Tych dwóch Albańczyków z Kosowa poznałem w odstępie piętnastoletnim. Agrona w Szwajcarii, a Lociego w Kanadzie. Wyglądali podobnie: średniego wzrostu, przystojni, ciemni blondyni, wysportowani, obaj w podobnym wieku (może Loci był o dwa – trzy lata starszy), obaj mieli przeszłość w służbach mundurowych swojego kraju.
Agron był podporucznikiem armii jugosłowiańskiej. Był wyjątkiem, bo raczej kosowscy Albańczycy nie dostawali się do szkół oficerskich byłej Jugosławii. Trudno powiedzieć, czy był to efekt dyskryminacji, czy ostrożności, czy też jego współplemieńcy nie bardzo garnęli się do armii, w której dominowali prawosławni Serbowie. Agron ukończył szkołę średnią z albańskim językiem wykładowym i na początku niełatwo mu było w szkole oficerskiej, gdzie obowiązywał język serbsko-chorwacki. Po ukończeniu szkoły dostał nominację na podporucznika i służył już rok w tym stopniu w jednym z pododdziałów w swoim rodzinnym Kosowie.
W tym czasie wybuchł konflikt narodowościowy w tej jugosłowiańskiej prowincji. Agron, który nie informował nikogo, że jest Albańczykiem, został wysłany wraz z kapitanem policji, Serbem, do patrolowania szosy. W pewnym momencie ten oficer policji zatrzymał autobus i zaczął kontrolować dokumenty podróżnych, którymi w stu procentach okazali się miejscowi Albańczycy. Jedna ze starszych Albanek, która wracała z targu, nie miała dokumentów. Zaczęła się pyskówka między nią a policjantem, która zakończyła się tym, że kapitan policji uderzył tę kobietę w twarz i wyszedł z autobusu. Wówczas Agron podszedł do niego i walnął go z całej siły pięścią w twarz. Następnie wsiadł do swojego służbowego gazika i pojechał do swojego przełożonego, majora (Serba), i zdał mu raport z tego, co się stało. Ten oświadczył Agronowi, że go aresztuje. Agron wyskoczył więc z biura, wsiadł w gazik i pognał w pobliskie góry. Porzucił gazik i zaszył się głębiej w lesie. Żył w nim przez miesiąc w wykopanej jamie, którą przykrył z góry palami i gałęziami. Nad jego głową przechodzili poszukujący go żołnierze i policjanci. Po miesiącu, przy pomocy kolegów, udało mu się przedostać do Szwajcarii, gdzie uzyskał azyl polityczny. Istotną pomoc uzyskał od osiadłych już tam wcześniej Albańczyków. Zapowiadał, że włączy się czynnie do walki o uwolnienie Kosowa spod zwierzchnictwa serbskiego.
Ta historia przypomniała mi się, kiedy zetknąłem się z Locim. Jak mi powiedział, był kapitanem policji w Kosowie. Nie tym, o którym wcześniej pisałem, bo wszak od tamtego czasu minęło ponad piętnaście lat. Ale zaskoczył mnie, kiedy powiedział, jaki stopień posiadał. Był jeszcze bardzo młody. Wówczas pomyślałem sobie, że widocznie w całym tzw. bloku wschodnim była nadprodukcja oficerów.
Pewien znajomy "staff" sierżant pracujący w policji torontońskiej, który jest pół Polakiem i pół Holendrem, powiedział mi kiedyś, że został wysłany do Warszawy w celu przeszkolenia polskich oficerów policji, już po zmianach politycznych w Polsce. Śmiał się, że on, podoficer, miał słuchaczy, którymi byli wyłącznie oficerowie. Porównując swój zakres obowiązków, uważał, że w Polsce miałby stopień co najmniej majora. Tak więc, stosując tę skalę porównawczą, należy przyjąć, że obaj opisani kapitanowie policji odpowiadali stopniem starszemu sierżantowi w policji kanadyjskiej.
Historia kapitana Lociego była nie mniej ciekawa jak podporucznika Agrona. Był jednym z pięciorga dzieci oficera policji jugosłowiańskiej. Kiedy wybuchły konflikty narodowościowe, chodził jeszcze do szkoły. Wiedział o tym, że zapobiegali rozlewowi krwi w jego rodzinnym mieście m.in. żołnierze polscy. Kiedy zabezpieczali Albańczyków przed agresją Serbów, to traktowano ich jako wyzwolicieli, ale kiedy do ofensywy przystąpili Albańczycy i wówczas żołnierze polscy chronili Serbów, to nacjonaliści albańscy uważali ich za stronniczych. Walki narodowościowe spowodowały, że znaczna liczba Serbów uciekła z tej prowincji i na placu boju pozostali już prawie sami Albańczycy.
W takiej atmosferze i czasach Loci postanowił pójść śladami ojca i zostać policjantem. Po okresie próbnym poprosił o zezwolenie na podjęcie szkolenia w policyjnej szkole oficerskiej. Uzyskał na to zezwolenie i zakończył szkołę z wyróżnieniem. Był ambitny i sumienny. Sam uczył się języka angielskiego, wiążąc z tym możliwość uzyskania lepszego stanowiska i szybszego awansu. I tak też się stało. Najpierw został skierowany do ochrony wojsk ONZ stacjonujących w jego okolicy. Nie było to łatwe. Wszak ci, którzy zamierzali atakować te wojska i czasami atakowali, byli jego krajanami, członkami tej samej grupy etnicznej. Zaczął odradzać się nacjonalizm połączony z odradzaniem się szowinizmu religijnego. Albańczycy żyjący przez kilkaset lat pod panowaniem tureckim prawie całkowicie przeszli na islam.
Rodzina Lociego, mimo że miała korzenie muzułmańskie, to jednak, może z uwagi na pracę ojca, była bliska ateizmu. Loci nie poszedł w kierunku powrotu do korzeni, jak znaczna część jego rodaków. Dość szybko dostrzegł, że odradzanie się religijności służy wielu ludziom, pragnącym uzyskać profity polityczne. Kiedy doszło do ustabilizowania się sytuacji, to część bojowców, głoszących hasła religijno-nacjonalistyczne, obrała inny kierunek działań.
Stworzyli grupy przestępcze, czerpiące korzyści z handlu narkotykami, przemytu, w tym ludzi, wymuszali haracze od biznesmenów, grozili, dokonywali pobić i zabójstw. Najpierw były to małe grupy kryminalne. Ale w miarę upływu czasu zaczęły się rozrastać i łączyć. Aż w końcu nadszedł czas ich umiędzynarodowienia się. Najsilniejsze gangi kosowskie stały się częścią międzynarodowego świata przestępczego, w tym uczestniczyli w międzynarodowym terroryzmie.
Ten problem stał się poletkiem działań podporucznika, później porucznika, a w końcu kapitana Lociego. Został odkomenderowany do grupy oficerów policji rozpracowującej te gangi, przy wsparciu krajów, które wysłały swoje wojska do Kosowa. Loci przechodził przeszkolenia w kraju, gdzie wykładowcami byli oficerowie policji z Europy Zachodniej. Sam też kilkakrotnie wyjeżdżał na przeszkolenia do tych krajów. Dobra znajomość angielskiego była mu bardzo przydatna.
Loci był policjantem niemundurowym, a nawet, trzeba powiedzieć, był detektywem-tajniakiem. Krążył w miejscach koncentracji gangów i węszył. Miał sukcesy. Jego obserwacje i pozyskiwanie informatorów owocowało w postaci dokonywanych aresztowań gangsterów. Był często przerzucany z jednej miejscowości do innej, kiedy w poprzednim miejscu pracy mógł być już poznany przez świat przestępczy. Ale nie zawsze takie zacieranie śladów udawało się. Loci, mimo swoich dwudziestu pięciu lat, miał na ciele kilka blizn od noży i dwie szramy po kulach na głowie. Tak więc o włos uniknął śmierci.
Decyzję o ucieczce podjął wówczas, kiedy zaczął rozumieć, że atmosfera wokół niego się zagęszcza. Docierały do niego pogróżki od gangów tak telefoniczne, jak i listowne. Zrozumiał, że gangsterzy śledzą dokładnie jego działania, że znają jego miejsce zamieszkania. Kiedy informował o tym swoich zwierzchników, to ci radzili mu tylko uważać, ale nie chcieli słyszeć o zupełnym utajnieniu go. Wymagali dalszej pracy i sukcesów. Loci wiedział, jak to się już wkrótce skończy.
Dlatego też, wykorzystując swoje znajomości, kupił paszport niemiecki z wpisanymi jego danymi. Wyjechał najpierw do Macedonii, stamtąd odleciał do Paryża, gdzie wsiadł na samolot lecący do Republiki Dominikańskiej. Szukał miejsca, gdzie mógłby się ukryć i gdzie mógłby dostać pracę. Po tygodniu pobytu na tej karaibskiej wyspie przyleciał do Kanady.
Tutaj od razu przyznał się, że nie jest obywatelem niemieckim, opowiedział oficerowi imigracyjnemu pokrótce swoje dzieje i poprosił o azyl polityczny. Odesłany został do aresztu imigracyjnego. Loci nie znał nikogo w Kanadzie, ale miał w swoim notatniku zapisanych kilka nazwisk i numery telefonów. Osoby te zostały już wcześniej powiadomione przez członków rodziny Lociego, że może zwrócić się do nich o pomoc. I tak się stało. Podobnie jak przed piętnastu laty rodacy udzielili pomocy Agronowi w Szwajcarii, tak i Loci uzyskał pomoc od swoich rodaków w Kanadzie.
Dwóch z nich zgłosiło oficerowi imigracyjnemu chęć złożenia kaucji za wypuszczenie Lociego na wolność. Przetargi i procedura biurokratyczna trwały trzy dni. Po tym Loci został powiadomiony, że zostaje wypuszczony na wolność. Dokładnie nie wiedział, kto złożył kaucję i ile. Wiedział jednak, że jego dobroczyńcy czekają na niego przy drzwiach aresztu imigracyjnego i że zapewnią mu opiekę w okresie adaptacji w Kanadzie. Wierzył, że tutaj może będzie mógł ukryć się przed zemstą gangu, którego rozpracowywaniem i likwidowaniem zajmował się przez ostatnie kilka lat. Gang jednak odradzał się jak hydra i młody kapitan Loci zdecydował, że dość już jego krwi utoczono w tej walce.
Aleksander Łoś
Toronto