Moto-Goniec
Kiedy kwitną bzy… Wiosna to okres niebezpieczny
Napisane przez Sobiesław KwaśnickiJakoś spóźniona ta nasza wiosna w tym roku, no ale słońce stoi wysoko i jakby się tak człowiek zastanowił, to dzisiaj długość dnia odpowiada tej z września, czyli światła mamy dużo, no i jak rzadko chce się sprzątać.
Wiosna dla samochodów to jest okres niebezpieczny nie tylko dlatego, że na drogach jest wielu wariatów, którym radość życia każe samobójczo deptać po pedale gazu. Zmiana temperatury to ujawnienie nowych wycieków nie tylko oleju, nowych wyprysków na masce, nowych usterek w rodzaju zablokowanego otwierania tylnego okna... itp.
Jeżeli więc już umyjemy wiosennie samochód, przełożymy koła, odkurzymy kabinę, sprawdzimy płyny, wymienimy filtr powietrza i kabinowy (takie rzeczy powinniśmy potrafić sami zrobić bez żadnych ceregieli), pora obejść samochód.
Popatrzeć, czy na przykład nie trzeba wymienić plastikowych szkieł reflektorów (można takie bardzo tanio kupić na ebayu do wszystkich modeli, dlatego nie opłaca się ich glansować). Zobaczmy też, czy wszystkie żarówki świecą – łącznie z tymi na bokach.
Szanowny Panie Redaktorze,
Kilka tygodni temu w swoim kąciku motoryzacyjnym Pan Sobiesław opisywał objawy zepsutego czujnika wału korbowego w swoim samochodzie, jak również to, że jego mechanik postawił prawidłową diagnozę.
Moje auto pokazuje niemal identyczne objawy, ale mój mechanik nie potrafił tego zdiagnozować.
Czy Pan Sobiesław byłby łaskaw podać mi namiary do jego mechanika.
Z poważaniem,
Jacek Hejnar
Mississauga, ON
Nic tak nie ciszy, jak gdy ludzie listy piszą – dziękuję Panu bardzo!
Namiary na mojego mechanika już podawałem – jednak on jest pasjonatem BMW, w których się ściga na torze. Jak ktoś kocha jakiś samochód, to potrafi usłyszeć, co mówi. Bez poezji zaś to facet przepuszcza przez swe ręce tysiące BMW i na nich się zna jak nikt inny w Toronto. Do tego jest wybuchowym Włochem. Z drugiej strony, z moim czujnikiem nie było wiele roboty – komputer zaraz to pokazał po podłączeniu. Natomiast – tu fajna rzecz – w BMW jak w każdym samochodzie są czujniki prędkości obrotowej koła wykorzystywane przez system antyblokadowy hamulców oraz system antypoślizgowy. W moim modelu złe działanie takiego czujnika zapala istną choinkę na tablicy rozdzielczej – włączają się lampki ABS, hamulców i systemu antypoślizgowego. No i ABS przestaje działać – można więc jechać – hamulce są OK, ale trzeba uważać, bo się blokują. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że może nam zarzucić kuprem. Taki czujnik plus wymiana to jest kilka ładnych stówek. Oczywiście, można się pokusić o wymianę samemu – wystarczy zdjąć koło i go wykręcić, trzeba też sprawdzić połączenia elektryczne, bo puszka, do której jest wpięty przewód z czujnika, jest w komorze koła (mówię cały czas o swoim modelu), gdzie pełno brudu i soli. Myślałem sobie, że zrobię to przy okazji, jak będę zmieniał koła z zimowych na letnie. No ale właśnie mój mechanik, ot tak, przy okazji po prostu mi ten czujnik przeczyścił i wszystko przeszło! Wszystko działa! A więc kończąc odpowiedź – jeśli ma Pan stare BMW, to najlepszy w mieście jest Rocco Marciello, właściciel RMP Motors 12 Goodmark Pl #2, Etobicoke, ON (416) 679-0302. Pisałem już o tym w artykule „Wyspy dobrej roboty”, proszę wejść na stronę www „Gońca” i wpisać Rocco w wyszukiwarkę.
Wracając zaś do dzisiejszego tematu, to powiem, że dotarło do mnie wiele pozytywnych głosów o instrukcji opuszczania tonącego samochodu, dlatego dzisiaj trochę o tym, jak się zachować po wypadku. – Idzie lato, a mimo superświetnych warunków drogowych jest to okres „dużej wypadkowości”.
Oto garść rzeczy, o których warto pamiętać, bo to NAPRAWDĘ może uratować komuś życie.
Dzwoń na 911.
1. Zabezpiecz miejsce wypadku – zwłaszcza na autostradzie – zwłaszcza we mgle i deszczu –zatrzymaj innych, wystaw trójkąt, świece postaw na poboczu, dziecko z latarką, żeby machało nadjeżdżającym.
2. Szybko oceń sytuację – bo jak płonie cysterna z ulatniającym się propanem, to raczej uciekaj.
3. Jeśli możesz podejść – wyłącz silnik, wyjmij kluczyk, przełóż bieg na P.
4. Oceń stan ofiar. Może się zdarzyć, że grozi zsunięcie się rozbitego auta ze skarpy, mostu, wybuch pożaru, wtedy nie czekając na profesjonalną pomoc, trzeba wyciągać rannych.
Kiedy nie należy wyciągać rannego z samochodu?
Jeśli oddycha, ma wyczuwalne tętno, nie krwawi i nie ma groźby pożaru; uspokójmy wtedy poszkodowanego i obserwujmy go – możemy nawiązać rozmowę.
Kiedy wyciągać z samochodu?
Gdy nie oddycha lub nie wyczuwamy tętna, a nie mamy do niego dostępu.
Obrażenia podczas wypadku są prawie zawsze wielonarządowe. Poszkodowanego traktuj tak, jakby doznał urazu kręgosłupa, zwłaszcza w odcinku szyjnym. Dlatego wyciągając go z wnętrza samochodu, podtrzymuj głowę ręką. Wsuń ręce pod jego pachy chwyć za pasek od spodni lub złożoną rękę wychyl tułów z fotela samochodu i oprzyj o swoją klatkę piersiową, powoli wysuwaj nogi spod kolumny kierownicy.
Nawet ktoś niezbyt silny tą techniką może rannego odciągnąć (odwlec) w bezpieczne miejsce.
Gdy opatrzysz rany i czekasz na karetkę, pamiętaj o ochronie przed wychłodzeniem. Straty energii związane z utratą ciepła nasilają wstrząs pourazowy. Prostą i tanią metodą docieplenia jest owijanie folią termoizolacyjną. Może masz folię do szyby chroniącą auto przed zbytnim rozgrzaniem – przykryj, opatul, trzymaj za rękę, pocieszaj – mów do rannego – czekając na przyjazd karetki. Pomódl się!
Bezpiecznej jazdy!
Wasz Sobiesław
Dzisiaj będzie o rzeczy bardzo ważnej – szczególnie dla nas, tutaj. Mieszkamy w okolicy, gdzie jest całe mnóstwo rzek, jezior i innych „cieków wodnych”, co oznacza, że prawdopodobieństwo wpadnięcia do wody nie jest możliwe do pominięcia – również w wypadku kiedy siedzimy w kabinie pojazdu.
– Nie trzeba daleko jeździć; takie rzeczy zdarzają się nawet tutaj, w Toronto. Jeśli będziemy świadomi i nie spanikujemy, prawdopodobnie uda się nam wydostać z tonącego auta. Samochód szczelny nie jest, ale też nie idzie na dno jak kamień – zabiera mu to trochę czasu, od 30 sekund do 2 minut. Jeśli jesteśmy psychicznie gotowi do działania i wiemy, co robić – uratujemy się.
A przykazania są takie:
Rozeznanie i ocena sytuacji, odpięcie pasów – odpięcie pasów dziecka – zasada jest taka, że dzieci ratujemy w kolejności od najstarszego do najmłodszego. Powstrzymanie się od otwierania drzwi. Po pierwsze dlatego, że prawdopodobnie i tak ich nie otworzymy, ze względu na napór wody, a po drugie, kiedy je otworzymy, samochód szybko zatonie. Trzeba natomiast otworzyć okno. Tu jest problem. W dawnych, dobrych czasach okna mieliśmy otwierane na korbkę, obecnie większość z nas ma okna otwierane elektrycznie, co oznacza, że albo nie otworzą się wcale, albo nie na tyle, byśmy mogli przez nie wyjść. Wtedy trzeba wybijać szyby – dobrym rozwiązaniem jest wożenie w miejscu łatwo dostępnym, np. glove compartment, wybijaka. Oprócz tradycyjnych młotków są wybijaki sprężynowe, które po zwolnieniu spustu stuprocentowo rozwalą nam boczną szybę.
Naprawdę warto się zaopatrzyć w takie urządzenie, tym bardziej że najczęściej są one połączone z przecinaczem pasów – w takich momentach często mamy kłopoty z odpięciem pasów swoich lub dziecka czy innych osób, którym usiłujemy pomóc.
Kiedy już jesteśmy swobodni, wyzwoleni z pasów i o nic niezapętleni, wypychamy przez okno dzieci i opuszczamy za nimi auto – najlepiej nie tracąc z nimi bezpośredniego kontaktu. Nawet jeśli umiemy pływać, warto sobie wypchnąć wszystko co pływa (łatwo to dostrzec na powierzchni wody wypełniającej kabinę) – zabawkę, poduszkę, pustą butelkę, która włożona pod pachę, pomoże utrzymać się na powierzchni.
Jeśli nie zdołamy wybić/otworzyć bocznych okien, nie panikujmy. Przechodzimy do tylnego siedzenia i odwróceni tyłem do przodu auta, oparci plecami o tył przednich foteli, usiłujemy nogami wykopać tylną szybę. Samochód tonie zawsze przodem do dołu ze względu na ciężar silnika.
Jeśli nie udało nam się wykopać tylnej szyby, pozostaje otwieranie drzwi.
Pamiętajmy, że wiele aut, nawet przy zablokowanych zamkach, pozwala na otworzenie drzwi za drugim naciśnięciem klamki (np. tak jest w BMW). Drzwi otwieramy jednak, dopiero gdy niemal cała kabina jest już zalana wodą – musimy z tym czekać. Kiedy się już decydujemy, bierzemy pływacki oddech jak przed skokiem do wody – naprawdę głęboki, i otwieramy drzwi, które z uwagi na wyrównanie się ciśnień powinny dać się już otworzyć.
Oczywiście, musimy pamiętać, że – zwłaszcza wiosną i wczesnym latem, woda może być bardzo zimna, dlatego jak najszybciej staramy się z niej wyjść. Jeśli nie jesteśmy pewni, czy wszyscy z auta wyszli, zapamiętajmy miejsce zatonięcia, lokalizując je w odniesieniu do stałych elementów brzegu. I jeszcze jedno, auto idące na dno w głębokiej wodzie wciąga nas w głębinę – dlatego główne przykazanie jest takie, by od niego jak najdalej odpłynąć.
I patrzmy, gdzie idą bąble powietrza – bo tam jest kierunek do powierzchni – w wodzie łatwo o dezorientację, zwłaszcza nocą. No i nie wracajmy się po telefon komórkowy :).
Tyle możemy zrobić, resztę pozostawić musimy opiece Bożej, o czym zapewnia, życząc jednocześnie, by te rady nigdy nie były potrzebne.
Wasz Sobiesław.
Nie ma lepszej osłody na tegoroczną wiosnę niż przypominający cudowną włoską stylistykę Pininfariny fiat 124 spider.
1,4-litrowy turbodoładowany 164-konny silnik, sześciobiegowa ręczna sportowa skrzynia biegów, napęd na tylne koła z niemal perfekcyjnym rozłożeniem wagi.
Do tego 9-głośnikowy system audio firmy BOSE, z głośnikami w zagłówkach...
Auto nawiązuje do szczęśliwej Europy lat 60., kiedy to właśnie około 1966 roku wspomniana firma założona w 1930 r. przez Battistę Pininfarinę, zaprojektowała oryginalnego spidera.
Silnik jest podobny do montowanego w fiatach 500 Abarth, ale z modyfikacjami napędu na tył i z o 4 psi podkręconym ciśnieniem turbo, dzięki któremu Spider ma cztery konie więcej, ale ten sam moment zamachowy. Włoski spider montowany jest w japońskiej Hiroszimie, choć silnik przyjeżdża tam z Włoch.
OK, na naszym rynku przestrzeń, do której wdziera się włoski „pająk”, od lat zajmuje mazda miata. I z nią też większość kierowców porównywać będzie nowe włoskie cacko. Miata poszła trochę inną drogą, zachowując większy litraż czwórki, co pozwala jej zachować dynamikę do samego końca skali obrotomierza, podczas gdy u fiata końcówka jest już jednak mdła. Do tego wyraźnie czuć wahnięcie turba – chyba że nie pozwalamy spaść obrotom poniżej 2000 na minutę.
Sześciobiegowej skrzyni trudno się nachwalić – precyzyjna, blisko położone biegi pozwalają na sportową jazdę. Dla tych, którzy się nie nauczyli puszczać sprzęgła, jest opcja 6-biegowego automatu.
Projektanci dużo pracy włożyli w wyciszenie kabiny – również przy odkrytym dachu, przy 120 km/h, daje się rozmawiać i nie czuć turbulencji. Przy złożonym, poziom hałasu jest praktycznie nieodczuwalny aż do prędkości, które przestają być legalne.
Jedyne, co można zarzucić włoskiej produkcji, to właśnie zbyt przytłumione brzmienie z rury na wysokich obrotach. Jeśli jednak komuś na tym bardzo zależy, może sobie zaordynować wydech Record Monza Dual Mode Performance i on nam głęboko warknie na obrotach!
Fiat 124 spider jest do nabycia w trzech edycjach – classica już od 31 tys. dol., poprzez lusso – o 3 tys. drożej, po „wyścigowy” abarth, który raptem ma 4 konie więcej od classiki.
Tak czy owak, do setki jesteśmy w stanie dojść w ok. 6 sekund – co na wiosenny nastrój jest jak znalazł. Auto pali niewiele, bo po mieście poniżej 10 litrów, i można sobie w nim dobrać zwykłą paletę elektronicznych gadżetów.
Nie ma co strzępić języka, warto po prostu się przejechać i zobaczyć, jak to sportowe cacko leży w ręku.
Tymczasem gdy już jesteśmy przy sportowych samochodach, wypada przypomnieć, że rząd naszej miłościwej premierki Ontario Kathlynne Wynne umożliwił władzom municypalnym montowanie fotoradarów w safety community zones.
Dwie dekady po tym, jak niesławnej pamięci urządzenia zniknęły z naszych dróg – kto jeszcze pamięta te błyskające nocą vany na QEW... – automatyka wraca mimo oczywistego pogwałcenia praw konstytucyjnych (karanie właściciela samochodu a nie kierującej nim osoby).
No, tak to już jest, że te piękne, agresywnie zaprojektowane samochody i motocykle coraz częściej stanowią dzisiaj substytut, ersatz – excuzes moi – jaj, jakie z roku na rok robią się nam coraz mniejsze.
I na tym właśnie polega różnica między oryginalnym spiderem z czasów Lollobrigidy a naszym dzisiejszym włoskim pięknym, wyciszonym i inżynieryjnie dopracowanym naśladowcą.
O czym ze smutkiem zawiadamia, życząc Wesołego Alleluja
Wasz Sobiesław.
Odwołam się dzisiaj do własnego doświadczenia. Auto mam nienowe, by powiedzieć eufemistycznie, dlatego od czasu do czasu lubi sobie poprychać.
Niedawno okazało się, że dostaje jakiejś dziwnej zadyszki, traci moc, i choć jeździ, to jakby niechętnie. Po jakimś czasie zapaliło się złowrogie światełko check-engine.
Oprócz spadku mocy dwa razy silnik zgasł na wolnych obrotach. Pojechałem do diagnostyki i stwierdzono tam, że problem jest zwyczajny – wadliwy czujnik położenia wału korbowego – czyli prosta poważna sprawa!
Dlaczego?
W dzisiejszych silnikach to komputer decyduje, kiedy wtrysnąć paliwo, kiedy odpalić świece i jak otwierać się mają zawory, zatem błędna informacja o położeniu wału korbowego powoduje złą pracę całego silnika.
Czujniki te (camshaft position sensor) umierają ze starości – głównie z powodu przegrzania. źle działający czujnik położenia wału korbowego nie tylko prowadzi do spadku mocy, ale również do „roztrzęsionych” wolnych obrotów. Czujnik położenia wału korbowego wysyła też do komputera pokładowego informacje o prędkości obrotowej wału. Sygnał prędkości obrotowej wykorzystywany jest do stabilizacji pracy silnika na biegu jałowym, usuwania par paliwa ze zbiornika, sterowania działaniem kolektora dolotowego o zmiennej długości, określania pracy zmiennych faz rozrządu i wielu, wielu innych czynności zależnych od położenia wału korbowego.
Uff...
Słowem, jest to samo pikające serduszko naszego motoru, bez którego ani rusz – dosłownie. Są sytuacje, kiedy z powodu awarii tego czujnika nie uruchomimy silnika. Jak można sobie przeczytać w fachowej literaturze:
Najczęściej stosowanymi czujnikami położenia wału korbowego są czujniki indukcyjne, czujniki Halla oraz czujniki dwubiegunowe. Czujnik indukcyjny wykorzystuje zmianę pola magnetycznego. Wywoływana jest ona zmianą szerokości szczeliny powietrznej pomiędzy czujnikiem, który jest zamocowany na stałe w jednym miejscu, a elementami ferromagnetycznymi obracającej się tarczy, czyli w większości przypadków koła zębatego. Za każdym razem, kiedy jeden z zębów koła jest blisko czujnika, na którym nawinięte są zwoje cewki, pojawia się impuls elektryczny. Zmienne natężenie przepływającego prądu indukuje zmienne napięcie na zwojach cewki czujnika pomiarowego. Na podstawie amplitudy napięcia oraz częstości impulsów obliczana jest prędkość obrotowa wału korbowego.
Czujnik Halla wykorzystuje zjawisko Halla. Przy tym rozwiązaniu tarcza pomiarowa posiada wprasowane magnesy trwałe, dzięki czemu możliwe jest działanie czujnika Halla. W dużym skrócie, przetwarza on energię magnetyczną na energię elektryczną.
Jak można wymienić ten sensor samemu – odsyłam do YouTube, gdzie łatwo znaleźć instrukcje dla każdego typu i modelu auta. Sam czujnik to od kilkudziesięciu do 200 – 300 dol. Ja za wymianę swojego zapłaciłem 240 dol. ze wszystkim.
Wadliwy czujnik położenia wału korbowego zostanie od razu zidentyfikowany przy pomocy komputera diagnostycznego.
A przy okazji, gdy już jesteśmy przy czujnikach, innym, który często pokazuje nam światełka na tablicy rozdzielczej, jest czujnik prędkości obrotowej koła. Te urządzenia od dawna są montowane w wozach wyposażonych w ABS i nawet najbardziej prymitywne systemy kontroli przyczepności, po to by komputer zdawał sobie sprawę, które koła są zablokowane, a które się ruszają i jak szybko musi dostawać sygnał z czujnika.
Zazwyczaj sensory te jest łatwo wymienić, a koszt jednostkowy to ok. 50 dol. Zanim jednak zabierzemy się za wymianę, nie zaszkodzi sprawdzić połączenia – w komorze koła łatwo o zasolenie i inne zabrudzenia kabelków. Przy pomocy prostych narządzi po zdjęciu koła – akurat nadchodzi czas wymiany opon na letnie – możemy wadliwy sensor wykręcić i wyczyścić – bardzo często rozwiązuje to problem.
W każdym razie u mnie to pomogło,
o czym informuje zadowolony
wasz Sobiesław.
OK, kia rondo to nie jest samochód pozwalający szpanować na drodze, to nie jest auto ani zrywne, ani luksusowe – nie ma w nim niczego „seksownego”, ale jest to pojazd w miarę tani, niezawodny, pakowny i oszczędny w eksploatacji.
Można go kupić w przedziale od 20 tys. do 32,5 tys. dol. w zależności od wyposażenia.
W tej najwyższej cenie dostaniemy m.in. trzeci rząd foteli, co oznacza, że do naszego wysokiego kombi zmieści się 7 osób. Co prawda, przy takim obciążeniu musimy się liczyć, że silnik wymagać będzie czasu, by rozpędzać auto do autostradowych prędkości, nie zmienia to jednak faktu, że mamy do dyspozycji samochód bardzo użyteczny i jeśli tylko myślimy rozsądnie o pieniądzach, powinniśmy zapisać się na jazdę próbną. Rondo ma podobną charakterystykę jak niejeden CUV, za to kosztuje o wiele mniej i po prostu jest mniejsza, czyli łatwiejsza w ruchu miejskim. Co ciekawe, auto przypomina sylwetką mercedesa B250. I nie ma się co dziwić, bo w Korei Południowej pracuje obecnie wielu niemieckich stylistów i inżynierów.
Już za nieco ponad 21 500 dol. dostaniemy model w wersji podstawowej. Tylko że w przypadku rondo wersja podstawowa nie oznacza gołej stalowej skorupy z silnikiem i kierownicą, lecz: klimatyzację, elektryczne zamki tudzież okna i lusterka, jak też ogrzewanie lusterek bocznych.
Wyższa wersja EX da nam już takie fanaberie, jak lodówkę w schowku z przodu, możliwość jazdy w trybie Eco, odmrażacz wycieraczek, podgrzewane siedzenia z przodu i z tyłu, jak również skórzaną tapicerkę, podgrzewaną kierownicę, kamerę biegu wstecznego, przedni i tylny sonar do parkowania, sterowany głosowo Bluetooth, jak również światła przeciwmgielne.
Słowem, wszystko czego współczesna młoda mama potrzebuje na drodze.
Auto generalnie jest twarde, co oznacza, że nie pływa na zakrętach i dobrze trzyma się drogi. Dwulitrowa czwórka ma moc 164 koni mechanicznych, co w zestawieniu z 6-biegową automatyczną skrzynią biegów pozwala na bezpieczną normalną jazdę. Dla mnie dodatkową atrakcją jest 6-biegowa skrzynia ręczna oferowana w modelu podstawowym. Przy biegówce nawet jeżdżenie niezbyt mocnym autem daje dużo zabawy, a przy sześciu biegach jest czym mieszać i przy odrobinie doświadczenia jesteśmy w stanie jeździć dynamicznie i ekonomicznie zarazem. W jeździe miejskiej Rondo spali 10,1 litra na sto, na autostradzie 7,6 litra.
Do tego możemy usztywniać układ kierowniczy, ustawiając go albo w trybie „Komfort” – najlżejszy obrót kierownicy, albo „Normal” i „Sport”, który stawia nam trochę oporu, a zatem daje więcej czucia samochodu.
Generalnie olbrzymia przednia szyba zapewnia bardzo dobrą widoczność, a kabina jest cicha i wygodna.
Oczywiście, w samochodzie takiej wielkości jak rondo nie można oczekiwać, by na trzecim rzędzie foteli można się było wygodnie rozsiadać, ale nawet w takich autach jak toyota highlander trzeci rząd do wygodnych nie należy. Ale można – na przykład zabrać pięcioro dzieci, co w przypadku dowożenia i odwożenia czy to na hokej, czy soccer stanowi atut nie bez znaczenia.
Tak więc szczerze polecam wybrać się na jazdę próbną, bo kia rondo to pojazd wygodny jak rękawiczka, naszpikowany wieloma udogodnieniami, tani w eksploatacji i bardzo pakowny.
Po prostu samochód na nasze czasy.
O czym zapewnia
Wasz Sobiesław
Nasz kochany ontaryjski rząd każe nam, żuczkom małym, dokładać się do fanaberii milionerów i dofinansowywać w dopłatach ich elektryczne samochody. Jak bym miał w rodzinie trzy auta i nie zaglądał nerwowo na stan konta, też bym sobie kupił teslę – a co!?
Pora więc przyjrzeć się poważniej samochodom elektrycznym; poważniej, to znaczy traktując je jako system komunikacyjny, a nie jako fajną zabawkę, którą można się pochwalić przed zaprzyjaźnionym oldbojem. Jakie są problemy tych samochodów?
Po pierwsze, złe znoszenie niskich temperatur – nie tylko dlatego, że wydajność baterii elektrycznych jest poniżej zera znacznie gorsza, ale też dlatego, że chcielibyśmy podróżować bez kożuchów, w kabinie nagrzanej przynajmniej do 18 stopni. O ile niska sprawność silników benzynowych pozwala skorzystać z ciepła generowanego przy spalaniu, to przy elektryce potrzebny jest jakiś grzejniczek (może na naftę jak w zaporożcu... he he he). Oczywiście ludzie różnie kombinują – zaleca się ogrzanie kabiny w trybie podłączenia do kontaktu przed wyruszeniem elektrycznym samochodem w drogę etc. Ale nie dajmy się robić w ciula; z zamrożonych akumulatorów wiele ciepła nie będzie.
Druga sprawa – prócz wydajności samych akumulatorów i zasięgu auta problemem jest infrastruktura. Produkowany w elektrowniach prąd wcale nie jest taki czysty, no bo elektrownie, o ile nie są wiatrowe, atomowe czy wodne, spalają węglowodory. Na dodatek, podczas transportu tej energii do naszej stacji ładowania są duże straty na przewodach. Paradoksalnie, zamiast produkować prąd elektryczny z gazu w elektrowni, lepiej byłoby ten gaz dowieźć do naszego samochodu i wydajnie spalić go w czystym i bardzo sprawnym silniku spalinowym.
– Co w tym złego?
– Nic, ale jest to, wedle dzisiejszego słownictwa „mało sexy”.
Wniosek jest taki, że dystrybucja paliw węglowodorowych jest o wiele bardziej elastyczna, gdy spalamy je indywidualnie niż w wielkich elektrowniach i dostarczamy do baterii. Poza tym, moc elektrowni jest trudna do szybkiego regulowania (stąd pomysł elektrowni pompowo-szczytowych), a więc aby obsłużyć samochody, tego zapasu mocy musi być o wiele więcej niż w przypadku indywidualnego spalania, by zabezpieczyć się na wypadek „pików”.
Po drugie, jeżeli przestawimy cały transport na prąd, to to, co dzisiaj robi za linie przesyłowe, zwłaszcza w krajach takich jak Kanada, po prostu padnie. Te druty tego nie wytrzymają, nie w takim natężeniu. A więc teoretyczna lepsza sprawność motorów elektrycznych wcale nie musi oznaczać, że ogólne zapotrzebowanie na energię sektora komunikacyjnego będzie mniejsze.
Po trzecie, mimo znacznych postępów, czas ładowania jest w przypadku elektrycznych aut o wiele dłuższy od czasu tankowania, co oznacza, że towarzysząca infrastruktura stacji do ładowania musi być o wiele większa – stacje te po prostu będą zajmować o wiele większą powierzchnię niż obecne stacje benzynowe.
Na dodatek, lansowany obecnie model ładowania zakłada, że samochody nadal pozostają w prywatnych rękach, a nie że są użytkowane wspólnie (sharing). Bo jeśli są wspólnie użytkowane – a jest to rosnąca tendencja, to kiedy je ładować?
Kolejna sprawa – holowanie. Holowanie samochodem elektrycznym drastycznie ogranicza zasięg. Nie ma bola, żeby F150 został zastąpiony jakimś autem elektrycznym do odśnieżania czy holowania 40-stopowego jachtu, po prostu to się nie sumuje.
Inna sprawa, to jak przełożyć dzisiejsze podatki od sprzedaży paliw na nowe zasilanie? Dzisiaj kupujemy benzynę i 80 proc. to podatek, w prądzie jest jednak trochę inaczej. A poza tym, jak zmienić strukturę opodatkowania?
OK, jakie mamy rozwiązanie? – Więcej małych elektrycznych aut miejskich typu smart czy elektrycznych rowerów i skuterów w środowisku miejskim...
I więcej czystych samochodów na gaz. Gdyby tak trochę pogłówkować, okaże się, że transport gazowo-elektryczny miałby o wiele więcej przyszłości niż dofinansowanie luksusowych i zawodnych aut elektrycznych. Słowem, jeśli ktoś się chce bawić w auta elektryczne, to niech sam płaci za te zabawki.
do czego przekonuje
Wasz Sobiesław
Pogromca silników - Zgubne skutki krótkiej jazdy
Napisane przez Sobiesław KwaśnickiNie ma dla samochodu gorszych warunków eksploatacyjnych niż częsta jazda na krótkie dystanse, a niestety bardzo wiele aut w wielkich miastach tak właśnie jest eksploatowana.
Wiem to po sobie. Do pracy mam jakieś 15 minut – zanim wszystko zdąży się rozgrzać – wyłączam silnik.
Między innymi powoduje to szybsze rozładowywanie akumulatora, który nie jest odpowiednio doładowywany po dużym wysiłku, jaki idzie na rozruch. Wyczerpanie akumulatora prowadzi zaś do obniżenia napięcia. Właściwe napięcie jest zaś bardzo potrzebne do dobrej pracy sensorów, jakimi nasz samochód jest naszpikowany. Często zdarza się tak, że lampka check-engine zapala się właśnie dlatego, że nastąpił drenaż systemu elektrycznego – i komputer ma błędne wskazania – na przykład – czujnika CCV układu przewietrzania skrzyni korbowej. Układ ten umożliwia utrzymanie w niej właściwego podciśnienia; gdy podczas pracy silnika powstające spaliny i pary oleju przenikają do skrzyni korbowej (na skutek tzw. przedmuchów), co skutkować może powstawaniem nadciśnienia. Odprowadzanie par oleju i spalin poprzez układ przewietrzania skrzyni korbowej do układu dolotowego zmniejsza niebezpieczeństwo zakłócenia pracy. Przy zimnym silniku układ ten lubi się przytykać – dobrze jest, aby praca silnika trwała co najmniej 30 min.
Ale to nie jest główna rzecz.
Przede wszystkim, problem jest ze smarowaniem, nie tylko silnika, ale też turbosprężarek – tak powszechnych w dzisiejszych wyżyłowanych motorach – spowodowany przez rozrzedzenie i zanieczyszczenie oleju. Zwiększone zużycie paliwa na krótkich trasach to nie tylko dodatkowe koszty. Duża porcja paliwa, która trafia do silnika, nie spala się całkowicie. Część niespalonego paliwa osiada na ściankach cylindrów i spływa po nich do wspomnianej skrzyni korbowej, gdzie miesza się z olejem. Rozcieńczony paliwem olej traci swoje własności. Olej silnikowy jest potrzebny także do właściwej pracy napinacza paska/łańcucha rozrządu, a także regulatorów luzów zaworowych. Jeśli ma gorsze właściwości – mamy problem.
Jedną z pięt achillesowych współczesnych silników są łożyska turbosprężarek, na dodatek ich wymiana nie jest tania, a często konieczna staje się już po ustaniu okresu gwarancyjnego. Przez pierwsze chwile od rozruchu olej silnikowy dopiero jest rozprowadzany do elementów silnika i pracują one na sucho. Turbosprężarki w dzisiejszych samochodach są praktycznie włączone cały czas – dawniej turbo włączało się jedynie na wyższych obrotach –to oznacza, że nie można ostrożnie jadąc z lekką nogą, nie włączyć turbosprężarki już w tym pierwszym zimnym okresie.
Tu wracamy do poruszanego kiedyś tematu. Wbrew namowom obrońców środowiska, jeśli chcemy oszczędzać silnik, powinniśmy jednak trochę rozgrzać takie turbodoładowane auto, poczekać ze sprężarką, która zazwyczaj włącza się przy 1500 obr./min, czyli – poczekajmy więc minutkę z turbem, żeby olej był w nim cieplejszy i lepszy jakościowo.
Jak dbać o samochód eksploatowany na krótkich dystansach? Przede wszystkim często wymieniać olej, a od czasu do czasu auto przewietrzyć na dłuższej trasie, jeśli widzimy na korku wlewu oleju żółtawą maź – może to oznaczać nie tylko pęknięcie uszczelki pod głowicą, ale właśnie złe działanie układu przewietrzania skrzyni korbowej i obecność pozostałości spalania paliwa w oleju. Kolejna rzecz zalecana zwłaszcza zimą, to doładowywanie akumulatora. Właściwe napięcie pozwoli nie tylko odpalić w każdej sytuacji, ale też zapewni dobrą pracę wszystkich czujników.
Bądźmy świadomi, że auto, które często jeździ po kilka kilometrów, to auto specjalnej troski,
o czym zapewnia Wasz Sobiesław.
Jedną z uciążliwych konieczności związanych z posiadaniem samochodu jest ubezpieczenie motoryzacyjne. Nie pamiętam sytuacji, kiedy na cytowany koszt składki mógłbym powstrzymać się od pytania, dlaczego tak drogo?
Ubezpieczenie motoryzacyjne niejednokrotnie stanowi koszt zaporowy posiadania własnych czterech kółek, zwłaszcza jeśli mieszkamy w miejscowościach dosyć zagęszczonych, jak Toronto czy Mississauga, gdzie stłuczki są na porządku dziennym i ubezpieczalnie oceniają wysoko możliwość ryzyka wypadku.
Podrygi liberalnego rządu prowincji na nic się zdały i mimo obietnic oraz obniżenia wysokości wypłat odszkodowania w obowiązkowym ubezpieczeniu ceny składek nadal nie spadają. Dlaczego?
Odpowiedź jest prosta.
System ubezpieczeń motoryzacyjnych stanowi żerowisko adwokatów. Niejedna prawnicza rodzina żyje na poziomie milionerów z pompowania odszkodowań za drobne uszczerbki na zdrowiu doznane w rezultacie wypadków.
Na dodatek, prawnicy działają na procent, ale kasują nie tylko część (zazwyczaj 25 proc.) zasądzonego odszkodowania, ale również biorą pieniądze zasądzone na pokrycie kosztów sądowych. Wiele osób uważa, że jest to podwójna zapłata za tę samą usługę. No bo skoro umawiamy się, że procent wypłacanego odszkodowania stanowić będzie wynagrodzenie wysiłków prawników, to wydawałoby się, że przyznana rekompensata powinna być wypłacana samej poszkodowanej stronie.
Tak czy owak, przed ontaryjskim sądem apelacyjnym jest obecnie omawiana sprawa klasowego procesu przeciwko jednej z torontońskich firm prawniczych.
Jak te rzeczy wyglądają w praktyce? No tak, że np. osoba, która w wypadku motocyklowym straciła nogę, otrzymuje od ubezpieczalni 1,86 mln dol. odszkodowania, z tym że na rękę 480 tys. – resztę biorą adwokaci.
Jak to możliwe? No tak, że mimo deklarowanych 25 proc. adwokaci często podpisują z klientami dodatkowe umowy na pokrycie konkretnych kosztów.
Inny przypadek kobiety, która „cierpi na chroniczne bóle”, po tym jak ktoś najechał na jej auto od tyłu. Prawnik wynegocjował dla niej odszkodowanie w wysokości 42 500 dol., z czego kobieta na rękę dostała 10 700. Kwota taka też piechotą nie chodzi, ale ktoś musi za te rzeczy przecież płacić. Pieniądze ubezpieczalni z niczego się nie biorą.
Inny przypadek chronicznych bólów po wypadku – w Brooklin w Ontario, gdzie ofiara wypadku ostatecznie dostała odszkodowanie 150 tys. dol., a z tej kwoty na jej konto wpłynęło jedynie 10 tys. – resztę wzięli prawnicy.
Czy ktoś ten system jest w stanie ruszyć? Można byłoby to zrobić jedną ustawą. Ale przecież nikomu poważnemu na tym nie zależy! Ludzie dobrze żyją, politycy dostają swoje w postaci dotacji na działalność. A my, Boże owieczki, jesteśmy zgrabnie i równo strzyżone. Taki jest przecież porządek tego świata.
Rozwiązanie?
Znam takich, co jeżdżą po Toronto samochodem zarejestrowanym na Jukonie – na córkę... A czemu nie? Już w Quebecu jest o wiele taniej... bo przeciętnie 600 dol. na rok. Tam jest mniej wypadków, więc żerowisko mniejsze – posokowe rekiny jeszcze nie przypłynęły.
Czyż zatem nie mają racji ci, którzy mówią, że świat bez prawników byłby piękniejszy? Cóż, w miarę jak mi lat przybywa, coraz bardziej przychylam się do takiej opinii.
Tymczasem pomimo tej olbrzymiej ubezpieczeniowej drożyzny większość spraw, które powinny być ubezpieczone, jest dzisiaj załatwiana pod stołem przez przestraszonych sprawców. Takie życie, takie czasy.
Wasz Sobiesław.
Postanowiłem dzisiaj omówić ciekawy tekst z wheels.ca o zagadce, która nie tylko mnie nie daje spokoju – chodzi o eksplodujące szyberdachy. Mimo że zazwyczaj twierdzi się, iż powodem są kamienie, to jednak coraz więcej przypadków wskazuje, że szkło po prostu pęka samo z siebie. Jest to oczywiście szkło hartowane, które od lat używane jest w samochodach – pamiętam jeszcze czasy, kiedy z takiego szkła były robione przednie szyby (zanim były klejone) i w wypadkach rozpadały się na tysiące małych kawałeczków.
Dlaczego więc podczas jazdy ni z tego, ni z owego rozsypuje się nam szyberdach? Oczywiście zwykłym powodem byłoby uderzenie nawet niewielkiego kamyka. Jak wiemy, hartowane szkło puknięte w odpowiednie miejsce całe się sypie.
Autorzy artykułu cytują jednak przypadek samoistnej „eksplozji” szyberdachu w BMW X3. – W jednym i tym samym modelu właścicielka najpierw doświadczyła czegoś takiego, gdy samochód stał zaparkowany na słońcu, a następnie po wymianie, podczas jazdy w temperaturze plus 20 stopni. Prawda jest taka, że rozpad szyby może być spowodowany przez defekt szkła. Co ciekawe, przypadki te występują czasem częściej w niektórych modelach.
Producenci starają się dzisiaj zapobiec niebezpieczeństwom wywołanym przez rozpadające się szyberdachy np. poprzez klejenie warstwowe – zwłaszcza gdy chodzi o stosowane w wielu modelach dachy panoramiczne w o wiele większych wymiarach niż tradycyjne sunroof. Inne rozwiązanie, nad którym pracuje francuska firma Saint Gobain, polega na wdrożeniu do motoryzacji tzw. gorilla glass, czyli superutwardzonego szkła używanego obecnie do ekranów smartfonów i tabletów. W 2006 r. Steve Jobs poszukiwał szkła do swoich iPhonów, które byłoby bardziej odporne na zniszczenia, zarysowania i pęknięcia.
Firma Corning Glass zajmowała się wzmacnianiem szkła do różnych celów już od 1960 r. Wówczas to, w latach 60., odkryto supertwarde szkło, ale nie wiedziano, do czego można je stosować. Gorilla glass polega na hartowaniu szkła poprzez wymianę jonową: mniejsze jony potasu opuszczają powierzchnię, tworząc miejsce dla większych jonów sodu, podczas zanurzania w roztopionej soli potasu, w temperaturze około 400°C. Efekt końcowy tworzy powierzchnię o bardzo wysokiej sprężystości, przez co warstwa jest bardziej odporna na uszkodzenia wynikające z codziennego użytku, jak noszenie w kieszeni z innymi przedmiotami, zarysowania, upadki itd.
Czy gorilla glass to przyszłość motoryzacji? – Pewnie tak, do tego dojdzie zamiana takich powierzchni w ekrany zdolne do wyświetlania informacji oraz obrazów. Przyszłość jest przecież już dzisiaj, jak mówi stare angielskie porzekadło.
Co robić, gdy rozsypie się nam szyberdach? Cóż, w wielu starych samochodach pozostaje oddać auto na złom albo szukać na złomie szyby z odzysku. Nówka jest bowiem bardzo droga – często cena idzie w tysiące dolarów. Producenci zwalają winę na kamienie – odsyłając do ubezpieczalni, a ubezpieczalnie zazwyczaj każą nam płacić frycowe w postaci wkładu własnego. Zmuszenie producenta do uznania wady wymaga sporo zachodu. W cytowanym tekście autorzy zalecają korzystanie z pomocy CAMVAP, czyli Canadian Motor Vehicle Arbitration Plan, która to organizacja zajmuje się mediacją między posiadaczami aut a producentami.
Zaleca się jak najobszerniejsze udokumentowanie całego incydentu wraz z zapisaniem warunków zewnętrznych, a także zgromadzenie wszystkich rachunków napraw oraz rejestrację rozmów przeprowadzonych z dilerami.
Słowem, jak się postawimy, to często jesteśmy w stanie coś ugrać, o czym informuje Państwa
Wasz Sobiesław.