Nasz kochany ontaryjski rząd każe nam, żuczkom małym, dokładać się do fanaberii milionerów i dofinansowywać w dopłatach ich elektryczne samochody. Jak bym miał w rodzinie trzy auta i nie zaglądał nerwowo na stan konta, też bym sobie kupił teslę – a co!?
Pora więc przyjrzeć się poważniej samochodom elektrycznym; poważniej, to znaczy traktując je jako system komunikacyjny, a nie jako fajną zabawkę, którą można się pochwalić przed zaprzyjaźnionym oldbojem. Jakie są problemy tych samochodów?
Po pierwsze, złe znoszenie niskich temperatur – nie tylko dlatego, że wydajność baterii elektrycznych jest poniżej zera znacznie gorsza, ale też dlatego, że chcielibyśmy podróżować bez kożuchów, w kabinie nagrzanej przynajmniej do 18 stopni. O ile niska sprawność silników benzynowych pozwala skorzystać z ciepła generowanego przy spalaniu, to przy elektryce potrzebny jest jakiś grzejniczek (może na naftę jak w zaporożcu... he he he). Oczywiście ludzie różnie kombinują – zaleca się ogrzanie kabiny w trybie podłączenia do kontaktu przed wyruszeniem elektrycznym samochodem w drogę etc. Ale nie dajmy się robić w ciula; z zamrożonych akumulatorów wiele ciepła nie będzie.
Druga sprawa – prócz wydajności samych akumulatorów i zasięgu auta problemem jest infrastruktura. Produkowany w elektrowniach prąd wcale nie jest taki czysty, no bo elektrownie, o ile nie są wiatrowe, atomowe czy wodne, spalają węglowodory. Na dodatek, podczas transportu tej energii do naszej stacji ładowania są duże straty na przewodach. Paradoksalnie, zamiast produkować prąd elektryczny z gazu w elektrowni, lepiej byłoby ten gaz dowieźć do naszego samochodu i wydajnie spalić go w czystym i bardzo sprawnym silniku spalinowym.
– Co w tym złego?
– Nic, ale jest to, wedle dzisiejszego słownictwa „mało sexy”.
Wniosek jest taki, że dystrybucja paliw węglowodorowych jest o wiele bardziej elastyczna, gdy spalamy je indywidualnie niż w wielkich elektrowniach i dostarczamy do baterii. Poza tym, moc elektrowni jest trudna do szybkiego regulowania (stąd pomysł elektrowni pompowo-szczytowych), a więc aby obsłużyć samochody, tego zapasu mocy musi być o wiele więcej niż w przypadku indywidualnego spalania, by zabezpieczyć się na wypadek „pików”.
Po drugie, jeżeli przestawimy cały transport na prąd, to to, co dzisiaj robi za linie przesyłowe, zwłaszcza w krajach takich jak Kanada, po prostu padnie. Te druty tego nie wytrzymają, nie w takim natężeniu. A więc teoretyczna lepsza sprawność motorów elektrycznych wcale nie musi oznaczać, że ogólne zapotrzebowanie na energię sektora komunikacyjnego będzie mniejsze.
Po trzecie, mimo znacznych postępów, czas ładowania jest w przypadku elektrycznych aut o wiele dłuższy od czasu tankowania, co oznacza, że towarzysząca infrastruktura stacji do ładowania musi być o wiele większa – stacje te po prostu będą zajmować o wiele większą powierzchnię niż obecne stacje benzynowe.
Na dodatek, lansowany obecnie model ładowania zakłada, że samochody nadal pozostają w prywatnych rękach, a nie że są użytkowane wspólnie (sharing). Bo jeśli są wspólnie użytkowane – a jest to rosnąca tendencja, to kiedy je ładować?
Kolejna sprawa – holowanie. Holowanie samochodem elektrycznym drastycznie ogranicza zasięg. Nie ma bola, żeby F150 został zastąpiony jakimś autem elektrycznym do odśnieżania czy holowania 40-stopowego jachtu, po prostu to się nie sumuje.
Inna sprawa, to jak przełożyć dzisiejsze podatki od sprzedaży paliw na nowe zasilanie? Dzisiaj kupujemy benzynę i 80 proc. to podatek, w prądzie jest jednak trochę inaczej. A poza tym, jak zmienić strukturę opodatkowania?
OK, jakie mamy rozwiązanie? – Więcej małych elektrycznych aut miejskich typu smart czy elektrycznych rowerów i skuterów w środowisku miejskim...
I więcej czystych samochodów na gaz. Gdyby tak trochę pogłówkować, okaże się, że transport gazowo-elektryczny miałby o wiele więcej przyszłości niż dofinansowanie luksusowych i zawodnych aut elektrycznych. Słowem, jeśli ktoś się chce bawić w auta elektryczne, to niech sam płaci za te zabawki.
do czego przekonuje
Wasz Sobiesław