Prawo imigracyjne
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Socjalizm bez granic
Napisane przez Aleksander ŁośKiedyś tłumaczono mi różnicę między socjalizmem a komunizmem. Ten ostatni miał być kresem dążenia ludzkości do doskonałości. Socjalizm miał być okresem przejściowym, z możliwością pewnych pomyłek, z ciągle mieszaną gospodarką, takim "młodszym bratem", którego należy ciągle pilnować i pouczać. Jak pokazują fakty, często po latach doświadczeń, komunizm nigdzie nie sprawdził się w praktyce, został skompromitowany w: ZSRS przez praktyki Lenina i Stalina, w Chinach przez Mao Tse-tunga, w Albanii przez Hodżę, itd. Ale etap przejściowy ciągle jest popularny, przynajmniej w praktyce niektórych całkiem czy prawie dyktatorów.
W Wenezueli, obfitującej w ropę, socjal-prawie dyktatorski prezydent, dla swoich mrzonek, poświęcił możliwość wyciągnięcia ogromnej części własnego narodu z nędzy. W Zimbabwe podobny watażka uzyskał wynik odwrotny: z kraju kwitnącego, zrobił ruinę. To najbardziej znane przykłady. Ale z cicha, jakby w ukryciu przed międzynarodową opinią publiczną, kwitnie pełzający socjalizm, rujnując kolejne kraje.
Miguel przybył do Kanady jak wygnaniec, ze swojej rodzinnej Nikaragui. Nawet w okresie prezydenta socjalisty Ortegi kraj nie został postawiony na granicy gospodarczej przepaści, jak to miało miejsce przed opuszczenie przez niego ojczyzny.
Protoplaści Miguela przybyli przed wiekami z Hiszpanii. W jego wyglądzie nie było widać jakiejkolwiek mieszanki z Indianami, którzy zamieszkiwali te ziemie przed przybyciem kolonizatorów. Zachowano czystość rasową, kojarząc związki małżeńskie tylko między przybyszami z Europy.
Dziadek Miguela rozwinął rodzinne latyfundium do największej świetności. Miał 46 folwarków, każdy o areale około 50 hektarów. Ojciec Miguela pracował ze swoim ojcem, jako główny ekonom, ale dziadek widział w swoim wnuku faktycznego następcę. Wiedział on, że ekstensywne gospodarowanie nie ma przyszłości. Głównie hodowali bydło na mięso, choć przy każdej siedzibie folwarku było gospodarstwo, w którym było wszystko, co do życia potrzeba, a więc i krowy mleczne, świnie, drób, ogród warzywny i sad. Każdym folwarkiem zarządzał kierownik i to on był rozliczany z wyników finansowych.
Dziadek ciągle inwestował w swoje folwarki, ale nadzieję pokładał w tym zakresie w swoim wnuku. Posłał więc go do najlepszej uczelni w kraju, gdzie studiował ekonomię gospodarczą, jako główny przedmiot, ale również zaliczył kursy w hodowli, maszynoznawstwa, prawa, handlu zagranicznego. Po zakończeniu studiów dziadek trzymał wnuka przez dwa lata przy sobie, ucząc go praktyki prowadzenia wielkiego latyfundium.
Po tym okresie dał mu w zarząd jeden z lepszych folwarków z pozwoleniem, aby przez pierwsze dwa lata nie wpłacał zysków do centrali, ale przeznaczył je na inwestycje. Miguel zabrał się ostro do pracy. Polepszał jakość bydła hodowlanego, doprowadzał wodę ze wzgórz (krajobraz kanadyjskiej Nowej Szkocji) w dolinki, dla zapewnienia bydłu wody. Tereny, dotychczas stanowiące nieużytki, stawały się dobrymi pastwiskami. Ogradzał poszczególne pastwiska drutami elektrycznymi. Nawiązał kontakt z dużymi kontrahentami, którzy, po sprawdzeniu rasy i jakości bydła, zgodzili się płacić lepszą niż dotychczas cenę. Dziadek odwiedzał wnuka parę razy, dostrzegając postępy i licząc na to, że wnuk już wkrótce będzie wprowadzał te pozytywne zmiany w całym latyfundium.
Wszystko to zostało przerwane przez brutalną decyzję władz centralnych. Nie wystarczały im coraz wyższe podatki, które dziadek Miguela płacił im corocznie. Nie wystarczało to, że zatrudniał setki pracowników, że dla okolicznych pomniejszych farmerów był przykładem do naśladowania w zakresie poprawy gospodarowania. Zgodnie z tą nową decyzją, dziadkowi Miguela pozostawiono tylko trzy folwarki. Jeden dla niego, drugi dla jego syna i trzeci dla Miguela. Ale nie były to folwarki, w których dotychczas mieszkali i pracowali. Przydzielono im najgorsze. Musieli się wyprowadzić natychmiast. Dziadek z babcią Miguela wyjechali w ciągu trzech dni z przepięknego pałacu do marnego domu w najbiedniejszym z jego folwarków. Oczywiście wszystko to odbyło się bez jakiejkolwiek mowy o odszkodowaniach za znacjonalizowane mienie.
Ta nacjonalizacja miała ogołocić bogaczy z dorobku pokoleń. Folwarki dziadka przeszły na własność gmin, na terenie których leżały. Wyznaczono szybko własnych kierowników. Zatrudniono tylko część pracowników dziadka. Niektórzy sami opuścili pracę, nie chcąc uczestniczyć w grabieniu ich dotychczasowego pracodawcy. Gminy wyznaczyły też własnych ludzi, głównie z biedoty, którzy mieli pracować w folwarkach.
Wystarczyły dwa miesiące, aby ogromna część bydła zniknęła, część maszyn została rozgrabiona, a część popsuta. Do dziadka i babci Miguela docierały te wiadomości. Sami próbowali, mimo podeszłego wieku, poprawić jakość tego, co im "z łaski" władz pozostawiono. Ale nie tak siły fizyczne, ale psychika ich została zmiażdżona. Trzy miesiące po nacjonalizacji najpierw zmarł dziadek Miguela, a po tygodniu jego babcia. Nie były to zejścia samobójcze. Ich świat się zawalił. Porzucili więc go.
Ojciec Miguela i jego matka jakoś sobie radzili, pracując w gronie uprzednio zatrudnionych pracowników. Chcieli zwolnić dotychczasowego kierownika, ale ten uprosił ich, aby mógł pracować jako zwykły robotnik. Takim też był uprzednio, a z uwagi na wyróżniającą się pracę, został stosunkowo nie tak dawno awansowany. Nietrudno było więc mu wrócić do poprzedniej roli, ale stał się głównym pomocnikiem ojca Miguela.
On sam, kiedy po tygodniu pobytu z rodzicami udał się do pozostawionej mu farmy, zobaczył, że została ona częściowo ograbiona. W domu kierownika, czyli w którym miał zamieszkać, gnieździła się liczna rodzina. Od "głowy" tej rodziny dowiedział się, że dom ten został mu przydzielony przez gminę. Miguel udał się do siedziby władz gminy. Tam został poinformowany, że wprawdzie znano tam decyzję władz centralnych o pozostawieniu mu tego folwarku, ale w gminie mają wielu biedaków, więc sami ten folwark też znacjonalizowali. Inwentarz i maszyny zabrała miejscowa biedota, której przydzielono po kawałku łąk należących do folwarku. Miguel nie miał czego tam szukać. Wrócił do rodziców. Ojciec wynajął adwokata, który miał walczyć o tę resztkę własności.
Kiedy zmarli dziadkowie, Miguel próbował tam gospodarować, ale również i tam władze gminy zdecydowały o znacjonalizowaniu i podzieleniu ziemi między biedotę. Miguel został jakby stamtąd przegnany. Wrócił do rodziców. Nie tak jednak wyobrażał sobie wejście w dorosłe życie. Jak dotychczas nie ożenił się, a głównie ciężko pracował, aby nie zaprzepaścić dorobku przodków. Miał dalekosiężne plany, a został sprowadzony do poziomu niemal żebraka.
Nawiązał kontakt z kolegą z czasów studiów, który na stałe osiedlił się w Ontario. Jego rodzina też posiadała kilka folwarków, ale czując pismo nosem, ojciec kolegi zdołał kilka lat wcześniej, kiedy zaczęły docierać sygnały o socjalizacji kraju, sprzedać kilka z nich i dał synowi te pieniądze na zakup ziemi w Kanadzie. Przybył tu jako inwestor i został zaakceptowano jako stały mieszkaniec. Kupił faktycznie kawał ziemi i rozpoczął hodowlę wysoko jakościowego bydła. Miguel uzyskał u niego "miękkie lądowanie". Pracował na farmie i starał się o uzyskanie stałego pobytu w Kanadzie. Trwało to trzy lata, aż dostał ostatecznie decyzję odmowną. Zbiegło się to w czasie z informacją otrzymaną od ojca, że adwokat uzyskał dla niego pozytywną decyzję sądową o odzyskaniu zagarniętego przez gminę folwarku, wbrew decyzji władz centralnych. Miguel, choć czuł się dobrze u kolegi, ale jednak pragnął być panem samego siebie. Nawet jeśli jego folwark trzeba było odbudowywać od początku, to był na to gotów. Po dziadkach zostało trochę gotówki i kosztowności. Postanowił to przeznaczyć na odbudowę własnej farmy na wzór tego, co zobaczył i nauczył się w Kanadzie.
Pobytu tutaj nie uważał za zmarnowany. Bo oprócz doświadczenia zawodowego zdobył wiedzę o możliwości urządzenia państwa przychylnego obywatelom. Nigdy nie wierzył on w idee socjalistyczne, populistyczne. W dalekich swoich planach zamierzał walczyć o wpływy polityczne w Nikaragui, by nie tylko poprawić byt ekonomiczny swoim współobywatelom, ale aby również ci ubożsi czuli szansę poprawy swego losu, ale nie przez zagarnianie cudzej własności, ale poprzez wykorzystanie szans, które własny kraj stworzy również dla nich.
Aleksander Łoś
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Miłość ponad wszystko
Napisane przez Aleksander Łoś
Miała na imię Fatma. Czyżby była imigrantką na Wyspy Brytyjskie z któregoś z krajów muzułmańskich? Ale przecież jej twarz w ogóle nie przypominała Arabki czy Pakistanki. Była to twarz Europejki. Ale jakaś dziwna twarz: nalana, biała, ale często, w następstwie jakichś emocji, zamieniająca się w różową. Ta około 23-letnia kobieta nosiła szaty muzułmanek.
Marian od wielu lat mieszkał w Kanadzie, nieźle zorganizował sobie w Kanadzie życie, miał dobrą pracę, urządził i wyremontował mieszkanie, kupił wymarzonego nowego dżipa... Brakowało tylko jednego – legalnego statusu. Imigrant wiedział, że jego szanse są niewielkie i by się starać o pobyt, musiałby opuścić Kanadę, ale to wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem, tym bardziej że Marian miał już swoje lata, chciał popracować jeszcze trochę, oszczędzić i wrócić za kilka lat do kraju. Żona odwiedzała go dość często, w Polsce miała dobrą posadę i chciała wyrobić sobie emeryturę, co byłoby dla nich także jakimś zabezpieczeniem na jesień życia. Marzyły im się także ciepłe kraje, więc może za oszczędzone pieniądze mogliby osiąść gdzieś, gdzie słońca nie brakuje i gdzie życie jest tanie.
Marian nie posiadał żadnych krewnych w Kanadzie, ale zaprzyjaźnił się blisko z kolegą z pracy. Właściwie to jego przyjaciel kierował w pewien sposób emigracyjnym losem, to on nagrywał największe, dobrze płatne roboty budowlane, on kasował czeki i wypłacał Marianowi gotówkę, tak było wiele lat i dlatego imigrant nabrał do przyjaciela wielkiego zaufania. Dlatego kiedy przyjaciel zgłosił się po pożyczkę w celach jakiegoś lukratywnego biznesu, Marian nie obawiał się i chętnie, chcąc pomóc swojemu najbliższemu przyjacielowi, pożyczył mu sporą kwotę 25 tysięcy dolarów. Przyjaciel zapewniał go, że w ciągu kilku miesięcy odda całą kwotę z bonusem.
Minęło pół roku i jakoś imigracyjny przyjaciel nic o zwrocie pożyczki nie wspominał, Marianowi było trochę niezręcznie, ale zaczął się upominać o pieniądze. Przyjaciel uspokajał go, twierdząc, że jeszcze nie może oddać długu, ale na pewno to zrobi w niedalekim czasie.
Pewnego dnia w pracy nagle pojawiła się policja imigracyjna i aresztowała Mariana. Sprawa była o tyle zaskakująca, że było to na terenie prywatnym, w domu, który Marian remontował ze swoim przyjacielem. Drzwi były otwarte, ponieważ pracownicy często wywozili gruz lub wwozili nowe materiały. Oficer porządkowy natychmiast wylegitymował Mariana, który okazał kanadyjskie prawo jazdy. Nie zadano żadnych pytań. Obecnie Marian przebywa w areszcie imigracyjnym, nikt nie chce wystawić za niego kaucji i zagwarantować, a bez kaucji urząd nie wypuści aresztowanego. Najprawdopodobniej Marian zostanie niebawem deportowany, jego przyjaciel nie odbiera telefonu. Marian jest przekonany, że to właśnie jego przyjaciel tak go załatwił i zaraportował go do władz kanadyjskich tylko dlatego, by nie oddać pożyczonej kwoty, jednocześnie pozbywając się problemu...
Napisałam o tym przypadku, ponieważ nie jest to historia odosobniona. Niestety, wiele osób wykorzystuje słabość – nielegalną sytuację swoich znajomych, pracowników, a nawet krewnych. Często słyszę o osobach wykorzystanych przez nieuczciwych pracodawców, także znajomych. O ile kiedyś policja imigracyjna nie reagowała tak często na zgłoszenia, teraz rząd kanadyjski zatrudnił wielu nowych oficerów, przyspiesza się akcje deportacyjne, zaostrza przepisy i zarządzenia porządkowe.
Nie zachęcam nikogo do pozostania lub pracy bez autoryzacji, jednak przestrzegam imigrantów w tej niekorzystnej sytuacji, by byli przezorni, także by dowiedzieli się, jak można uregulować swój status i zatrudnienie. Kanada oferuje nowe możliwości od 2013 roku, warto się z nimi zapoznać.
Izabela Embalo MA, RCIC
Licencjonowany doradca prawa
imigracyjnego, licencja 506496
Notariusz-Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ LUB WIZAMI, ZATRUDNIENIEM W INNYCH
PROWINCJACH, LMO, PROSIMY O KONTAKT:
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
skype: imigra.canada
www.emigracjakanada.net
Nowa lokalizacja na granicy
Mississaugi i Brampton
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Czekanie na powrót
Napisane przez Aleksander ŁośGuram nosił typowo gruzińskie nazwisko kończące się na "…nidze". Był to przystojny, wysoki, 46-letni mężczyzna, z gruzińska czarnowłosy, ale z dużą łysiną biegnącą przez środek głowy. Był on w swoim rodzinnym kraju oficerem policji (milicji) i dosłużył się stopnia kapitana. Jak twierdził, pensje policjantów w jego kraju były marne, a więc trzeba było prowadzić "działalność gospodarczą". Jasno wyjaśnił, co przez to rozumie: łapówki. Bez tego, według niego, nie dałoby się wyżyć. Specjalnie nie narzekał na warunki pracy. Nie uważał, że przestępczość w jego kraju, kiedy tam mieszkał i pracował, była jakaś specjalnie niebezpieczna.
Całe zło, według niego, tworzyli Rosjanie, którzy nie chcieli wycofać swoich wojsk z terenu Gruzji, pod pretekstem zabezpieczania interesów rosyjskojęzycznej społeczności w tym kraju. Podsycali oni ludność dwóch enklaw do walki o oderwanie się od Gruzji. Byłego prezydenta swojego kraju, który najpierw był pierwszym sekretarzem komunistycznej partii w Gruzji, a później ministrem spraw zagranicznych Związku Sowieckiego, nazywał on "farbowanym lisem", z uwagi na to, że zmieniał poglądy polityczne i sojuszników w zależności, jak wyglądała koniunktura. W końcu zrezygnował pod naciskiem opozycji i zamieszkuje w swoim pałacu w Tbilisi, nieniepokojony przez kolejnego prezydenta.
Guram jest żonaty i ma dwoje dzieci. Córka, która ukończyła anglistykę na uniwersytecie, równolegle zaczęła uczestniczyć w konkursach na najładniejsze fryzury. Mówił, że jest "stylistką". Wszystko to opowiadał w języku rosyjskim. Córka, po wygraniu jakiegoś konkursu międzynarodowego, uzyskała zaproszenie do studiowania w Stanach Zjednoczonych. Wyjechała do tego kraju, gdzie przez dwa lata w college'u kontynuowała swoje studia w zakresie fryzjerstwa, a jednocześnie pracowała na pół etatu, dorabiając sobie do uzyskanego stypendium.
Zaprosiła ojca do odwiedzenia. Ten dostał urlop z pracy i odleciał do Ameryki. Zamieszkiwał z córką, a jednocześnie zaczął starania o uzyskanie stałego pobytu w tym kraju. Zakończyło się to niepowodzeniem po dwóch latach. W tym czasie też pracował na budowach. W końcu groziło mu wydalenie. Pojechał więc do Niagara Falls i zgłosił się do kanadyjskiego urzędu imigracyjnego, prosząc o uzyskanie statusu uciekiniera politycznego. Po wypełnieniu niezbędnych dokumentów i pobraniu od niego odcisków palców został wpuszczony na teren Kanady.
Córka pobyła jeszcze jakiś czas w Stanach, a następnie odleciała do Gruzji. Tam uzyskała dobrą pracę w renomowanym zakładzie fryzjerskim. W dalszym ciągu uczestniczyła w konkursach w tym zawodzie. Wygrywała wiele z nich. Na jednym z konkursów międzynarodowych została zauważona przez przedstawiciela najlepszych zakładów z Anglii i dostała zaproszenie na rozmowy, które zakończyły się pięcioletnim kontraktem. Córka właśnie szykowała się do odlotu z Gruzji do Anglii.
Guram miał jeszcze dziewiętnastoletniego syna, który kończył jakąś szkołę. Wspomagał go i swoją żonę finansowo.
Guram po przybyciu do Toronto spotkał się z kolegą z dawnych lat, z którym kontaktował się telefonicznie, mieszkając w Stanach. Kolega ten, mający stały pobyt w Kanadzie, odwiedził też Gurama w Stanach. To on wpłynął na decyzję Gurama, aby przyjechał do Kanady, uważając, że tu może uzyskać status uciekiniera.
Guram najpierw zamieszkał u tego kolegi, który pomógł mu uzyskać pracę. Najpierw były to prace dorywcze przy rozbiórkach, a w końcu Guram zatrudniony został w dużej firmie (około 300 pracowników) tej branży w Toronto. Był zadowolony z tej pracy. Wynagrodzenie było niezłe. Szefem był polski imigrant, którego Guram bardzo chwalił, jako dobrego człowieka.
Problemem dla Gurama była samotność.
Mieszkał i pracował głównie z Rosjanami i Ukraińcami. Językiem porozumiewania się w tym gronie był rosyjski. Tak więc Guram po dwóch latach pobytu w Stanach i trzech latach pobytu w Kanadzie w ogóle nie znał języka angielskiego. Nadto, to grono ludzi, na towarzystwo których był skazany, miało jedną, główną, negatywną przywarę: pijaństwo. Guram miał już dość tego trybu życia: ciężka praca w ciągu tygodnia i dwudniowe pijaństwo. Starał się być wstrzemięźliwy w piciu. Nie wyglądał na alkoholika. Ale innego towarzystwa nie znał. Poza jednym wyjątkiem.
Poznał na jednym z przyjęć, na którym pojawiło się kilka kobiet, pewną Rosjankę, która była w podobnej sytuacji prawnej jak on, czyli szukała możliwości uzyskania stałego pobytu w Kanadzie. Spotkania przerodziły się w luźny romans, ale oboje wiedzieli, że nie mogą wiązać z tym związkiem jakichś nadziei. Kontakty z tą panią pozwalały Guramowi na znośniejsze przetrwanie okresu oczekiwania na rozstrzygnięcie o swoim losie.
Utrzymywał kontakt z urzędem imigracyjnym. Stawiał się na każde wezwanie. Odbyło się kilka posiedzeń sądu imigracyjnego w jego sprawie. Wszystkie decyzje były dla niego negatywne. Trwało to dwa lata. W końcu Guram został poproszony o opuszczenie Kanady w określonym czasie.
Wtedy przeszedł do podziemia. Zmienił adres zamieszkania i nie odbierał listów, które były słane przez urząd imigracyjny pod jego stary adres.
Po roku takiego życia, bez nadziei na zmianę losu, Guram postanowił wrócić do Gruzji. Skontaktował się z agentką imigracyjną rosyjskiego pochodzenia. Tatiana poradziła mu, aby zgłosił się do urzędu imigracyjnego i na pewno, z uwagi, że zgłosi się dobrowolnie, zostanie potraktowany przychylnie i jego prośba zostanie niezwłocznie spełniona. Problemem było to, że urząd imigracyjny był w posiadaniu jego paszportu. Poszedł za tą radą. Stawił się w urzędzie imigracyjnym. Oficer imigracyjny, który go przesłuchiwał za pośrednictwem tłumacza (telefonicznie), po wysłuchaniu całej historii i tego, z czym Guram przyszedł do niego, po prostu go aresztował i odwiózł do aresztu imigracyjnego.
Guram natychmiast skontaktował się telefonicznie ze swoją agentką, która wpakowała go w taką kabałę. Ona z kolei skontaktowała się z prowadzącym sprawę oficerem imigracyjnym. Ten powiedział, że jeśli będzie miał bilet lotniczy kupiony przez Gurama na powrót do Gruzji, to go wypuści z aresztu.
Guram natychmiast polecił swojej przyjaciółce wypłacić agentce pieniądze na zakup biletu. Bilet został kupiony i odwieziony do urzędu imigracyjnego. Guram czekał na chwilę, kiedy zostanie zwolniony z aresztu. Agentka jednak godzinami nie odpowiadała na jego telefony. W końcu odebrała telefon i powiedziała, że kolejnym warunkiem jego wypuszczenia jest uzyskanie informacji przez oficera imigracyjnego, że jego paszport znajduje się w urzędzie imigracyjnym w Niagara Falls. Kolejne godziny wyczekiwania.
Kolejna seria telefonów do agentki, która ponownie nie odpowiadała. W końcu odebrała telefon i powiadomiła Gurama, że sprawa się komplikuje. Okazało się bowiem, że jego paszport stracił już przed rokiem ważność. W tej sytuacji oficer imigracyjny musi uzyskać potwierdzenie przez ambasadę Gruzji, że Guram zostanie wpuszczony do tego kraju. A najbliższa ambasada Gruzji znajduje się w Waszyngtonie. Wymaga to czasu. Tak więc bilet kupiony na samolot do Amsterdamu, a stamtąd do Gruzji musiał być zmieniony i data przesunięta o trzy tygodnie.
Guram w tym czasie znalazł się w typowych trybach aresztanta. Jak sam powiedział, dla niego, oficera policji, kajdanki to nie nowina, ale na swoich rękach powodowały poważny stres.
Nadto, po czterech dniach od aresztowania stanął przed sędzią imigracyjnym (adjudicator), który miał zdecydować, czy wypuścić go z aresztu. Chciał wyjść na wolność i odlecieć samodzielnie z Kanady do Gruzji, ale aby to mogło się stać, musiałby ktoś złożyć kilkutysięczną kaucję. Guram sam nie miał zbyt dużo pieniędzy, bo część zarobków wysłał rodzinie do Gruzji, a za część musiał się utrzymywać w Kanadzie. Nie chciał też prosić kolegów o założenie za niego pieniędzy, choć nie powodowało to dla nich jakiegoś ryzyka, intencją jego było bowiem jak najszybsze wyjechanie z Kanady. Cóż mu więc pozostało? Czekanie na przedłużenie ważności paszportu.
Czas w areszcie mu się potwornie dłużył. Nie znając języka angielskiego, nie rozumiał programów telewizyjnych, nie mógł czytać gazet angielskojęzycznych, nie mógł porozumiewać się z innymi aresztantami. Jedynie na spacerach (jednogodzinnych) mógł trochę porozmawiać z pewnym Litwinem mówiącym po rosyjsku, który też czekał na odlot do swojego rodzinnego kraju.
Guram miał do czego wracać: do żony, dzieci, dobrze urządzonego mieszkania. Nie liczył na to, że wróci do pracy w policji. Myślał o jakimś biznesie, takim prawdziwym, nie łapówkowym, który dawałby mu możliwość godnego życia.
Tęsknił za życiem towarzyskim w ciepłej Gruzji, gdzie spędza się długie wieczory przy kieliszku wina z przyjaciółmi. Uważał to za wartości ważniejsze niż wątpliwe szanse, jakie być może miałby w Kanadzie, gdyby inaczej pokierował swoim losem.
Aleksander Łoś
Wiele osób przybywających na program pracy wakacyjnej IEC zwyczajnie, z braku odpowiednich informacji, zaprzepaściło lub zaprzepaści możliwość załatwienia stałej rezydencji.
Agencje, działające często bez uprawnień w Kanadzie oraz poza Kanadą, nie są na tyle kompetentne, by ukierunkować swoich klientów, natomiast w instrukcjach internetowych nie można znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania, a brak odpowiednich informacji prowadzi niekiedy do podejmowania błędnych decyzji.
Osoby przybywające na wizę pracy do Kanady, także w programie IEC, mogą po roku – JEŚLI SPEŁNIONE SĄ ODPOWIEDNIE WYMOGI, złożyć wniosek o pobyt stały. Program określa kryteria przyjęć na stałą rezydencję: kandydat musi zdać egzamin z języka angielskiego, i to nie tylko w mowie, ale także pisemny, musi przepracować rok w pełnym wymiarze godzin na stanowisku pracownika wykwalifikowanego (kategoria zawodowa 0 A B), a zatem taka praca, jak sprzątanie czy sprzedawca w delikatesach, nie zakwalifikują kandydatów na pobyt stały w programie Canadian Experienced Class.
Możliwości dla tych osób stwarzają programy prowincyjne, ja obecnie opisuję jeden z istniejących programów federalnych, jaki zmienił się korzystnie od nowego roku (Canadian Experienced Class).
Niestety, wielką przeszkodę dla wielu kwalifikujących się kandydatów stwarza znajomość języka angielskiego. Nawet jeśli osoba komunikuje się w mowie w języku angielskim, przejście testu gramatycznego lub napisanie wypracowania, by pozytywnie zdać egzamin, jest dla niejednego kandydata dość problemowe. Wymóg językowy nie jest wysoki; średni poziom ogólnego, nawet nieakademickiego angielskiego, jednak osoby, które nigdy nie uczęszczały na naukę języka, nie zapoznały się z gramatyką czy zasadami pisania angielskiego wypracowania, często nie mogą pozytywnie zdać egzaminu, by uzyskać wymagany przez urząd imigracyjny wynik, kwalifikujący na stałą rezydencję.
Dlatego warto zwrócić uwagę na ten czynnik, eliminujący wielu polskich imigrantów. Nie tylko osoby przybywające na program pracy wakacyjnej mogą skorzystać z programu Canadian Experienced Class, także osoby przybywające na kontrakt pracy do Kanady (nie ma tu ograniczenia wiekowego) i inne, które legalnie przepracowały w pełnym wymiarze godzin przez 12 miesięcy.
Osoby, będące w Kanadzie na zezwoleniu na pracę (work permit), powinny wziąć pod uwagę nowe zmiany w prawie imigracyjnym, skonsultować się ze specjalistą prawa imigracyjnego, by nie przegapić wielkiej szansy na pobyt.
Warto także podkreślić, że Ministerstwo Imigracji zwraca coraz bardziej uwagę na znajomość języka angielskiego i francuskiego, nie należy zatem bagatelizować tego wymogu, gdyż może on być jedyną przyczyną utrudniającą zdobycie pobytu stałego.
Izabela Embalo MA, RCIC
Licencjonowany doradca prawa
imigracyjnego, licencja 506496
Notariusz-Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ LUB WIZAMI, ZATRUDNIENIEM W INNYCH
PROWINCJACH, LMO, PROSIMY O KONTAKT:
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
skype: imigra.canada
www.emigracjakanada.net
Nowa lokalizacja na granicy
Mississaugi i Brampton
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Miłość zwycięża
Napisane przez Aleksander ŁośTen około 25-letni młody mężczyzna mógł uchodzić tak za Słowianina, jak i przedstawiciela rasy germańskiej czy nordyckiej, tak Polaka, jak i Ukraińca. Wysoki, szczupły, ciemny blondyn z rozjaśnionymi pasemkami włosów. Widać było, że jest dobrze wysportowany lub/oraz wykonujący pracę fizyczną.
Pochodził z północno-zachodniej części Polski. Z terenów, które zostały zasiedlone imigrantami z innych stron przedwojennej Polski. Mówił płynnie po polsku. Był już trzecim pokoleniem zamieszkującym jedno z miast zachodniego Pomorza. Ale jego dziadkowie byli przed laty przesiedleńcami. Przesiedleni zostali tutaj w ramach tzw. akcji "Wisła", po walkach podziemia ukraińskiego z wojskami komunistycznej Polski na południowo-wschodnich krańcach Polski.
Dla Marka była to już tylko historia opowiadana z rzadka w kręgu rodzinnym. On czuł się Polakiem, zapuścił korzenie w polskiej ziemi. Mieszkając na przeciwnym krańcu Polski niż jego dziadkowie, miał raczej do czynienia z problemami z tego pogranicza. Bo co jakiś czas wracały problemy graniczne i własnościowe z Niemcami, którzy zostali z tych terenów wysiedleni po drugiej wojnie światowej.
Rodzice Marka tych problemów w zasadzie nie mieli. Oni mieszkali w mieście wprawdzie opuszczonym przez Niemców, ale zupełnie zrujnowanym działaniami wojennymi. Nawet zmienili przed laty mieszkanie, z czynszowego, poniemieckiego, na spółdzielcze, przekształcone później na własnościowe. Tak więc nie czuli się zagrożeni.
Marek ukończył miejscowe liceum ogólnokształcące. Nie miał zdolności do nauk ścisłych. Nie był prymusem. Ambicją rodziców było jednak, aby ukończył studia. Wybrał więc to, co wydawało mu się najłatwiejsze, najprzyjemniejsze i być może dające w przyszłości szansę na dobrą i ciekawą pracę. Wybrał turystykę. Nie jako formę rozrywki, ale jako zawód. Studiował i nawet uzyskał tytuł magistra w swojej specjalności.
Już w czasie studiów zaangażował się jako przewodnik wycieczek, najpierw krajowych, a później w ramach ruchu przygranicznego z Niemcami. Ułatwiał mu to fakt, że studiował i nauczył się dość dobrze niemieckiego i angielskiego. Skończyły się jednak studia i trzeba było pomyśleć o rozpoczęciu kariery zawodowej. I wówczas zaczęły się schody. Prace dorywcze mógł nadal znaleźć, ale z zaczepieniem się na jakiejś porządnej posadzie w jakiejś firmie turystycznej nie miał szans. Zaczął więc wyjeżdżać za chlebem do Niemiec. Trwało to dwukrotnie po kilka miesięcy. Nie dawało to jednak szans na stabilizację.
W życiorysie Marka był jednak i drugi wątek. Była to Marta. Mieszkała w tym samym miasteczku. Poznali się w szkole średniej. Początkowa sympatia przerodziła się w głębsze uczucie. Kiedy Marek studiował w odległym o kilkadziesiąt kilometrów mieście, starał się jak najczęściej przyjeżdżać do domu, aby móc spędzić przynajmniej weekendy z Martą. Była o dwa lata od niego młodsza. I nagle przyszła ta gwałtowna zmiana.
Ojciec Marty zmarł przed kilkoma laty. Kiedy Marta kończyła ostatnią klasę liceum, zmarła też jej matka. Była jedynaczką, a teraz sierotą, bez bliższej rodziny wokół siebie. Najbliższymi jej krewnymi byli tylko dwaj bracia jej zmarłej matki, którzy mieszkali już na stałe od kilku lat w Kanadzie. Przylecieli obaj na pogrzeb swojej siostry. I wówczas podjęli decyzję, że zabiorą swoją siostrzenicę do siebie. Załatwili to jakimś sposobem, że Marta tuż po maturze otrzymała bilet lotniczy do Toronto i dokumenty imigracyjne do Kanady.
Rozstanie z Markiem było bolesne. On miał zostać, aby ukończyć studia. Przyrzekali sobie jednak, że będą do siebie pisali i że w przyszłości się ponownie spotkają. W zasadzie większy problem dla nich obojga był związany z losem Marty. Ona wylądowała w Toronto i szybko się tu zaadaptowała. Wujkowie posłali ją na kursy języka angielskiego. Sami mieli rodziny i byli na dorobku. Nie mogli zapewnić jej kontynuacji nauki. Sama zresztą uważała, że nie może stanowić dla nich zbytniego obciążenia.
Marta była ładną dziewczyną. Szybko więc znalazła pracę sprzedawczyni w jednym ze sklepów polonijnych. Praca była jednak dość ciężka i mało płatna. Marta szukała czegoś ciekawszego. Poprzez koleżankę została zaprotegowana do salonu piękności. Na początek miała tylko się przyglądać i sprzątać. Ale już po pewnym czasie dopuszczona została do tajników zawodu i wykonywania pracy. Wyspecjalizowała się w paznokciach. Polubiła tę pracę. Postanowiła, że uzyska dyplom w tym zawodzie. Zapisała się do college'u i w drodze kursów wieczorowych zdążała do upragnionego celu.
Miała sporo znajomych, w tym chłopaków, którzy chętnie pogłębiliby z nią znajomość. Ona jednak była ciągle zakochana w Marku. Po dwóch latach od wylotu do Kanady odwiedziła go w Polsce. Zatrzymała się u znajomych, ale była to tylko formalność. W zasadzie spędziła dnie i noce w czasie trzytygodniowego pobytu w swoim rodzinnym mieście z Markiem. Postanowili, że on przyleci do niej do Kanady.
Marta musiała jeszcze ponad rok urabiać swoich wujków, aby ich przekonać, żeby zaprosili Marka do siebie. Marta nie ukrywała, jakie łączą ją z Markiem uczucia i jakie ma plany. Wujkowie chcieli, aby związała się z kimś już osiadłym w Kanadzie, aby nie miała trudnego startu, tak jak oni. Dziewczyna jednak była uparta. Zaproszenie i bilet (przez nią opłacony) został wysłany i Marek stawił się po kilku tygodniach w porcie torontońskim.
Drugi z wujków Marty, u którego ona nie mieszkała, zakwaterował Marka w piwnicznym pokoju w swoim domu. Nie wiadomo, czy wujowie tak się umówili, aby istniał pewien dystans między tymi młodymi, czy był to przejaw moralności? Nic nie pomogło. Romans się odnowił i rozwinął. Marta poprzez swoje układy szybko załatwiła Markowi pracę. Jeden z jej znajomych miał firmę mycia okien. Marek chętnie przystał na tę propozycję i już w tydzień po przylocie zaczął pracować.
Okazało się, że nie tylko znajomość angielskiego była przydatna. Marek w czasie swoich studiów turystycznych uprawiał wspinaczkę wysokogórską. Wprawdzie nie miał środków finansowych na wyjazdy w Himalaje czy inne egzotyczne "pagórki", ale i te krajowe dawały możliwość sprawdzenia się. A najważniejsze, obecnie się okazało, dawało szansę na wykonywanie dość popłatnego zawodu. Firma, w której Marek pracował, specjalizowała się bowiem w myciu okien w wieżowcach. Właściciel, były wyczynowiec z Polski, który uzyskał uprawnienia kanadyjskie, mimo ostrej konkurencji, miał pełen pakiet zamówień.
Marek początkowo mył okna na niskich kondygnacjach, tak wysoko, jak sięgały najwyższe drabiny. Właściciel firmy nie pozwalał mu na więcej, dopóki nie ukończy kursu uprawniającego go do pracy na większych wysokościach.
Marek uporał się z tym w ciągu dwóch miesięcy. Zdał egzamin teoretyczny i praktyczny i już był gotów do pracy na dużych wysokościach. Okazał się dobrym pracownikiem. Już wkrótce właściciel dodał go do drugiego, doświadczonego pracownika, też Polaka, i mieli do stałej obsługi kilka wieżowców.
Pracowali tak na linach, jak i na platformach. Dziennie zaliczali zwykle po dziesięć zjazdów każdy, co dawało im godziwy zarobek. Wprawdzie Marek otrzymywał wynagrodzenie w granicach 60 proc. tego co właściciel płacił stałym mieszkańcom Kanady, ale nie narzekał. Sam nie musiał płacić podatków, co powiększało jego dochody w stosunku do tych, co musieli płacić podatki. Był przedstawicielem tzw. szarej strefy.
Po pół roku pracy wynajął samodzielnie jednosypialniowe mieszkanie, gdzie mieszkał i spędzał całe weekendy ze swoją dziewczyną, która nadal mieszkała u swojego wujka. Planowała się przenieść do Marka na stałe, mieli się pobrać, a tu wszystko zostało nagle przerwane.
Marek uzyskał kanadyjskie prawo jazdy i kupił samochód. Po dwóch tygodniach, jadąc do pracy, przekroczył prędkość i został zatrzymany przez policjanta. Ten, kiedy sprawdził dokumenty Marka, zaczął się rozpytywać, jak długo jest w Kanadzie, co robi, gdzie mieszka? Już po chwili policjant poszedł do swojego radiowozu. Dość długo nie wracał.
Po około półgodzinie podjechał samochód, z którego wysiadło dwóch rosłych mężczyzn, którzy wraz z policjantem zbliżyli się do siedzącego w swoim samochodzie Marka. Jeden z nowo przybyłych zapytał Marka o jego dane, a po uzyskaniu odpowiedzi powiedział mu, że go aresztuje wobec nielegalnego pobytu w Kanadzie. Marek bowiem uzyskał wizę turystyczną na trzy miesiące, a był już w Kanadzie ponad rok. Założono mu kajdanki i zawieziono do aresztu imigracyjnego.
Marek miał dwa wyjścia. Albo prosić o szybkie wysłanie do Polski, wzięcie ślubu z dziewczyną w Polsce, która następnie by go sponsorowała, i powrót do Kanady po około pół roku. Albo starać się o wyjście za kaucją, wziąć tutaj ślub, wyjazd do Polski po kilku tygodniach i czekanie na dokumenty landed immigrant. W obu przypadkach wyjazd z Kanady był nieodzowny. Rozstanie było bolesne, ale już jedną rozłąkę mieli za sobą. Wierzyli, że i tę przeszkodę pokonają.
Aleksander Łoś
Toronto
FSTC - nowa szansa imigracji dla fachowców z Polski
Napisane przez Izabela EmbaloNowy program dla rzemieślników wydaje się dobrym rozwiązaniem dla wielu imigrantów fachowców z Europy. Pisałam już o nowym programie, jaki wszedł w życie w tym roku, nazywa się Federal Skilled Trades Class. Rząd zamieścił dokładną listę kwalifikujących się zawodów, są na niej między innymi stolarze, hydraulicy, elektrycy.
Zagraniczny fachowiec musi udokumentować doświadczenie, kwalifikacje. Nie jest koniecznie wymagane, by posiadać ofertę pracy w Kanadzie, ponieważ kandydat może złożyć podanie o pobyt stały, posiadając specjalny certyfikat kwalifikacji – potwierdzenie kwalifikacji w Kanadzie. Co to oznacza? Odpowiednie kanadyjskie instytucje wystawiają specjalny certyfikat, potwierdzający, że osoba składająca podanie w danym, poszukiwanym zawodzie jest wykwalifikowana na poziomie kanadyjskich wymogów, co ciekawe, że osoba zdająca egzamin zawodowy może ze sobą mieć tłumacza, ponieważ niekiedy specyficzne słownictwo zawodowe może być niezrozumiałe dla imigranta. Obecnie zatem imigranci rzemieślnicy staną przed decyzją albo poszukania oferty pracy w Kanadzie, albo zdobycia certyfikatu kwalifikacji, co nie zawsze jest prostą procedurą, tym bardziej że osoby te w Kanadzie nie zdobywały kwalifikacji i nie zawsze są zaznajomione z procedurami egzaminacyjnymi i wymogami egzaminatorów. Myślę, że czasem powstaną instytucje przygotowujące do takich egzaminów, teraz program jest nowością i trzeba go jeszcze dopracować pod wieloma względami.
Od kandydata wymaga się także znajomości języka angielskiego na poziomie średnim, a zatem osoby chcące emigrować do Kanady w programie SFTC muszą zdać język angielski.Tylko wyniki uznanych przez rząd instytucji mogą być użyte w procesie ubiegania się o pobyt stały. Przypominam, że testy językowe to język ogólny, nie akademicki (General English), a zatem egzamin jest łatwiejszy od tego, jaki składają osoby chcące studiować w Kanadzie czy emigrujące w programie punktowym.
Warto podkreślić, że rząd stopniowo podnosi wymogi językowe dla kandydatów. Jeśli ktoś chce w Kanadzie zamieszkać na stałe, powinien choć w stopniu komunikatywnym posługiwać się językiem. Stwarza to także większe możliwości szukania zatrudnienia na rynku kanadyjskim, wielu zagranicznych pracowników ogranicza się do pracy w firmach polonijnych i tylko dlatego, że poważną przeszkodą staje się bariera językowa.
Czy tak bardzo potrzebna jest imigrantom znajomość języka? Można na to patrzeć z różnych perspektyw, tysiące imigrantów przybywało do Kanady, odnosząc imigracyjny sukces bez płynnej znajomości języka. Oczywiście ja w artykule przybliżam Państwu tendencje, jakie są w kanadyjskim prawie imigracyjnym, nie jest to moja prywatna opinia.
Czasami jednak widzę przypadki niemożności załatwienia pobytu stałego jedynie dlatego, że kandydat nie spełnia wymogów językowych.
mgr Izabela Embalo
Licencjonowany doradca prawa
imigracyjnego, licencja 506496
Notariusz-Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ LUB WIZAMI, ZATRUDNIENIEM W INNYCH PROWINCJACH, LMO, PROSIMY O KONTAKT:
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript." style="margin: 0px; padding: 0px; border: 0px; outline: 0px; vertical-align: baseline; background-color: transparent; text-decoration: none;">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
skype: imigra.canada
www.emigracjakanada.net
Nowa lokalizacja na granicy
Mississaugi i Brampton
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Dwóch oficerów
Napisane przez Aleksander ŁośTych dwóch Albańczyków z Kosowa poznałem w odstępie piętnastoletnim. Agrona w Szwajcarii, a Lociego w Kanadzie. Wyglądali podobnie: średniego wzrostu, przystojni, ciemni blondyni, wysportowani, obaj w podobnym wieku (może Loci był o dwa – trzy lata starszy), obaj mieli przeszłość w służbach mundurowych swojego kraju.
Agron był podporucznikiem armii jugosłowiańskiej. Był wyjątkiem, bo raczej kosowscy Albańczycy nie dostawali się do szkół oficerskich byłej Jugosławii. Trudno powiedzieć, czy był to efekt dyskryminacji, czy ostrożności, czy też jego współplemieńcy nie bardzo garnęli się do armii, w której dominowali prawosławni Serbowie. Agron ukończył szkołę średnią z albańskim językiem wykładowym i na początku niełatwo mu było w szkole oficerskiej, gdzie obowiązywał język serbsko-chorwacki. Po ukończeniu szkoły dostał nominację na podporucznika i służył już rok w tym stopniu w jednym z pododdziałów w swoim rodzinnym Kosowie.
W tym czasie wybuchł konflikt narodowościowy w tej jugosłowiańskiej prowincji. Agron, który nie informował nikogo, że jest Albańczykiem, został wysłany wraz z kapitanem policji, Serbem, do patrolowania szosy. W pewnym momencie ten oficer policji zatrzymał autobus i zaczął kontrolować dokumenty podróżnych, którymi w stu procentach okazali się miejscowi Albańczycy. Jedna ze starszych Albanek, która wracała z targu, nie miała dokumentów. Zaczęła się pyskówka między nią a policjantem, która zakończyła się tym, że kapitan policji uderzył tę kobietę w twarz i wyszedł z autobusu. Wówczas Agron podszedł do niego i walnął go z całej siły pięścią w twarz. Następnie wsiadł do swojego służbowego gazika i pojechał do swojego przełożonego, majora (Serba), i zdał mu raport z tego, co się stało. Ten oświadczył Agronowi, że go aresztuje. Agron wyskoczył więc z biura, wsiadł w gazik i pognał w pobliskie góry. Porzucił gazik i zaszył się głębiej w lesie. Żył w nim przez miesiąc w wykopanej jamie, którą przykrył z góry palami i gałęziami. Nad jego głową przechodzili poszukujący go żołnierze i policjanci. Po miesiącu, przy pomocy kolegów, udało mu się przedostać do Szwajcarii, gdzie uzyskał azyl polityczny. Istotną pomoc uzyskał od osiadłych już tam wcześniej Albańczyków. Zapowiadał, że włączy się czynnie do walki o uwolnienie Kosowa spod zwierzchnictwa serbskiego.
Ta historia przypomniała mi się, kiedy zetknąłem się z Locim. Jak mi powiedział, był kapitanem policji w Kosowie. Nie tym, o którym wcześniej pisałem, bo wszak od tamtego czasu minęło ponad piętnaście lat. Ale zaskoczył mnie, kiedy powiedział, jaki stopień posiadał. Był jeszcze bardzo młody. Wówczas pomyślałem sobie, że widocznie w całym tzw. bloku wschodnim była nadprodukcja oficerów.
Pewien znajomy "staff" sierżant pracujący w policji torontońskiej, który jest pół Polakiem i pół Holendrem, powiedział mi kiedyś, że został wysłany do Warszawy w celu przeszkolenia polskich oficerów policji, już po zmianach politycznych w Polsce. Śmiał się, że on, podoficer, miał słuchaczy, którymi byli wyłącznie oficerowie. Porównując swój zakres obowiązków, uważał, że w Polsce miałby stopień co najmniej majora. Tak więc, stosując tę skalę porównawczą, należy przyjąć, że obaj opisani kapitanowie policji odpowiadali stopniem starszemu sierżantowi w policji kanadyjskiej.
Historia kapitana Lociego była nie mniej ciekawa jak podporucznika Agrona. Był jednym z pięciorga dzieci oficera policji jugosłowiańskiej. Kiedy wybuchły konflikty narodowościowe, chodził jeszcze do szkoły. Wiedział o tym, że zapobiegali rozlewowi krwi w jego rodzinnym mieście m.in. żołnierze polscy. Kiedy zabezpieczali Albańczyków przed agresją Serbów, to traktowano ich jako wyzwolicieli, ale kiedy do ofensywy przystąpili Albańczycy i wówczas żołnierze polscy chronili Serbów, to nacjonaliści albańscy uważali ich za stronniczych. Walki narodowościowe spowodowały, że znaczna liczba Serbów uciekła z tej prowincji i na placu boju pozostali już prawie sami Albańczycy.
W takiej atmosferze i czasach Loci postanowił pójść śladami ojca i zostać policjantem. Po okresie próbnym poprosił o zezwolenie na podjęcie szkolenia w policyjnej szkole oficerskiej. Uzyskał na to zezwolenie i zakończył szkołę z wyróżnieniem. Był ambitny i sumienny. Sam uczył się języka angielskiego, wiążąc z tym możliwość uzyskania lepszego stanowiska i szybszego awansu. I tak też się stało. Najpierw został skierowany do ochrony wojsk ONZ stacjonujących w jego okolicy. Nie było to łatwe. Wszak ci, którzy zamierzali atakować te wojska i czasami atakowali, byli jego krajanami, członkami tej samej grupy etnicznej. Zaczął odradzać się nacjonalizm połączony z odradzaniem się szowinizmu religijnego. Albańczycy żyjący przez kilkaset lat pod panowaniem tureckim prawie całkowicie przeszli na islam.
Rodzina Lociego, mimo że miała korzenie muzułmańskie, to jednak, może z uwagi na pracę ojca, była bliska ateizmu. Loci nie poszedł w kierunku powrotu do korzeni, jak znaczna część jego rodaków. Dość szybko dostrzegł, że odradzanie się religijności służy wielu ludziom, pragnącym uzyskać profity polityczne. Kiedy doszło do ustabilizowania się sytuacji, to część bojowców, głoszących hasła religijno-nacjonalistyczne, obrała inny kierunek działań.
Stworzyli grupy przestępcze, czerpiące korzyści z handlu narkotykami, przemytu, w tym ludzi, wymuszali haracze od biznesmenów, grozili, dokonywali pobić i zabójstw. Najpierw były to małe grupy kryminalne. Ale w miarę upływu czasu zaczęły się rozrastać i łączyć. Aż w końcu nadszedł czas ich umiędzynarodowienia się. Najsilniejsze gangi kosowskie stały się częścią międzynarodowego świata przestępczego, w tym uczestniczyli w międzynarodowym terroryzmie.
Ten problem stał się poletkiem działań podporucznika, później porucznika, a w końcu kapitana Lociego. Został odkomenderowany do grupy oficerów policji rozpracowującej te gangi, przy wsparciu krajów, które wysłały swoje wojska do Kosowa. Loci przechodził przeszkolenia w kraju, gdzie wykładowcami byli oficerowie policji z Europy Zachodniej. Sam też kilkakrotnie wyjeżdżał na przeszkolenia do tych krajów. Dobra znajomość angielskiego była mu bardzo przydatna.
Loci był policjantem niemundurowym, a nawet, trzeba powiedzieć, był detektywem-tajniakiem. Krążył w miejscach koncentracji gangów i węszył. Miał sukcesy. Jego obserwacje i pozyskiwanie informatorów owocowało w postaci dokonywanych aresztowań gangsterów. Był często przerzucany z jednej miejscowości do innej, kiedy w poprzednim miejscu pracy mógł być już poznany przez świat przestępczy. Ale nie zawsze takie zacieranie śladów udawało się. Loci, mimo swoich dwudziestu pięciu lat, miał na ciele kilka blizn od noży i dwie szramy po kulach na głowie. Tak więc o włos uniknął śmierci.
Decyzję o ucieczce podjął wówczas, kiedy zaczął rozumieć, że atmosfera wokół niego się zagęszcza. Docierały do niego pogróżki od gangów tak telefoniczne, jak i listowne. Zrozumiał, że gangsterzy śledzą dokładnie jego działania, że znają jego miejsce zamieszkania. Kiedy informował o tym swoich zwierzchników, to ci radzili mu tylko uważać, ale nie chcieli słyszeć o zupełnym utajnieniu go. Wymagali dalszej pracy i sukcesów. Loci wiedział, jak to się już wkrótce skończy.
Dlatego też, wykorzystując swoje znajomości, kupił paszport niemiecki z wpisanymi jego danymi. Wyjechał najpierw do Macedonii, stamtąd odleciał do Paryża, gdzie wsiadł na samolot lecący do Republiki Dominikańskiej. Szukał miejsca, gdzie mógłby się ukryć i gdzie mógłby dostać pracę. Po tygodniu pobytu na tej karaibskiej wyspie przyleciał do Kanady.
Tutaj od razu przyznał się, że nie jest obywatelem niemieckim, opowiedział oficerowi imigracyjnemu pokrótce swoje dzieje i poprosił o azyl polityczny. Odesłany został do aresztu imigracyjnego. Loci nie znał nikogo w Kanadzie, ale miał w swoim notatniku zapisanych kilka nazwisk i numery telefonów. Osoby te zostały już wcześniej powiadomione przez członków rodziny Lociego, że może zwrócić się do nich o pomoc. I tak się stało. Podobnie jak przed piętnastu laty rodacy udzielili pomocy Agronowi w Szwajcarii, tak i Loci uzyskał pomoc od swoich rodaków w Kanadzie.
Dwóch z nich zgłosiło oficerowi imigracyjnemu chęć złożenia kaucji za wypuszczenie Lociego na wolność. Przetargi i procedura biurokratyczna trwały trzy dni. Po tym Loci został powiadomiony, że zostaje wypuszczony na wolność. Dokładnie nie wiedział, kto złożył kaucję i ile. Wiedział jednak, że jego dobroczyńcy czekają na niego przy drzwiach aresztu imigracyjnego i że zapewnią mu opiekę w okresie adaptacji w Kanadzie. Wierzył, że tutaj może będzie mógł ukryć się przed zemstą gangu, którego rozpracowywaniem i likwidowaniem zajmował się przez ostatnie kilka lat. Gang jednak odradzał się jak hydra i młody kapitan Loci zdecydował, że dość już jego krwi utoczono w tej walce.
Aleksander Łoś
Toronto
Kanada w ostatnich czasach stała się modnym tematem. Wielu naszych rodaków zainteresowało się emigracją do Kanady nie tylko dlatego, że kryzys w innych krajach stał się problemem - brak zatrudnienia i perspektyw, mniejsze zarobki, brak stabilizacji ekonomicznej...
Przynajmniej na to skarżą się często nasi rodacy, a odbywam dziennie wiele rozmów z potencjalnymi imigrantami do Kanady, z wieloma osobami zamieszkałymi w Anglii, Irlandii, Hiszpani, Niemczech itd. Polonijne organizacje wzbudzają zainteresowanie tematem Kanady i właściwie dla nas byłoby dobrze, gdyby nasza grupa etniczna powiększyła się i wzmocniła. Myślę jednak, że należy dobrze informować potencjalnych imigrantów, kto i jakie ma szanse, ponieważ podejmują oni bardzo ważne życiowe decyzje, niekiedy tracąc pracę, dorobek w kraju obecnego zamieszkania.
Piszę ten artykuł, ponieważ zauważyłam, że osoby chcące wyemigrować do Kanady w większość nie zdają sobie sprawy z realiów emigracyjnych, a właściwie z obowiązujących przepisów. Wiele osób myśli, że wystarczy się spakować, przyjechać i jakoś tam na miejscu wszystko się załatwi. Ryzykują przylot do Kanady, i tu na samej granicy mogą pojawić się problemy. Oficer graniczny, widząc osobę z praktycznie całym dorobkiem, dokumentami - takimi jak np. akt urodzenia, świadectwo niekaralności, może podejrzewać że osoba właśnie chce przybyć na stałe, a jeszcze nie posiada ani wizy pracy, ani wizy stałego pobytu. Ponadto, urzędnicy mogą przeszukać rzeczy osobiste, również z zawartością komórki czy laptopa, jeśli pojawią się tam informacje o zaaranżowaniu pracy (bez autoryzacji) czy intencji pozostania, często podróż do Kanady kończy się przykrym aresztem.
Przepisy imigracyjne w większości przypadków nakazują, by zdobyć prawo stałej rezydencji poza Kanadą. Dlaczego tak się dzieje? Jest to w pewnym stopniu selekcja imigrantów. Przy ubieganiu się poza Kanad, rząd kanadyjski ma możliwość bardzo dokładnej inwestygacji i sprawdzenia kandydata, nie tylko pod względem kwalifikowania się na jakiś istniejący program imigracyjny, ale także pod względem zdrowotnym i kryminalnym. A zatem kandydat, który się nie zakwalifikował i otrzymał decyzję odmowną pobytu, ponadto nie spełnia testu medycznego i kryminalnego, raczej już do Kanady nie zostanie na granicy przyjęty, nawet jeśli jest obywatelem kraju bezwizowego, dlatego że urzędnik graniczny będzie posiadał wszelkie informacje na temat osoby w systemie komputerowym, wykreowanym na przykład przez sekcję wizową ambasady Kanady w Polsce czy kanadyjską placówkę zagraniczną w innym kraju.
W tym roku rząd kanadyjski zapowiedział sprawdzanie turystów oraz kandydatów na imigrację także według bazy danych służb granicznych USA. Imigranci przebywający w USA nielegalnie, nawet osoby popełniające poważne wykroczenia prawne, wracały do Europy, wymieniały paszporty na nowe - bez śladu amerykańskiej wizy i wlotu na teren USA, następnie wlatywały do Kanady, tając swoją przeszłość imigracyjną w Ameryce. Brak możliwości zalegalizowania pobytu w USA skłania wielu imigrantów do spróbowania szczęścia w Kanadzie.
mgr Izabela Embalo
Licencjonowany doradca prawa
imigracyjnego, licencja 506496
Notariusz-Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ LUB WIZAMI, ZATRUDNIENIEM W INNYCH PROWINCJACH, LMO, PROSIMY O KONTAKT:
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
skype: imigra.canada
www.emigracjakanada.net
Nowa lokalizacja na granicy
Mississaugi i Brampton
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Od problemów do tragedii
Napisane przez Aleksander ŁośPóźna jesień, późna pora, silny boczny wiatr, zacinający deszcz, miasteczko na północ od Toronto. Pisk hamulców, trzask łamanych blach dwóch zderzających się przy prędkości około 80 km/godz. samochodów. Najpierw wycie syreny policyjnej (ktoś widocznie powiadomił o wypadku telefonicznie), później pogotowia, a w końcu straży pożarnej. To był wypadek drogowy, który rozwinął się w tragedie rodzinne.
Samochodem jechało trzech mężczyzn. Wszyscy, w wyniku zderzenia z drugim samochodem, zostali wyrzuceni na zewnątrz samochodu. Jeszcze przed przyjazdem policji jeden pasażer ucieka. Kierowca tego samochodu ma skomplikowane, trzykrotne złamanie nogi i wstrząs mózgu. Jest nieprzytomny. Również nieprzytomny jest jego pasażer, Edmund, około 55-letni mężczyzna. W szpitalu okaże się, że ma złamane dwa żebra i pokaleczoną odłamkami szkła twarz. To o nim jest ta historia.
Pochodził z Zamojszczyzny w Polsce, gdzie w dalszym ciągu zamieszkiwała większość jego bliższej i dalszej rodziny. On sam jednak przeniósł się przed laty na Dolny Śląsk, gdzie się ożenił i mieszkał w jednym z podgórskich miasteczek. Nie miał kwalifikacji zawodowych, ale w okresie realnego socjalizmu pracował w jednej z deficytowych, państwowych fabryczek. Kiedy nastąpiły zmiany ustrojowe, fabryczkę zamknięto, pracowników wyrzucono na bruk i na znalezienie nowej pracy, szczególnie dla niewykwalifikowanego robotnika, nie było szans. Edmund miał, oprócz chorującej na serce żony, jeszcze kilkunastoletniego, uczącego się syna. Pozostało tylko jedno wyjście.
Wykorzystując otwarcie granicy, dwoje z młodszego rodzeństwa Edmunda: brat i siostra, "wyfrunęło" na Zachód. Najpierw trochę pobyli w Europie Zachodniej, a później usadowili się na stałe w Kanadzie, wykorzystując ostatni moment łatwej ścieżki uzyskiwania stałego pobytu w tym kraju dla przybyszy z krajów będących wcześniej pod dominacją Związku Sowieckiego. Córka siostry wyszła za mąż w Niemczech za Araba, muzułmanina, i też dołączyła do rodziców. Tutaj, w Toronto, urodziła trójkę dzieci.
Edmund podzielił się z siostrą swoimi problemami z pracą. Otrzymał po dwóch miesiącach od siostry i szwagra zaproszenie do odwiedzenia ich w Kanadzie. Bez problemu otrzymał wizę kanadyjską i pewnego dnia wylądował na lotnisku w Toronto. Otrzymał na lotnisku wizę turystyczną półroczną.
Zamieszkał w domu siostry. Goszczony był przez kilka dni tak przez siostrę, jak i brata, ale nie w gości głównie tu przyleciał. W domu czekali na wsparcie finansowe z jego strony. Pomocny okazał się szczególnie szwagier, który pracował w firmie budowlanej. To on już po kilku dniach załatwił Edmundowi pracę u właściciela firmy – Polaka.
Praca układała się Edmundowi dobrze. W firmie pracowali prawie tylko Polacy: legalnie i nielegalnie, tak jak on. Wynagrodzenie miał podwyższane, w miarę jak wykazywał się dobrą pracą i w końcu osiągnął piętnaście dolarów na godzinę. Zważywszy na to, że nie płacił żadnych podatków, nie było to źle. Nawet po roku, kiedy siostra i szwagier sprzedali swój dom i Edmund zdecydował, że nie może im ciągle "siedzieć na karku" i wynajął dla siebie pokój, wystarczyło mu na opłatę komornego, utrzymanie się i wysłanie żonie i synowi wystarczającej kwoty, aby mogli znośnie żyć.
W międzyczasie Edmund radził się dwukrotnie agentów imigracyjnych polskiego pochodzenia co do możliwości zalegalizowania jego pobytu w Kanadzie, ale ich informacje nie napawały otuchą. Nie dawano mu żadnych szans. Zrezygnował więc z tego zamiaru i nie będąc niepokojony przez nikogo, po prostu spokojnie pracował.
Raz tylko groziła mu wpadka. Właściciel firmy odwoził jego i trzech innych Polaków z placu budowy do domu i w czasie jazdy pił z puszki piwo. Zauważył to jadący obok, w nieoznakowanym samochodzie, policjant. Zatrzymał ich i po wylegitymowaniu kierowcy dał im wszystkim mandaty po 130 dolarów. Dane o swoich pasażerach podawał tylko kierowca, bo nie mieli oni dokumentów, a nadto żaden z nich nie mówił po angielsku. Ten policjant zadowolił się łatwym sukcesem, ale przegapił fakt, że trzej Polacy jadący w tym samochodzie byli już od kilku lat nielegalnie w Kanadzie i nielegalnie pracowali. Szczęście im dopisało.
Przez około ośmiu miesięcy w roku Edmund pracował na otwartych budowach. Ale kiedy zaczynała się słota, a później zima, prace zamierały. W tych okresach Edmund zatrudniał się przy pracach remontowych w domach. Pomocny był w załatwianiu tych prac szczególnie mąż siostrzenicy, który był właścicielem firmy trudniącej się kładzeniem podłóg, dywanów i malowaniem mieszkań. Edmund często dostawał od niego tego rodzaju "fuchy".
Feralnego dnia, po zakończeniu malowania w jednym z domów, wypili w trójkę dwa wina. Nie wiadomo, czy wypity alkohol, czy ciężkie warunki pogodowe spowodowały, że stali się uczestnikami, a jak twierdziła policja, sprawcami wypadku. Wypadku, który zamienił się w tragedię trzech rodzin.
Mąż siostrzenicy unieruchomiony został na szereg tygodni w szpitalu. Przeszedł tam skomplikowane operacje nogi. Policja oskarżyła go o spowodowanie wypadku, przy stanie wskazującym na spożycie alkoholu. Mieli dowód w następstwie badania krwi. Wprawdzie zaprzeczał on początkowo, aby prowadził samochód, i policja miała przez krótki czas problem z postawieniem mu zarzutów, ale ślady jego krwawienia po zderzeniu i usytuowanie ciała dawały podstawy do postawienia mu zarzutów. Konsekwencją tego było to, że firma ubezpieczeniowa odmawiała wypłaty jakiegokolwiek odszkodowania. Ranny, nie pracując, jako prywatny przedsiębiorca, nie miał jakichkolwiek dochodów, w tym rządowych. Żona nie pracowała, zajmowała się dziećmi będącymi w wieku od roku do siedmiu lat.
Edmund wcześniej, po sześciu latach pobytu w Kanadzie, zaprosił do siebie swoją żonę. Zaproszenie wysłali jego brat i bratowa, czyli żona Edmunda (chyba zatajając fakt, że jej mąż jest nielegalnie w Kanadzie), otrzymała zaproszenie do Kanady. Przyleciała tu i zamieszkała z mężem, w jego wynajmowanym pokoju. Gotowała mu i prała, odwiedzała krewnych, ale nie podjęła pracy zawodowej, z uwagi na chorobę serca. Miała wizę turystyczną półroczną. Po upływie tego okresu pozostała nadal w Kanadzie, zamierzając wyjechać w dwa tygodnie po wypadku męża. Tak się jednak nie stało.
W szpitalu policjanci ustalili szybko dane Edmunda i po zrobieniu zdjęć rentgenowskich i stwierdzeniu, że ma złamane żebra, oddali go w ręce oficerów imigracyjnych, wobec stwierdzenia, że jest już od prawie siedmiu lat nielegalnie w Kanadzie. Ci przewieźli go do aresztu imigracyjnego, gdzie Edmund został umieszczony w izolatce.
Wprawdzie otrzymał w szpitalu tabletki uśmierzające ból, ale mimo to nie mógł się ruszać, nie mógł jeść, z trudem zwlekał się z łóżka do ubikacji. Kolejnego dnia dowlókł się do ambulatorium aresztu, gdzie lekarz, po zbadaniu sprawy Edmunda, zalecił podwojenie środków przeciwbólowych i odesłanie go na normalny oddział. Tam Edmund poczuł się lepiej, bo środki przeciwbólowe, podawane co cztery godziny, działały skutecznie.
Ale apetyt mu nie wracał. Było to nie tylko związane z bólem fizycznym, ale również bólem psychicznym. Edmund został bowiem poinformowany po dwóch dniach od wypadku, przez przesłuchujących go policjantów, że kierowca samochodu, z którym się zderzyli, nie żyje. Osierocił on dwoje nieletnich dzieci. Potworna tragedia rodzinna.
Edmund zaczął dzwonić do siostrzenicy, która zajęła się jego sprawą. Skontaktowała się ona z adwokatem specjalizującym się w sprawach imigracyjnych. Jego porada była rozsądna: niech Edmund pozostanie w areszcie aż do czasu wydalenia go z Kanady. Wszak nie miał żadnego ubezpieczenia. Gdyby jego stan zdrowia się pogorszył (a groziło mu, według opinii lekarza, zapalenie płuc), to koszt pobytu w szpitalu (ponad tysiąc dolarów na dobę) by zrujnował całą rodzinę. Dostarczony został paszport (który stracił już ważność) Edmunda do oficera imigracyjnego.
Sędzia imigracyjny nie wypuścił Edmunda na wolność. Na pozostanie w Kanadzie nie miał żadnych szans. Wiadomo było, że procedura związana z uaktualnieniem paszportu Edmunda i załatwianiem mu biletu lotniczego do Polski będzie trwała kilka tygodni. Przez ten czas Edmund, będąc pod opieką pielęgniarki z aresztu i lekarza, kurował się na koszt kanadyjskiego podatnika.
Żona Edmunda wyleciała do Polski po dwóch tygodniach od wypadku, który stał się dla niej i jej rodziny tragedią. Edmund stracił pracę i prawo pobytu w Kanadzie. W Polsce, w jego wieku i wobec braku kwalifikacji, miał nikłe szanse zarobkowe. Do tego dochodził problem zdrowotny ich obojga. Pozostawała renta zdrowotna żony, zapomogi społeczne i pomoc ze strony syna. Bo, po siedmioletnim pobycie w Kanadzie, Edmund wracał do Polski z bardzo nikłymi oszczędnościami. A faktycznie wracał prawie bez niczego, bo to, co jeszcze posiadał przekazał żonie, która pierwsza wyleciała do Polski.
Aleksander Łoś