działań przez służby.
Co chcę podkreślić, generalnie rzecz biorąc, to jakby świadome działanie całego państwa, tzn. najpierw władze gospodarcze uznały, że takie technologie trzeba rozwijać, doprowadziły do współpracy pionu nauki z pionem przemysłu, doprowadziły do powstania tego naukowo-produkcyjnego centrum, a potem się okazało, że kolejne resorty muszą się w to włączyć, żeby ta sprawa nabrała rozpędu. No i od tamtego czasu zaczęła się nasza jakaś współpraca ze służbami. Ja osobiście, na początku, za młody byłem, ale widziałem skutki tego.
Generalnie chodziło o trzy rzeczy: urządzenia technologiczne, które trzeba było do Polski sprowadzić; potem pojawiały się w Polsce firmy, akurat Przemysłowy Instytut Elektroniki, który zaczął takie urządzenia wytwarzać. Wiedza, umiejętność obsługi tych urządzeń z jednej strony, grupy ludzi, którzy te układy scalone musieli skonstruować. Oczywiście, było wsparcie służb, polegające na tym, że te podstawowe konstrukcje w jakiejś formie – nie chcę mówić o szczegółach – do nas przychodziły.
Czasami były tam jakieś błędy, czasami były pomyłki, trzeba było to poprawić. Może specjalnie wprowadzone, tego nie wiemy, ale nie takie wielkie. Nie miałoby sensu, powiedzmy sobie, wymyślanie w Polsce mikroprocesora od początku, bo ten mikroprocesor z założenia musiał być tak jak tamten. W związku z czym rzeczywiście dostawaliśmy materiały, natomiast jednej rzeczy nie było, co nas bolało – żadnego bezpośredniego kontaktu. Było embargo, był CoCom.
Ponieważ wszystkie kraje demokracji ludowej były w takiej samej sytuacji jak my, każdy kraj otwierał swoje własne kanały, to wbrew temu, co się uważało, to zupełnie żadnej współpracy nie było. Myśmy wyważali te same drzwi co Czesi, w żadnym wypadku oczywiście z Rosjanami współpracy nie było, bo to już inna sprawa. Niemcy Wschodni, którzy też mieli wielki program mikroelektroniki, ale oni mieli chyba jakiś własny kanał transportu od Niemiec Zachodnich, więc tam też były duże fabryki, w Dreźnie, we Frankfurcie. Ja tam byłem kilkakrotnie, formalnie rzecz biorąc, współpraca była, praktycznie wszystkie nasze rozmowy to były przy stole, za biurkiem. Oczywiście nie to były dla nas fascynujące.
Dla nas były fascynujące urządzenia, parametry procesów technologicznych, parametry tzw. struktur próbnych, tzn. co wychodzi, kontroli procesu, itd., itd. Tutaj wewnętrznie też mieliśmy niemalże totalne embargo. W którymś momencie udało się to złamać przy okazji współpracy z Czechosłowacją, a właściwie ze Słowacją, ale to był epizod. Takie były źródła.
I w tym momencie, od panów, którzy gdzieś tam jakimiś metodami zdobywali te materiały, dostawali. Tak jak powiedziałem – urządzenia, materiały pisane i generalnie rzecz biorąc opis danych procesów technologicznych, jak to robić. A koledzy konstruktorzy dostawali schematy elektryczne i rysunki tzw. masek, które to potem też tutaj wspomnianą metodą reverse engineering musieli odtworzyć, sprawdzić, czy to działa. Myśmy to robili, to nie wychodziło, potem się okazało, że jakieś błędy były.
Co chcę powiedzieć – powstanie i produkcja układów scalonych, czy wtedy, czy teraz, to jest współpraca bardzo wielu bardzo różnych zespołów ludzkich: chemików, fizyków, elektroników, materiałowców itd. Tak to jest na świecie i tak było w Polsce. To nie jest tak, jak czasami się teraz uważa, że jeden genialny uczony wpadnie na pomysł i świat na kolana położy. Nie. I to musiało być przez kogoś z góry sterowane, nie na zasadzie walki i konkurencji. I tak to się wtedy działo.
Muszę powiedzieć, ci ludzie, którzy nam te materiały dostarczali, ja ich rzeczywiście szanowałem i ceniłem, bo wiedziałem, że gdyby oni tego nie robili, to byśmy w tamtych czasach byli troszeczkę w epoce kamienia łupanego.
Dr Witold Bagieński: Ja opowiem może o genezie wywiadu naukowo-technicznego, czyli skąd się to wszystko wzięło, bo dzięki temu będą mieli państwo szerszy obraz.
Tak naprawdę ta historia się rozpoczęła już w latach 40. bezpośrednio po wojnie, ponieważ okupowane Niemcy, ale już okupowane przez aliantów, były teren, gdzie zapuszczali się różni przedstawiciele Polski Ludowej, państwowych przedsiębiorstw, fabryk, które się odbudowywały, w poszukiwaniu różnych elementów, surowców, materiałów i urządzeń, które można by wykorzystać.
I tak np. redakcja pisma „Głos Ludu”, czyli takie pismo oficjalne Polskiej Partii Robotniczej, jeszcze przed połączeniem partii w PZPR, ta redakcja drukowała swoje pismo na maszynach drukarskich zdobytych w zachodnich Niemczech właśnie przez ludzi, którzy tam wyjeżdżali, byli wysyłani i mieli to załatwić.
Natomiast te lata 40. to jest taki okres, kiedy raczej się koncentrowano na tym, przynajmniej takie odnoszę wrażenie z tych dokumentów, że spodziewano się, że jeszcze może wybuchnąć trzecia wojna światowa i interesowano się przede wszystkim sprawami zbrojeniowymi. Główne działania związane z nauką i techniką prowadził raczej wywiad wojskowy, starający się rozpoznać technologie różnego rodzaju militarne. Wywiad cywilny, czyli ten MBP z bezpieki, raczej w te rejony się nie zapuszczał. To nastąpiło bardziej w latach 50. I mam wrażenie, że takim pierwszym dosyć spektakularnym wydarzeniem z tego okresu jest wciągnięcie w pierwszej połowie lat 50., w sposób taki bardzo konspiracyjny, dwóch angielskich fizyków jądrowych, którzy stworzyli podstawy pod atomistykę w ogóle w Polsce Ludowej. Ci ludzie, że tak powiem, zgodzili się na to, żeby się repatriować do Warszawy, i pod zupełnie innymi nazwiskami tutaj żyli i tworzyli właśnie zręby pod tę dziedzinę techniki.
To są te czasy raczej pionierskie, natomiast problem, jaki istniał z rozwinięciem tej gałęzi działalności wywiadowczej, sprowadzał się głównie do tego, że w bezpiece nie było za bardzo specjalistów od nauki i techniki. I w pierwszej połowie lat 50., już bardziej nawet w połowie lat 50., po prostu zaczęto ściągać takich ludzi, którzy byli na przykład asystentami na uczelniach wyższych, ludźmi zaangażowanymi w przemyśle. I oni pełnili zwykle funkcje średniego szczebla albo byli takimi asystentami, przechodzili przeszkolenie wywiadowcze i ich sadzano za biurkiem i mieli działać. No ale działanie na gołym gruncie to jest działalność bardzo trudna. Trzeba mieć jakąś wiedzę podstawową, więc te początki były bardzo, bardzo trudne. W zasadzie wykorzystywano głównie to, że co jakiś czas na Zachodzie pojawiali się jacyś ludzie, którzy postanowili w łatwy sposób zarobić. I ponieważ mieli dostęp do jakichś unikatowych technologii, do jakichś urządzeń, to po prostu byli gotowi po cichu je sprzedać, a Polska Ludowa było z kolei gotowa je kupić, ponieważ było właśnie wspomniane embargo. Embargo powodowało, że kraje zachodnie nie były w stanie różnych technologii i urządzeń sprzedać za żelazną kurtynę i w zasadzie ta działalność wywiadowcza miała zastąpić tutaj inne agendy państwa, które nie były w stanie oficjalnymi metodami zwrócić się o to, żeby niektóre takie urządzenia czy technologie załatwić. To się stopniowo rozwijało.
W drugiej połowie 50. wypracowano już pewien system wplecenia działalności wywiadowczej w aparat państwowy. Pojawili się oficerowie, którzy byli oddelegowani do poszczególnych ministerstw, np. Komitetu Nauki i Techniki i innych instytucji, i pełnili rolę takich pośredników. To się wtedy dopiero rozwijało. Natomiast w latach 60., 70. i oczywiście potem to się bardzo mocno rozwinęło, czyli byli oficerowie, którzy w zasadzie w ogóle nie byli w centrali, tylko pracowali właśnie w tych instytucjach. No bo dla ludzi z Zachodu kontakt z pracownikiem oficjalnej agendy gospodarczej, Ministerstwa Przemysłu, i rozmowa na różne tematy szczegółowe była dużo bardziej możliwa i dopuszczalna – ci ludzie prowadzili w końcu jakiegoś rodzaju negocjacje – niż gdyby tu próbowało w jakikolwiek sposób MSW występować w sposób oficjalny. To była też taka droga zakonspirowania całej tej działalności. I to stopniowo coraz bardziej systemowo rozwijano. Do pewnego momentu.
Tzn. na początku lat 60. uciekł do Amerykanów szef wywiadu naukowo-technicznego podpułkownik Michał Goleniewski, który przekazał Amerykanom pełną listę prowadzonych spraw, przekazał w zasadzie komplet informacji na temat agentury z własnego wydziału, i w zasadzie wywiad naukowo-techniczny został sparaliżowany na dobre kilka lat. Musiał odbudowywać swoje aktywa, właściwie już nie mógł powrócić do kontaktu z pewnymi osobami, dlatego że dla bezpieczeństwa tych ludzi trzeba było, jak to się mówi, zamrozić kontakty z nimi, czyli po prostu przerwać jakąkolwiek z nimi łączność. No i zaczęło się odbudowywanie wszystkiego od nowa. Taką osobą, którą utożsamia się z odbudowywaniem wywiadu naukowo-technicznego, był późniejszy minister spraw wewnętrznych w okresie schyłkowego Gierka, czyli Adam Krzysztoporski. I to jest postać niezwykle ważna dla lat 60. oraz początku 70.
Ten system się stopniowo rozwijał. To było tak, że z jednej strony, starano się ściągać różne technologie z zakresu przemysłu maszynowego, elektronikę, motoryzację, ale także – i to nie tylko ta chemia ciężka, przemysłowa – na przykład chemia związana z przemysłem spożywczym. W pewnym okresie, aczkolwiek to jest chyba późniejsze, to na przykład kwestia osłonek białkowych na wędliny, także była załatwiana tymi metodami, do tego farmaceutyka. Pod koniec lat 60. pojawiła się też kwestia zagadnień ekonomicznych, tzn. postanowiono wykorzystać to, że na Zachodzie są pewne instytucje państwowe, pewne organizacje, które zajmują się ekonomią, bankowością, i zaczęto również zbierać dane z tej dziedziny. I to wszystko zaczęło się szczególnie dynamicznie rozwijać w epoce Edwarda Gierka, czyli w epoce pewnego dosyć dynamicznego i nagłego otwarcia na Zachód oraz w ogóle zmiany systemu myślenia, i przede wszystkim jest to czas, kiedy zaczęto na dużą skalę ściągać różnego rodzaju licencje i wdrażać te technologie, przynajmniej ich część, którą można było w sposób oficjalny wdrożyć. To się działo na wielką skalę. No i wtedy wywiad naukowo-techniczny chyba miał swój okres największej prosperity jeżeli chodzi o stopień docenienia przez władze państwowe. I działał na bardzo wielu obszarach, ponieważ kiedy toczyły się na przykład te negocjacje licencyjne, to dochodziło do sytuacji, kiedy tu przyjeżdżała jakaś delegacja, dajmy na to, z jakiegoś koncernu motoryzacyjnego z Włoch i na przykład oficerowie wpadali do pokoju hotelowego pod nieobecność gości i oglądali, z czym oni przyjechali na negocjacje. I potem już byli przygotowani na te negocjacje w taki sposób, że w zasadzie znali taktykę negocjacyjną, częstokroć byli w stanie zdobyć pewne dokumenty bez płacenia za nie. Na przykład na tym etapie wywiad odgrywał taką rolę – w zasadzie pomagał zbić cenę uzyskania pewnych kontraktów na poszczególne urządzenia itd. Oczywiście cały czas była ta kwestia omijania embarga, w przypadku takich technologii, jak wspomniana elektronika, a już w ogóle mikroelektronika, czyli nawet nie tyle komputery, a po prostu te elektroniczne płytki do tranzystorów, telewizorów, tego typu rzeczy. I do tego dochodzi cała kwestia związana z przemysłem ciężkim, ale także zbrojeniami, dlatego że też były takie pomysły, żeby między innymi kupić jakieś modele np. czołgów. I to też jest, że tak powiem, ciekawa tematyka, ale jeszcze – mam wrażenie – niezbadana w pełni i jeszcze trzeba nad tym popracować.
W każdym razie nastąpiła taka historia. To zostało tak mocno wplecione w aparat gospodarczy, czyli to, że dane ministerstwo, dane zrzeszenie przemysłowe mogło wręcz wystąpić do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych o załatwienie jakiejś technologii, że zaczęła się swoista rywalizacja, bo każdy chciał być lepszy i mieć nowocześniejszą technologię, a biorąc pod uwagę zapóźnienie gospodarcze Polski Ludowej, to była kwestia zasadnicza. Wtedy wymyślono też to, że warto te niektóre technologie zdobyć po to, żeby móc potem coś produkować i eksportować i na tym eksporcie zarabiać. Natomiast kiedy gospodarka się zaczęła bardzo solidnie rozwijać w drugiej połowie lat 70., pojawiła się kwestia zadłużenia, to dużo rzeczy się skomplikowało. Okazało się, że część tych technologii, które zdobyto, to były takie błyskotki, z których nie było specjalnego pożytku, bo się okazało, że zdobyto technologie, których nie było jak wprowadzić w życie, ponieważ żeby wprowadzić, to trzeba było kolejne elementy zdobyć, ponieważ do tej układanki było zbyt dużo poszczególnych podzespołów potrzebnych.
W każdym razie nastąpiła tutaj zadyszka i pod koniec lat 70. nastąpiły różnego rodzaju zmiany, także w kierownictwie wywiadu naukowo-technicznego. Pojawiła się też ta kwestia zadłużenia, którą od tego czasu zaczęto intensywnie badać i w latach 80. ta część wywiadu naukowo-technicznego, która za to odpowiadała, po prostu starała się rozpoznać, jakie jest stanowisko wierzycieli, którzy byli depozytariuszami, czyli jakby posiadaczami długów Polski Ludowej.
Natomiast lata 80. to, z jednej strony, coraz głębszy kryzys gospodarczy, a z drugiej, coraz bardziej desperacka próba zdobywania tych technologii. I gdyby nie to, że państwo miało tak ciężkie problemy finansowe, to – mam wrażenie – że te osiągnięcia, które były naprawdę bardzo duże, i być może osiągnięcia wywiadu PRL na wszystkich polach tak naprawdę gasną, jeżeli się je porówna z wywiadem naukowo-technicznym. Sumy, o jakich tu moglibyśmy mówić, są przepotężne. Kolega jest bardziej w stanie tu się wypowiedzieć, który te rzeczy bada dużo bardziej w sposób głębszy niż ja.
W każdym razie to się wszystko toczyło praktycznie do samego końca Polski Ludowej. Oczywiście najbardziej znaną historią jest historia Mariana Zacharskiego i tych różnorakich technik zbrojeniowych zdobytych przez niego w Stanach Zjednoczonych. Technik tak nowoczesnych, że w zasadzie tu, nad Wisłą, nikt nie był w stanie sobie poradzić w ogóle ze zrozumieniem niektórych dokumentów, niektórych technologii, które tam były wymienione. To się stało przedmiotem pewnej wymiany i handlu po prostu z Wielkim Bratem. To jest też w ogóle taki obszar współpracy pomiędzy służbami w całym Bloku, że służby też wzajemnie prosiły się o to, by, jeżeli mają możliwości, postarały się o zdobycie takiej to a takiej technologii. Oczywiście, jak można się domyślać, Wielki Brat był tym, który żądał najwięcej, a dzielił się troszkę mniej chętnie, ale także ta wymiana miała miejsce i z Czechosłowacją, i z Węgrami, i z NRD. To wszystko oczywiście zależało do tego, co kogo interesowało, kto jakie miał możliwości.
W każdym razie ta tematyka jest tematyką tak szeroką i tak skomplikowaną, ponieważ dla człowieka dzisiaj, dla badacza z warsztatem historyka, znajomość historii techniki i technologii nie jest rzeczą oczywistą. Bardzo trudno jest dzisiaj te sprawy badać, ponieważ my dzisiaj nie jesteśmy tak łatwo w stanie odpowiedzieć, jaka z tych technologii, o których czytamy w dokumentach, była rzeczywiście nowoczesna, pierwszoplanowa, niezbędna. I to jest ten cały problem interpretacyjny. I myślę, że będziemy musieli się z tym w jakiś sposób próbować mierzyć, ale tu jest właśnie cała nadzieja w tym, że ludzie, którzy znają się na historii, którzy pracowali w tych różnych instytucjach, mieli z tym styczność, będą z kolei chętnie się z nami spotykać i rozmawiać, tak że tym bardziej chciałbym podziękować za przybycie naszemu gościowi, ponieważ to jest właśnie tego typu sytuacja, w której jest szansa skonfrontowania naszych danych z dokumentów ze świadkiem historii, który pewne rzeczy widział na żywo, i przede wszystkim miał w ogóle wiedzę na temat tego, jakie technologie są ważne, jak te procesy są skomplikowane i czego to wymagało w tym czasie. Przekażę teraz głos mojemu koledze, który bada zwłaszcza lata 70. i 80.
Dr Mirosław Sikora: Mój kolega właściwie wyzuł mnie z takich bazowych informacji, a te są najciekawsze. Ja bym zaczął od pewnej filozoficznej uwagi, że wszystko jest kwestią miary, i tutaj też – staram się prowadzić badania stastystyczne nad tymi operacjami prowadzonymi przez wywiad naukowo-techniczny. I wydaje mi się, że możemy tutaj mówić o kilku procentach, o kilkunastu procentach – w zależności od branży i sektora przemysłu – gdzie skradzione technologie odgrywały znaczącą rolę w tej polskiej myśli naukowo-technicznej. Natomiast jednak należy mieć na uwadze cały czas to, że te 80 procent raczej bite, generalizując, to są produkty rodzimej myśli technicznej, ewentualnie w jakiś sposób zainspirowane, bo też trudno oddzielić to, co inżynier sobie wymyśli w swej pracowni, wyabstrahować go zupełnie od tego, co dzieje się w światowych trendach. Inżynierowie też otrzymywali materiały jawne, materiały otwarte, ze źródeł otwartych, gazety, żurnale, czasopisma, w oparciu o które tworzyli.
Przechodząc na grunt twardych faktów i pieniędzy, bo pieniądze są tutaj pewnym czynnikiem pomiaru. Pan redaktor wspomniał przy okazji poprzedniej wypowiedzi, że w końcu lat 80. przekonywał, iż MSW zaopatrywał polską gospodarkę w technologie. Na biurko Kiszczaka trafiały raporty wywiadu naukowo-technicznego, trafiały one jeszcze na biurko premiera Mazowieckiego w roku 90. W takich raportach z początku lat 90. mowa jest o kwotach rzędu 500 mln dolarów amerykańskich rocznie, będących wynikiem oszczędności uzyskanych na skutek nielegalnych, pozaprawnych działań na czarnym rynku, zakupów na czarnym rynku, nie tylko embargowych. To chciałbym podkreślić, zakupy antyembargowe, zakupy urządzeń, zakupy dokumentacji u agentów pozyskanych lub wprowadzonych do zagranicznych przedsiębiorstw to kilkanaście procent, nie więcej. Dla polskiego przemysłu ważne były oszczędności w zakresie dewiz, których – jak wiadomo – zawsze brakowało. I dlatego każdy zakup technologii, która mogła być w miarę łatwy sposób wdrożona w polskim zakładzie, czy linii technologicznej, która mogła być tutaj zainstalowana i stosunkowo prosto wdrożona, umożliwiał zazwyczaj dziesięciokrotną redukcję kosztów tzw. research and development, czyli roboczogodzin pracowników, inżynierów, lat pracy. To umożliwiało po prostu oszczędności tego typu. To można było oczywiście przeliczyć, bo czas to pieniądz.
Na początku lat 70. w memorandum, które wtedy sporządził ówczesna szara eminencja wywiadu gen. Mirosław Milewski, mowa była o tym, że celem wywiadu naukowo-technicznego jest przysparzanie oszczędności gospodarce kraju, rzędu około 100 milionów dolarów rocznie. Jak kalkulowano te pieniądze? One się nie brały z nieba. Tutaj brano pod uwagę, ile na przykład polska firma, chociażby Polfa Poznań czy Polfa w innej miejscowości, w Pabianicach, w Krakowie, w Grodzisku, musi płacić chociażby koncernowi szwajcarskiemu, takiemu jak Cibageigy czy Santhos, czy amerykańskiemu, takiemu jak Monsanto czy Pfizer, za licencje na antybiotyk. Antybiotyki nie były objęte embargiem w żadnym momencie. Wirówki do produkcji antybiotyków owszem, były objęte embargiem, ale mówimy o maszynerii. Natomiast sam antybiotyk był komercyjnym towarem, którego receptury nie chciano się pozbyć w firmach, które na nim zarabiały potężne pieniądze. W związku z tym można było go ukraść niekiedy, poprzez osobę, która w takiej firmie pracowała i była gotowa za określone pieniądze. Uśredniając koszty takich transakcji z agentami, to było około 200 – 300 tys. dolarów. Na przykład na terenie Włoch czy Szwajcarii agent otrzymywał 200 – 300 tys. dolarów i sprzedawał technologię wartą zazwyczaj około – znowu uśredniam jakby tutaj na potrzeby państwa – dziesięciu razy więcej. To się oczywiście liczyło jeszcze latami, bo ta technologia trwała latami, latami i latami. Tak to wygląda.
Oprócz, oczywiście, technologii, które wdrażano w Polsce, była część, którą przekazywano przyjaciołom radzieckim na zasadzie wymiany informacji. I tutaj też nie tylko mikroelektronikę, nie tylko systemy kierowania pociskami itd., itd. Na przykład dość spektakularna próba z lat 70. zakupu w Niemczech czołgu Leopard 2A1 poprzez wianuszek firm w Szwajcarii i Wielkiej Brytanii, zresztą w kooperacji ze Stasi w tamtym czasie. Ale oprócz tych technik wojskowych rzeczy na przykład dla służby zdrowia, biotechnologia dla resortu rolnictwa w Polsce, czy też w innych krajach, bo tymi technologiami się dzielono.
Taką ciekawą technologię, którą zawsze przywołuję, jest sztuczne serce, total artificial heart, które zostało bardzo krótko, bo rok po udanym eksperymencie w Stanach Zjednoczonych w roku 81, rok później, w 82, ta technologia została zdobyta na terenie Włoch przez polskie źródło, które tam odbywało staż, i przy pomocy wywiadu polskiego w Szwajcarii została przetransportowana do Polski i stąd trafiła do Związku Radzieckiego, bo tam było zamówienie.
Może na tym zakończę, bo poruszyłem tu parę wątków, ale mój kolega Witek Bagieński wyczerpał właściwie to, co chyba jest najważniejsze, czyli cały ten system funkcjonowania. Przywołał też właśnie ten quasi-oficjalny sposób pozyskiwania tych dokumentów. To jeszcze może jest ważne, skąd brały się pieniądze na te operacje, na zapłacenie temu agentowi? Te pieniądze pochodziły z funduszów badawczo-rozwojowych przedsiębiorstw i resortów. To nie były pieniądze wywiadu. Wywiad tymi pieniędzmi tylko zarządzał przez pewien czas, dystrybuował je od zleceniodawcy, którym był np. Przemysłowy Instytut Automatyki i Pomiarów, czy Instytut Komputerowych Systemów Automatyki i Pomiarów, czy Mera i inne, czy tak samo też Instytut Techniki Elektronowej i wiele, wiele innych instytucji. Z tych instytucji przekierowywał je do człowieka, który miał dostęp do technologii.
Nigdzie na świecie nie ma tylu ludzi potulnych... Ze Stanisławem Tymińskim rozmawia Andrzej Kumor
Andrzej Kumor: Spotykamy się na wywiad mniej więcej raz na dwa lata. Poprzednim razem był Pan zaangażowany w różne projekty w Polsce, mówiliśmy o Ruchu Narodowym, jeździł Pan na Marsze Niepodległości, poparł Pan kandydata Ruchu Narodowego Mariana Kowalskiego w wyborach prezydenckich, był Pan felietonistą, pisał na różnych portalach, m.in. w „Gońcu”. Co się zmieniło od 2014 roku? Czy stracił Pan wiarę w to, że w Polsce możliwa jest zmiana?
Stanisław Tymiński: W dużym stopniu tak, straciłem wiarę, że zmiana jest możliwa, ponieważ każdego roku jeżdżę do Polski z wizytą, aby zobaczyć, co się dzieje, i niestety, cały czas widzę tylko puste gadanie i brak akcji. Nie ma konkretnych akcji, nawet w Sejmie jest widoczne, że opozycja nie spełnia swojej roli, aby podpowiadać partii rządzącej, co ma zrobić, co ma zrobić lepiej.
No więc jest po prostu marazm. Marazm i jakaś gnuśność i brak odwagi do zmiany czy brak wiary w samego siebie. Nie wiem, co to jest. To jest jakaś choroba. Ja tej choroby nie widzę w innych krajach, a w Polsce to jest notorycznie to samo. No więc ile można pisać dla ludzi, którzy tych tekstów nie odbierają praktycznie i to jest tak jak rzucanie grochem o ścianę. To demotywuje, a ja już nie jestem młodym człowiekiem, moje życie szybko ucieka, mało mi tego zostało i chciałbym ten czas, który mi został, poświęcić na szukanie – ja to nazywam – cudownych wielkości. Ja tej cudownej wielkości w Polsce nie widzę.
Wojna Trumpa
21 listopada 2016 roku, tuż po zwycięstwie wyborczym Donalda Trumpa, do Trump Tower zjechali się szefowie największych amerykańskich dzienników i stacji telewizyjnych. Ustalono, że spotkanie odbywa się of-the-record. Co się wydarzyło za zamkniętymi drzwiami? Szefowie liberalnych mediów spodziewali się, że Trump wyciąga do nich rękę i dąży do unormowania wzajemnych relacji. Spotkał ich tymczasem zimny prysznic. Prawicowy portal „Drudge Report”, sprzyjający ostatnio „trumpistom”, wkrótce potem zamieścił głośny tytuł: „Trump Slams Media Elite, Face to Face”. Trump złamał obietnicę o poufności. Zaczęła się wojna.
Wojna, którą liberalne media nazywają „Trump’s war against media”, zaostrza się z każdym dniem. Obydwie strony przekraczają kolejne granice. Można, ale niekoniecznie trzeba ją traktować jako dalszy ciąg kampanii wyborczej. Kampanie wyborcze rządzą się swoimi prawami. Zresztą z podobnego założenia wyszli wspomniani szefowie mediów. Miast tego, ich gospodarz w Trump Tower oznajmił im, że znajduje się w „pokoju pełnym kłamców, oszukańczych i nieuczciwych mediów, które niczego nie rozumieją”.
TW „Maria”, czyli dlaczego archiwa IPN powinny być otwarte
Pisałem już o tym wielokrotnie, że PRL powinna oddzielać gruba kreska jawności. Nie da się we wszystkim zrobić opcji zerowej, ale w przypadku dokumentów wytworzonych przez peerelowskie służby specjalne powinna obowiązywać zasada podobna do tej, jaką przyjęto w pracach niemieckiego Instytutu Gaucka – otwartego dostępu dla wszystkich.
W przeciwnym wypadku zawsze będzie istniała pokusa wykorzystania tej wiedzy do różnych nacisków, szantaży i wymuszeń – pół biedy, jeśli tylko dlatego, że kogoś nie lubimy czy chcemy zaszkodzić.
Jak informowaliśmy, bardzo skromnymi środkami prowadzimy w archiwach IPN program „Polonia i jej korzenie”. Publikowaliśmy już raporty agenta „Freda” z Ottawy – niebawem dalsza ich część.
Przy okazji naszych „kanadyjskich” kwerend uzyskaliśmy teczkę tajnego współpracownika kontrwywiadu o pseudonimie „Maria”, dotyczącą p. Małgorzaty Marii Pogorzelskiej-Bonikowskiej, nauczyciela akademickiego w Instytucie Anglistyki UW, zarejestrowanej pod numerem 81507. Teczka, której klauzulę tajności zniesiono 20.10.2012 roku, obejmuje m.in. kwestionariusz, zobowiązanie do współpracy, kilka raportów oraz notatki służbowe prowadzącego „Marię” ubeka, młodszego chorążego Zbigniewa Marciniaka z wydziału II Departamentu II MSW. Z dokumentów tych wynika, że Maria, wskazana do pozyskania ze względu na bliskie kontakty z pracownikami British Council w Warszawie, miała być wykorzystana do cyt. „Rozpoznania cudzoziemców zatrudnionych w Uniwersytecie Warszawskim i British Council w W-wie oraz obywateli polskich będących w naszym zainteresowaniu”.
Okazało się jednak, że po pozyskaniu, TW „Maria” udzielała informacji niechętnie, ogólnikowo, a ostatecznie po powrocie z Wielkiej Brytanii postanowiła zerwać kontakty z MSW. Tak przynajmniej wynika z notatki złożonej w teczce w 1986 roku. Kontrwywiad, który pilotował wyjazd „Marii” na stypendium do Wielkiej Brytanii, nadzorując kwestie wydania paszportu, nie był zadowolony z uzyskanych informacji. Sama TW była zaś przez ubeka straszona, gdy stwierdziła, że decyzję o współpracy podjęła zbyt pochopnie i chce ją zerwać, jednak – jak raportuje chor. Marciniak – po jego „ostrej reprymendzie zmieniła swoje stanowisko w stosunku do naszej służby i wyraziła zgodę na odbycie następnego spotkania”.
Cóż, historia – pewnie jak wiele innych – charakterystyczna dla tamtych czasów. Gdyby był wolny dostęp, każdy, czytając te dokumenty, mógłby wyrobić sobie zdanie o znanej w kanadyjskim środowisku polonijnym dziennikarce i działaczce, tym bardziej że jej nazwisko figurowało na tzw. liście Wildsteina.
Czy byli gorsi – oczywiście, że tak! Czy środowisko polonijne było rozpracowywane – ba, to jest dopiero kosmos kombinacji operacyjnych! Tylko że te naprawdę interesujące informacje jeszcze nie są zwolnione z klauzuli tajności – na razie nawet w ujawnianych dokumentach zbioru zastrzeżonego są tylko tytuły. Peerelowski wywiad działał bowiem w Kanadzie pełną gębą, zakładając lub pomagając zakładać – dofinansować – firmy polonijne, prowadząc rozległe interesy finansowe i kontrolując agenturę w organizacjach polonijnych. Im więcej tej historii poznamy, tym więcej będziemy wiedzieć o prawdziwych powodach środowiskowych konfliktów, tym więcej będzie wiadomo, dlaczego polonijne organizacje pozbawione są większego znaczenia i nie były w stanie stworzyć polskiego lobby.
Pani Pogorzelskiej-Bonikowskiej zaś wypada pogratulować odwagi zerwania współpracy z MSW; w 1985 roku powiedzieć „nie” ubekowi wciąż dużo znaczyło. W najbliższym numerze „Gońca” opublikujemy dokumenty z typowania „Marii” na TW – pokazują bowiem metody działania resortu.
Kanada zwiększy finansowanie aborcji poza granicami?
Kanadyjska minister ds rozwoju międzynarodowego Marie-Claude Bibeau (na zdjęciu) przeprowadziła konsultacje ze swą holenderską odpowiedniczką Lilianne Ploumen na temat powołania do życia międzynarodowego funduszu aborcyjnego, z którego finansowane byłyby inicjatywy, jakie straciły dotacje od USA z powodu wycofania przez prezydenta Trumpa finansowania aborcji poza granicami kraju.
Plouman chce, aby tego rodzaju fundusz był zasilany wspólnie przez rządy, agencje pozarządowe oraz koporacje; jego głównym zadaniem byłoby "poprawienie statusu dziewcząt i kobiet". Biuro kanadyjskiej minister poinformowało, że obie szefowe resortu regularnie konsultują się w sprawach związanych z "reprodukcyjnymi prawami kobiet", w tym prawem do aborcji.
Na szybko: Oldboje na ratunek
Donald Trump został dzisiaj 45. prezydentem USA. Wysłuchałem przemówienia inauguracyjnego - dobre. Wszystkie elementy "by the book". Potwierdza się teza: oldboys to the rescue. Wygląda, że podział jaki ukształtował się w ostatnich dekadach - ten najistotniejszy rów mariański elit Zachodu przebiega między obozem globalistów, którzy zaprzęgli Stany Zjednoczone w rydwan, którym chcą zglobalizować świat według libertyńskich zasad (przy czym gotowi są je zajeździć niczym starą chabetę), a obozem patriotów, którzy nawiązują do "błyszczącego miasta na wzgórzu" - "uznajemy wielość i różnorodność bo i tak jesteśmy najwięksi, nasze idee są najlepsze,inni będą nam zazdrościć i brać z nas przykład".
Globaliści przegrali z "patriotami", bo poszli za szybko i na chama, bez oglądania się na koszty.
Mimo, że w przemówieniu nie padło słowo Chiny, to czuć je było w powietrzu, gdy prezydent mówił o utracie miejsc pracy na rzecz innych krajów. Mamy więc nowy etap; etap, w którym Stany Zjednoczone bynajmniej nie rezygnują z hegemonii, będą jej jednak bronić w bardziej tradycyjny sposób, jak robiły to za zimnej wojny, przede wszystkim zaś zrezygnują demoliberalnego kulturkampfu, jaki globaliści chcieli narzucać wszystkiemu dookoła.
Jak już to wielokrotnie pisałem, otwarcie Ameryki na Chiny, miało w założeniu ostatecznie stworzyć warunki dokooptowania tamtych elit to jednego światowego obozu - tak, żeby wszyscy mogli się spotykać w Bilderbergu…
Program takiej inkorporacji sprawdził się w przypadku elit komunistycznych - nawet moskiewskich, do momentu sanacji podjętej przez narodowców z zakonu KGB. Ekipa Putina dokonała odnowy stwierdziwszy, że jak tak dalej pójdzie, to Rosja straci imperialny status rozebrana przez mniej lub bardziej nierosyjskich oligarchów.
Do podobnych "sanacyjnych" wniosków doszła część elity, której frontmanem jest Trump; że jak tak dalej pójdzie to USA siądą na zadku i implodują. Do lamusa odchodzą więc zawołania że kapitał nie ma narodowości, zastępuje je hasło "kupuj amerykańskie", "zatrudniaj Amerykanina".
Co z tego wynika, dla nas w Kanadzie? Na razie bieda, bo nie ma u nas komu rozmawiać z amerykańskim Odnowicielem. Nasz premier z pewnością jest ładniejszy, ale na tym kończy się możliwość porównywania.
Co z tego wynika dla Polski? Cóż to złożony problem. najpierw wypadałoby bowiem zidentyfikować głównych graczy nadwiślańskich i ustalić swobodę ich ruchów - ale o tym innym razem.
Wesoły autobus
Instytut Frasera czarno na białym pokazał w swym najnowszym raporcie, że daliśmy się zrobić rządzącym liberałom w bambuko, i ich program „czystej” energii będzie kosztował nas wszystkich nie tylko bajońskie sumy przy kasie za prąd, ale przede wszystkim utratę miejsc pracy i dalsze pogorszenie konkurencyjności ontaryjskiej gospodarki.
W zamian zaś nie otrzymaliśmy nic, nawet rzekomych oszczędności w opiece medycznej związanych z poprawą jakości powietrza. Dzieje się tak m.in. dlatego, że rządzą nami politycznie poprawni agitatorzy, a nie ludzie roztropni, mądrzy i wykształceni. Nawiasem mówiąc, słuchałem niedawno w radiu debaty na temat energii, podczas której okazało się, że pan ekspert z finansowanej przez podatnika instytucji do spraw czystej energii nie wiedział, co to takiego skruber. Myślał, że chodzi o filtry na kominach elektrowni.
Chodzi mianowicie o zawarte we wspomnianym raporcie Instytutu Frasera informacje na temat zawartości mikrocząstek – czyli pyłu w powietrzu. Autorzy raportu mówią, że zamykanie elektrowni węglowych jest bez sensu, bo a) produkują prąd bardzo tanio, i b) da się je „wyczyścić”, między innymi poprzez zastosowanie skruberów w spalinach. Radiowy ekspert dowodził, że wyłapywanie pyłu to nie wszystko, bo elektrownie emitują gazy, które następnie w atmosferze uczestniczą w tworzeniu mikrocząstek, jakie wdychamy. Problem w tym, że skrubery służą właśnie do wyłapywania gazów, a to dzięki stosowaniu różnego rodzaju zraszaczy wtryskujących płyny reagujące chemicznie z gazem. W latach 80. projekt pilotażowy na ten temat prowadziła w nieistniejącej elektrowni Lakeview w Mississaudze grupa polskich inżynierów pod kierunkiem inż. Bogdana Prażmowskiego. Pozwolono im na jednym bloku energetycznym podpiąć swój skruber, by móc oceniać skuteczność wyłapywania CO2. Polacy chcieli produkować z uzyskiwanego w ten sposób „błotka” nawozy sztuczne. Wyniki były rewelacyjne. Mimo to państwowy operator zakładów nie zainteresował się projektem. Prawdopodobnie już wtedy wiadomo było, że elektrownia jest do kasacji – psuła widok, a na nadbrzeżne grunty ostrzyli sobie zęby deweloperzy – jedni z głównych dobrodziejów naszych radnych i polityków prowincyjnych.
W ten sposób elektrownia, która przy odrobinie inwestycji mogła zacząć pracować w trybie zero emisji, poszła do piachu, hucznie wysadzona w powietrze na oczach rozweselonej gawiedzi. Później zaś rządzący liberałowie wyrzucili do błota ponad miliard naszych dolarów na nieudaną próbę budowy i relokację nieukończonych inwestycji dwóch elektrowni gazowych w Mississaudze i Oakville. My wszyscy na to patrzymy i kiwamy głowami. Zachowujemy się jak pasażerowie autobusu, którzy wolą patrzeć w bok na ładne widoczki przez okna, mimo że z przodu trwa balanga, a upalony trawą kierowca nie za bardzo zdaje sobie sprawę, dokąd jedzie.
Zatem przyjemnej jazdy – i radzę zapiąć pasy, bo przygoda dopiero się zaczyna.
Andrzej Kumor