Ten 25-letni obywatel Brazylii pobył sobie na terenie Kanady przez trzy lata. Przybył tu jako turysta z trzymiesięczną wizą. Po przejściu przez kontrolę na lotnisku torontońskim nie miał kontaktu z władzami imigracyjnymi, aż do momentu zatrzymania.
Nazwisko jego od razu wskazywało na polskie pochodzenie. Nazywał się bowiem "Dolinski". Oczywiście "ń" zostało zamienione już w dokumentach brazylijskich na "n" i taka też była pisownia jego nazwiska w kanadyjskim urzędzie imigracyjnym. Posługiwał się też drugim (ale umieszczonym jako pierwsze) członem nazwiska: "Petronelli". Wskazywało to na związki z Włochami. Miał na imię "Cristiano", a więc nazywajmy go dalej Krystianem.
Już przy wstępnej rozmowie zaśmiał się i powiedział, że jest Polakiem. Poprosił o ocenę, czy jego twarz przypomina Polaka, Słowianina? Faktycznie. Była to twarz przystojnego Polaka, z ciemnoblond włosami, niebieskimi oczami. Ten świetnie wyglądający młody mężczyzna nie mówił ani słowa po polsku. Powiedział, że kiedyś trochę mówił w tym języku, więcej rozumiał, ale już zupełnie zapomniał. Skąd to nazwisko i te związku z Polską u tego nielegalnego imigranta w Kanadzie, a obywatela Brazylii?
Dziadkowie jego ze strony ojca byli Polakami. Oboje pochodzili z Krakowa. Tam też się urodził jego ojciec. Kiedy miał on trzy latka, to jego rodzice, byli działacze podziemia, nieakceptujący dokonujących się przemian politycznych w Polsce tuż po wojnie, zabrali małego synka i wykorzystując fakt niezbyt dobrego pilnowania granicy z Czechosłowacją i Austrią zwiali z Polski. W tym czasie była to ciągle strefa sowiecka, bo wojska zwycięskiego alianta Zachodu okupowały nadal Austrię.
Po sporych perypetiach i kilkutygodniowej wędrówce znaleźli się w Brazylii. Dlaczego zdecydowali się na ten kraj? Otóż mieli kontakty z tymi, którzy znaleźli się w tym kraju dużo wcześniej, kiedy to z przeludnionej Galicji tysiące Polaków wywędrowało za chlebem do Brazylii. Osiedlili się głównie na południu tego kraju, gdzie klimat był bardziej umiarkowany, ziemia nadawała się na uprawy i hodowlę bydła, podobnie jak w ich rodzinnym kraju.
Dziadek Krystiana po kilku latach pracy na farmie przeniósł się z rodziną do pobliskiego miasta. Tam zaczął pracę w firmie budowlano-transportowej. Z biegiem lat stał się właścicielem takiej samej firmy. Posiadał kilka ciężarówek, którymi dowoził na budowy materiały niezbędne do budowy domów. Zmarł przed kilkoma laty, ale jego firma dała początek firmie jego syna, czyli ojca Krystiana. Ten też się zajmuje transportem samochodowym, ale innego rodzaju. Jest bowiem właścicielem kilku cystern, którymi przewozi benzynę do stacji Shella. Firma prosperuje dobrze. Rodzina Krystiana zaliczana jest do lepiej niż średnio zamożnej w mieście, gdzie mieszkają.
Krystian ukończył szkołę średnią. Jak wspominał, miał w tym czasie wielu kolegów polskiego pochodzenia, których nazwiska kończyły się na "…ski". Wspólnie grali w piłkę nożną, wędrowali po kraju, podrywali, również polskiego pochodzenia dziewczyny. Tańczyli w zespole polonijnym. Na dowód tego Krystian zakręcił się w rytmie krakowiaka. Potem drogi ich się trochę porozchodziły, bo Krystian studiował na uniwersytecie stanowym biznes. Po ukończeniu studiów zaczął pracować w firmie swojego ojca. Zajmował się "papierami", jak sam to określił. Po roku, po zarobieniu trochę pieniędzy uznał, że nie może tak po prostu wsiąknąć w tej firmie, że musi zobaczyć trochę świata. Wybór padł na Kanadę.
Przyjazd tutaj trochę przygotował. Odnowił kontakty z dwoma kolegami z czasów szkolnych, którzy przed laty osiedlili się na stałe w Kanadzie. Miał więc "miękkie lądowanie". Kiedy przybył do Toronto, to miał od razu zapewniony dach nad głową i szybko uzyskał pracę. Koledzy, sami pracując w "construction", załatwili mu pracę na budowie.
Krystian mówił tylko po portugalsku. Ale z uwagi na to, że ponad połowa jego współpracowników mówiła tym językiem, więc nie miał trudności z wykonywaniem pracy. Ale była to broń obosieczna. W tak młodym wieku miał możliwość nauczenia się dość dobrze angielskiego. Tak się jednak nie stało. Po trzech latach pobytu w Kanadzie ledwie rozumiał język angielski i z trudem mówił w tym języku.
Przez cały okres pobytu w Kanadzie ani razu nie był niepokojony przez władze tego kraju. Otworzył sobie konto w banku, uzyskał prawo jazdy, kupił samochód, wynajął pokój, pracował i bawił się. Nikt go nie niepokoił. Poszerzał się krąg jego znajomych, a kilku z nich mógł już zaliczać do przyjaciół, na których mógł liczyć w razie potrzeby. Byli to młodzi mężczyźni w jego wieku: imigranci z Brazylii lub Portugalii, a w zasadzie z portugalskich Azorów. Wśród nich miał przydomek "Polak". Bo bardzo chętnie podkreślał swoje polskie pochodzenie.
Ale musimy wyjaśnić, skąd pochodzi jego drugi człon nazwiska. Proste. Jego matka jest Włoszką, ale też z polskimi korzeniami. Jej rodzina pochodziła bowiem z Barri, miasta z południa Włoch, z którego pochodziła żona polskiego króla Zygmunta Starego, księżniczka Bona Sforza. O tym Krystian też widział. Tereny te nie należą we Włoszech do najbogatszych. Wojna jeszcze bardziej je wyniszczyła. Po wojnie rodzice matki Krystiana, tak jak jego dziadkowie ze strony ojca, przywędrowali do Brazylii, uciekając od biedy i licząc na lepsze warunki życia za oceanem. Byli ludźmi ciężko pracującymi i po wielu latach wydźwignęli się do pozycji posiadaczy dużego sklepu wielobranżowego. Ich córka stanowiła równorzędną partię dla polskiego posiadacza dobrze prosperującej firmy budowlano-transportowej.
Praca na budowach nie stanowiła jedynego zainteresowania Krystiana w Toronto. Wraz ze swoimi rówieśnikami spędzał wesoło czas poza pracą, w tym w lokalach w "małej Portugalii", czyli rejonie zamieszkanym przez ludność mówiącą po portugalsku w Toronto. Ten przystojny "Polak" miał duże powodzenie u dziewcząt. Te znajomości, jeśli zmieniały się nawet w romanse, to zwykle krótkotrwałe, bo nie myślał jeszcze o jakimś trwałym związku. Przy tym nie był praktyczny. Bo nie wykorzystał tych kontaktów, aby załatwić sobie stały pobyt w Kanadzie poprzez małżeństwo z którąś z osiadłych tu już na stałe przyjaciółek.
Aresztowanie nastąpiło niespodziewanie. Wracał z kolegami samochodem z wesołej zabawy w jednym z lokali, kiedy został zatrzymany przez patrol policyjny. Wszyscy, łącznie z kierowcą, byli na rauszu. Policjanci sprawdzili wszystkich czterech dokumenty. Okazało się, że jedynie Krystian nie miał przy sobie jakiegokolwiek dokumentu. Policjanci poprosili go o podanie danych. Podał im swoje prawdziwe dane. Jeden z policjantów udał się do swojego radiowozu. Po jakimś czasie wrócił i kazał Krystianowi iść za sobą. Kiedy doszli do radiowozu, to oświadczył mu (co Krystian dobrze zrozumiał), że zostaje zatrzymany do dyspozycji władz imigracyjnych. Został on dowieziony do komendy policji.
Po mniej więcej dwóch godzinach przybyło dwóch panów, którzy przedstawili się jako oficerowie imigracyjni. Rozpytali Krystiana o jego dane i tryb życia w Kanadzie. Nie przyznał się, że pracował nielegalnie. Zapewniał, że pomagali mu koledzy. Oficerowie imigracyjni za bardzo nie wnikali w te szczegóły, wiedząc z góry, że wysłuchają tylko kłamstw. Krystian został zawieziony do aresztu imigracyjnego.
Było to tuż przed Bożym Narodzeniem. Władze imigracyjne żyły "w uśpieniu", czyli faktycznie biura nie pracowały. Tak więc Krystian, w odróżnieniu od dnia codziennego, zamiast kurczaka, otrzymał, tak jak i inni zatrzymani, na obiad świąteczny kawałek indyka. Był on już gotowy do powrotu do Brazylii. Wiedział, że nie ma szans na pobyt stały w Kanadzie. Wiedział, że po powrocie ma zapewnione natychmiast miejsce pracy w firmie ojca, mającej w nazwie jego nazwisko "Dolinski".
Ku swojemu zaskoczeniu, w pierwszy dzień podjęcia działań przez biuro imigracyjne w areszcie, po Bożym Narodzeniu, został wezwany do tego biura i oświadczono mu, że zostanie wypuszczony na wolność, jeśli ktoś, będący stałym rezydentem Kanady, wpłaci dwutysięczną kaucję i dostarczy jego paszport. Krystian natychmiast udał się do telefonu i zadzwonił do najbliższego przyjaciela. Okazało się, że to on wydzwaniał do oficerów imigracyjnych, oferując gwarancję. Krystian powiedział mu, gdzie znajduje się jego paszport w jego pokoju, do którego właściciel domu miał klucz. Uprzedził tego właściciela, że jego kolega przyjdzie i aby mu pozwolił na wejście do jego pokoju.
Już po dwóch godzinach kolega stawił się w areszcie, wypełnił stosowny dokument, wpłacił kaucję Visą, przekazał oficerowi imigracyjnemu paszport Krystiana, podpisali oni podsunięte dokumenty i za kolejne pół godziny aresztant był już wolny. Wyszedł, uściskał serdecznie kolegę, zrobił kilka głębokich wdechów świeżego, rześkiego, kanadyjskiego powietrza i patrzył znowu z radością w przyszłość. Wiedział, że w ciągu kilku tygodni będzie musiał opuścić Kanadę. Ale miał jeszcze dość czasu na załatwienie spraw niezałatwionych, na pożegnanie się z koleżankami i kolegami, na kupienie biletu i na powrót w godziwych warunkach, nie jako aresztant, którego dokumenty, aż do wylądowania w jego rodzinnej Brazylii, byłyby w dyspozycji kapitana samolotu.
Aleksander Łoś
Toronto