Ten około 25-letni młody mężczyzna mógł uchodzić tak za Słowianina, jak i przedstawiciela rasy germańskiej czy nordyckiej, tak Polaka, jak i Ukraińca. Wysoki, szczupły, ciemny blondyn z rozjaśnionymi pasemkami włosów. Widać było, że jest dobrze wysportowany lub/oraz wykonujący pracę fizyczną.
Pochodził z północno-zachodniej części Polski. Z terenów, które zostały zasiedlone imigrantami z innych stron przedwojennej Polski. Mówił płynnie po polsku. Był już trzecim pokoleniem zamieszkującym jedno z miast zachodniego Pomorza. Ale jego dziadkowie byli przed laty przesiedleńcami. Przesiedleni zostali tutaj w ramach tzw. akcji "Wisła", po walkach podziemia ukraińskiego z wojskami komunistycznej Polski na południowo-wschodnich krańcach Polski.
Dla Marka była to już tylko historia opowiadana z rzadka w kręgu rodzinnym. On czuł się Polakiem, zapuścił korzenie w polskiej ziemi. Mieszkając na przeciwnym krańcu Polski niż jego dziadkowie, miał raczej do czynienia z problemami z tego pogranicza. Bo co jakiś czas wracały problemy graniczne i własnościowe z Niemcami, którzy zostali z tych terenów wysiedleni po drugiej wojnie światowej.
Rodzice Marka tych problemów w zasadzie nie mieli. Oni mieszkali w mieście wprawdzie opuszczonym przez Niemców, ale zupełnie zrujnowanym działaniami wojennymi. Nawet zmienili przed laty mieszkanie, z czynszowego, poniemieckiego, na spółdzielcze, przekształcone później na własnościowe. Tak więc nie czuli się zagrożeni.
Marek ukończył miejscowe liceum ogólnokształcące. Nie miał zdolności do nauk ścisłych. Nie był prymusem. Ambicją rodziców było jednak, aby ukończył studia. Wybrał więc to, co wydawało mu się najłatwiejsze, najprzyjemniejsze i być może dające w przyszłości szansę na dobrą i ciekawą pracę. Wybrał turystykę. Nie jako formę rozrywki, ale jako zawód. Studiował i nawet uzyskał tytuł magistra w swojej specjalności.
Już w czasie studiów zaangażował się jako przewodnik wycieczek, najpierw krajowych, a później w ramach ruchu przygranicznego z Niemcami. Ułatwiał mu to fakt, że studiował i nauczył się dość dobrze niemieckiego i angielskiego. Skończyły się jednak studia i trzeba było pomyśleć o rozpoczęciu kariery zawodowej. I wówczas zaczęły się schody. Prace dorywcze mógł nadal znaleźć, ale z zaczepieniem się na jakiejś porządnej posadzie w jakiejś firmie turystycznej nie miał szans. Zaczął więc wyjeżdżać za chlebem do Niemiec. Trwało to dwukrotnie po kilka miesięcy. Nie dawało to jednak szans na stabilizację.
W życiorysie Marka był jednak i drugi wątek. Była to Marta. Mieszkała w tym samym miasteczku. Poznali się w szkole średniej. Początkowa sympatia przerodziła się w głębsze uczucie. Kiedy Marek studiował w odległym o kilkadziesiąt kilometrów mieście, starał się jak najczęściej przyjeżdżać do domu, aby móc spędzić przynajmniej weekendy z Martą. Była o dwa lata od niego młodsza. I nagle przyszła ta gwałtowna zmiana.
Ojciec Marty zmarł przed kilkoma laty. Kiedy Marta kończyła ostatnią klasę liceum, zmarła też jej matka. Była jedynaczką, a teraz sierotą, bez bliższej rodziny wokół siebie. Najbliższymi jej krewnymi byli tylko dwaj bracia jej zmarłej matki, którzy mieszkali już na stałe od kilku lat w Kanadzie. Przylecieli obaj na pogrzeb swojej siostry. I wówczas podjęli decyzję, że zabiorą swoją siostrzenicę do siebie. Załatwili to jakimś sposobem, że Marta tuż po maturze otrzymała bilet lotniczy do Toronto i dokumenty imigracyjne do Kanady.
Rozstanie z Markiem było bolesne. On miał zostać, aby ukończyć studia. Przyrzekali sobie jednak, że będą do siebie pisali i że w przyszłości się ponownie spotkają. W zasadzie większy problem dla nich obojga był związany z losem Marty. Ona wylądowała w Toronto i szybko się tu zaadaptowała. Wujkowie posłali ją na kursy języka angielskiego. Sami mieli rodziny i byli na dorobku. Nie mogli zapewnić jej kontynuacji nauki. Sama zresztą uważała, że nie może stanowić dla nich zbytniego obciążenia.
Marta była ładną dziewczyną. Szybko więc znalazła pracę sprzedawczyni w jednym ze sklepów polonijnych. Praca była jednak dość ciężka i mało płatna. Marta szukała czegoś ciekawszego. Poprzez koleżankę została zaprotegowana do salonu piękności. Na początek miała tylko się przyglądać i sprzątać. Ale już po pewnym czasie dopuszczona została do tajników zawodu i wykonywania pracy. Wyspecjalizowała się w paznokciach. Polubiła tę pracę. Postanowiła, że uzyska dyplom w tym zawodzie. Zapisała się do college'u i w drodze kursów wieczorowych zdążała do upragnionego celu.
Miała sporo znajomych, w tym chłopaków, którzy chętnie pogłębiliby z nią znajomość. Ona jednak była ciągle zakochana w Marku. Po dwóch latach od wylotu do Kanady odwiedziła go w Polsce. Zatrzymała się u znajomych, ale była to tylko formalność. W zasadzie spędziła dnie i noce w czasie trzytygodniowego pobytu w swoim rodzinnym mieście z Markiem. Postanowili, że on przyleci do niej do Kanady.
Marta musiała jeszcze ponad rok urabiać swoich wujków, aby ich przekonać, żeby zaprosili Marka do siebie. Marta nie ukrywała, jakie łączą ją z Markiem uczucia i jakie ma plany. Wujkowie chcieli, aby związała się z kimś już osiadłym w Kanadzie, aby nie miała trudnego startu, tak jak oni. Dziewczyna jednak była uparta. Zaproszenie i bilet (przez nią opłacony) został wysłany i Marek stawił się po kilku tygodniach w porcie torontońskim.
Drugi z wujków Marty, u którego ona nie mieszkała, zakwaterował Marka w piwnicznym pokoju w swoim domu. Nie wiadomo, czy wujowie tak się umówili, aby istniał pewien dystans między tymi młodymi, czy był to przejaw moralności? Nic nie pomogło. Romans się odnowił i rozwinął. Marta poprzez swoje układy szybko załatwiła Markowi pracę. Jeden z jej znajomych miał firmę mycia okien. Marek chętnie przystał na tę propozycję i już w tydzień po przylocie zaczął pracować.
Okazało się, że nie tylko znajomość angielskiego była przydatna. Marek w czasie swoich studiów turystycznych uprawiał wspinaczkę wysokogórską. Wprawdzie nie miał środków finansowych na wyjazdy w Himalaje czy inne egzotyczne "pagórki", ale i te krajowe dawały możliwość sprawdzenia się. A najważniejsze, obecnie się okazało, dawało szansę na wykonywanie dość popłatnego zawodu. Firma, w której Marek pracował, specjalizowała się bowiem w myciu okien w wieżowcach. Właściciel, były wyczynowiec z Polski, który uzyskał uprawnienia kanadyjskie, mimo ostrej konkurencji, miał pełen pakiet zamówień.
Marek początkowo mył okna na niskich kondygnacjach, tak wysoko, jak sięgały najwyższe drabiny. Właściciel firmy nie pozwalał mu na więcej, dopóki nie ukończy kursu uprawniającego go do pracy na większych wysokościach.
Marek uporał się z tym w ciągu dwóch miesięcy. Zdał egzamin teoretyczny i praktyczny i już był gotów do pracy na dużych wysokościach. Okazał się dobrym pracownikiem. Już wkrótce właściciel dodał go do drugiego, doświadczonego pracownika, też Polaka, i mieli do stałej obsługi kilka wieżowców.
Pracowali tak na linach, jak i na platformach. Dziennie zaliczali zwykle po dziesięć zjazdów każdy, co dawało im godziwy zarobek. Wprawdzie Marek otrzymywał wynagrodzenie w granicach 60 proc. tego co właściciel płacił stałym mieszkańcom Kanady, ale nie narzekał. Sam nie musiał płacić podatków, co powiększało jego dochody w stosunku do tych, co musieli płacić podatki. Był przedstawicielem tzw. szarej strefy.
Po pół roku pracy wynajął samodzielnie jednosypialniowe mieszkanie, gdzie mieszkał i spędzał całe weekendy ze swoją dziewczyną, która nadal mieszkała u swojego wujka. Planowała się przenieść do Marka na stałe, mieli się pobrać, a tu wszystko zostało nagle przerwane.
Marek uzyskał kanadyjskie prawo jazdy i kupił samochód. Po dwóch tygodniach, jadąc do pracy, przekroczył prędkość i został zatrzymany przez policjanta. Ten, kiedy sprawdził dokumenty Marka, zaczął się rozpytywać, jak długo jest w Kanadzie, co robi, gdzie mieszka? Już po chwili policjant poszedł do swojego radiowozu. Dość długo nie wracał.
Po około półgodzinie podjechał samochód, z którego wysiadło dwóch rosłych mężczyzn, którzy wraz z policjantem zbliżyli się do siedzącego w swoim samochodzie Marka. Jeden z nowo przybyłych zapytał Marka o jego dane, a po uzyskaniu odpowiedzi powiedział mu, że go aresztuje wobec nielegalnego pobytu w Kanadzie. Marek bowiem uzyskał wizę turystyczną na trzy miesiące, a był już w Kanadzie ponad rok. Założono mu kajdanki i zawieziono do aresztu imigracyjnego.
Marek miał dwa wyjścia. Albo prosić o szybkie wysłanie do Polski, wzięcie ślubu z dziewczyną w Polsce, która następnie by go sponsorowała, i powrót do Kanady po około pół roku. Albo starać się o wyjście za kaucją, wziąć tutaj ślub, wyjazd do Polski po kilku tygodniach i czekanie na dokumenty landed immigrant. W obu przypadkach wyjazd z Kanady był nieodzowny. Rozstanie było bolesne, ale już jedną rozłąkę mieli za sobą. Wierzyli, że i tę przeszkodę pokonają.
Aleksander Łoś
Toronto