Ze znanym adwokatem prawa karnego, mecenasem Krzysztofem Preobrażeńskim, rozmawia Krystyna Starczak-Kozłowska.
http://www.goniec24.com/wywiady-gonca/item/1416-taniec-na-linie-1#sigProIdc1a1b4b97e
– Pan przyszedł na świat w Kanadzie?
– Tak się złożyło, że, mówiąc żartobliwie, "projektowany" byłem jeszcze w Polsce, ale "wykonany" w Kanadzie. Ojciec z mamą uciekli z Polski 1 maja 1948 roku przez Niemcy i jako uciekinierzy polityczni dostali się do Kraju Klonowego Liścia. Urodziłem się jako wymarzone dziecko trzy lata po zamieszkaniu rodziców w Toronto. Gdy miałem 11 lat, zaczęły się problemy mojej mamy ze zdrowiem. Bardzo cierpiała prawie dwa lata z powodu ciężkiej choroby nowotworowej aż do swej śmierci w 1964 roku. Podczas jej choroby zajmowałem się moimi braćmi: 6-letnim wówczas Jackiem i 8-letnim Romanem. Ojciec całe dnie pracował, więc ja gotowałem, sprzątałem, prałem… Po śmierci mamy jako trzynastoletni wówczas chłopiec musiałem po prostu zastąpić im matkę…
– Nie buntował się Pan, że los tak Pana obciążył?
– Jak mogłem się buntować? Powiedzieć losowi "tak" – to wszystko staje się mniej gorzkie... Może wtedy jeszcze nie uświadamiałem sobie tej prawdy, byłem przecież dzieckiem, ale zaakceptowałem smutny los i jak mogłem najlepiej starałem się wywiązać z obowiązków, które na mnie spadły w tak bolesnych okolicznościach. Tylko że my jako nastolatkowie nie byliśmy tacy jak dzisiejsza młodzież, wychowana miękko, bez dyscypliny, która całe życie traktować chce na luzie. Nam rodzice wpajali od dzieciństwa: docenić pracę, przyjaźń, rodzinę i co najważniejsze – mieć swój moralny kompas.
– Przeszedł Pan w dzieciństwie twardą szkołę życia. Jak wyglądało to w praktyce?
– Opowiem dla przykładu o wakacjach. Całe lato spędzaliśmy na kempingu na Północy, nad jeziorem Big Doe Lake. Ojciec, pracując, mógł do nas przyjeżdżać tylko na weekendy – i ja przez cały tydzień zajmowałem się braćmi, gotowałem im i sprzątałem. Byłem na tyle odpowiedzialny, że ojciec nie miał żadnych obaw, choć dzisiaj pewnie w świetle prawa kanadyjskiego uznano by go za winnego, że opuszczał swoich synków na tak długo... Ale my, jego dzieci, solidarnie stawaliśmy na wysokości zadania.
– Ojciec był dla was wielkim autorytetem?
– Więcej, można powiedzieć – ideałem. Wśród ludzi nigdy nie mówiliśmy o nim "tata", tylko zawsze z największym szacunkiem: ojciec. Wysportowany, silny duchowo i fizycznie, projektował i konstruował żaglówki. Cudownie było podczas weekendów codziennie pływać z nim po jeziorze, ale dobrze znaliśmy swoje obowiązki i mógł nas na tydzień zostawić.
– Narzucał dyscyplinę?
– Nie musiał. Myśmy mieli dyscyplinę w sobie, przecież tak zostaliśmy wychowani. On żył z nami w przyjaźni, podpierał nas, zaprawiał do życia aktywnego, sugerował, ale nie popychał bynajmniej – w kierunku zdobycia wyższego wykształcenia, a także sportu.
– Przynęta chwyciła?
– Oczywiście! Jego przykład działał jak magnes. Obaj moi bracia zostali mistrzami zapasów. Romek był w tej dziedzinie mistrzem Kanady, a Jacek – mistrzem na Uniwersytecie Torontońskim.
– Pan z kolei był mistrzem Kanady w dżudo – może mieliście pęd do sportu w genach?
– Chyba tak. Dziadek był w carskiej Moskwie mistrzem zapasów, grał na mandolinie i był dyrygentem orkiestry. Nie tylko sportowe, ale i "muzyczne" geny odezwały się również: dziś mój brat, Jacek, jest kompozytorem i producentem muzyki, Roman – lekarzem sportowym i rodzinnym.
– Są też w rodzinie geny "prawnicze"?
– Tak, moja bliska kuzynka, ojca siostry córka, Barbara Piwnik, została w Polsce w 1998 roku ministrem sprawiedliwości, a teraz jest sędzią Sądu Najwyższego w Warszawie.
– Słyszałam, że był Pan dobrym synem: ostatnie lata ojciec mieszkał razem z wami i atmosfera, jaką mu stworzyliście, w dużej mierze sprawiła, że był w świetnej formie do końca. Najlepszy dowód: mimo swego zaawansowanego wieku trenował ciężary, pływał, jeździł rowerem... Co najbardziej utkwiło w Panu z zasad i norm, jakie wpajał ojciec?
– Myślę, że najważniejsze, iż nauczył mnie myśleć krytycznie. Nie być ograniczony przez gusła i tępe myślenie – mieć szeroki horyzont. Byłem dumny z ojca, także z tego, że miał wielką fantazję i wyobraźnię. Jako młody człowiek chciał jechać z Polski do Peru, badać dżunglę. Miał ogromny pęd do przygody – w 1959 roku przemaszerował przez Meksyk, zwiedził Australię, Tahiti, Hawaje... Twierdził, że Europa jest zbyt ponura i ma skostniałe obyczaje – tam, gdzie mieszkał w Polsce w młodości, nie wypadało np. w niedzielę w krótkich szortach wybrać się rowerem na przejażdżkę – on śmiał się z tego. Dlatego dziś ja, zapytany, czy jestem Rosjaninem, czy Polakiem, odpowiadam: jestem słowiańskim obywatelem świata!
– Ukochanie sportu, które wpoił Panu ojciec, zaowocowało Pana karierą w dżudo. Tak chyba można nazwać to, co osiągnął Pan w tej dziedzinie sportu w Kanadzie.
– Byłem członkiem kadry narodowej Kanady w dżudo, trenowałem w Japonii. W 1974 i 1975 zostałem mistrzem Kanady, zdobyłem dwa medale w Panamerican Games, w 1974 roku – III miejsce w British Open, w 1976 – V miejsce w Paryżu – w Paris Open.
– A potem przez lata był Pan asystentem-trenerem kadry narodowej Kanady, gdy idzie o dżudo.
– Przez dwa lata byłem w tej dziedzinie sportu asystentem-trenerem narodowym Kanady, przez trzy lata trenerem prowincji Ontario, a 25 lat trenerem kadry Uniwersytetu Torontońskiego. W związku z tym jeździłem z drużynami kanadyjskimi na zawody po całym świecie, byłem w Japonii, Niemczech, Francji, Holandii, Anglii, w Meksyku, Ameryce, na Kubie…
– Co dało Panu dżudo?
– Bez tego sportu, pojmowanego też jako filozofia życia, nie wyobrażam sobie swej egzystencji. Dżudo podwaja energię, stwarza mądry dystans wobec spraw nieważnych, daje rygor wewnętrzny, psychiczną perspektywę, kształtuje i wzmacnia charakter, refleks w myśleniu, jednym słowem daje ów "focus", bez którego życie mogłoby być szare i byle jakie. Dzięki trenowaniu przez lata dżudo – do dziś z żelazną konsekwencją ćwiczę codziennie przez dwie godziny gimnastykę na przyrządach, wstaję w tym celu o 5 rano, a często w ciągu dnia ćwiczę jeszcze godzinę… Może dlatego miesiąc temu, gdy po 31 latach pojechałem trenować dżudo do Ameryki, sześciogodzinne treningi każdego dnia nie sprawiały mi żadnej trudności.
– Czy głębiej pojęte uprawianie dżudo nie przygotowuje również do porażek, które są nieodłączną częścią życia, podobnie jak sukcesy?
– Absolutnie tak. Jeśli człowieka stać na 100 proc. walki – wówczas przegrana czy wygrana nie robi różnicy, ważne, żeby dać z siebie wszystko. Proszę Pani, przecież my to wiemy najlepiej: kiedyś zdobyte puchary zbierają kurz… Ale pamięć i energia, wyzwolona podczas tamtych walk i zwycięstw – to są nasze najprawdziwsze złote medale noszone w sobie…
– Nie uważa Pan, że przeszkody, które los stwarza każdemu człowiekowi, uczą nas docenić piękno i wartość życia i że "fortuna, równie jak kobieta, najchętniej oszukuje wtenczas, gdy faworyt zbyt pewny swego"…?
– Cięgi losu są niezbędne, by ulepszyć siebie jako zawodnika i jako człowieka, nie popaść w pychę. Cenię styl gry i styl życia w ogóle. Nie gapię się w telewizję podczas rozgrywek hokeja, gdzie obserwować można brak stylu i nierzadkie wręcz "mordobicie". Trudno nie odbierać tego z niesmakiem. W ogóle nie włączam telewizji, którą uważam za kulturalny odpadek. Moja dewiza: zarówno w sporcie, jak i w życiu zawsze można drugiemu podać rękę od strony siły, bo postępując sprawiedliwie, czy nawet wspaniałomyślnie – zwalczamy przeciwności losu…
– Czy takie podejście nie jest w pewnej mierze związane z Pana rodowodem, który jest o tyle nietypowy, że ze strony dziadków Pana ojca mamy do czynienia z arystokracją? Była to, jak wiem, arystokracja rosyjska.
– Pradziadek był w carskiej Rosji gubernatorem prowincji jarosławskiej i sygnował się herbem, na którym widnieje św. Jerzy na koniu zabijający smoka. Smoki, niestety, jeszcze nie wymarły i spotykamy je w różnych wcieleniach w trudnych sytuacjach w naszym życiu.
– Widzę ów sygnet z wizerunkiem św. Jerzego na Pana palcu… To jakby znak, że Pan lubi sytuacje wymagające niezwykłej odwagi i determinacji. Nie znosi Pan przeciętności?
– Przeciętność – to obciążenie. Każdy musi starać się osiągnąć w życiu coś niezwykłego. Inaczej spada poniżej przeciętnej. Od młodości rozczytywałem się w literaturze historycznej. Moim ulubionym bohaterem dzieciństwa był Lancelot – rycerz Okrągłego Stołu Króla Artura.
– Czy ów sygnet na palcu to oryginał?
– To jest kopia sygnetu pradziadka, który przez zawieruchy wojenne nie dotrwał do naszych czasów, a na mnie zawsze miał ogromny wpływ.
– Pana dziadek z kolei, walcząc w wojsku rosyjskim podczas I wojny światowej, otrzymał Krzyż św. Grzegorza, gdy sforsował San…
– Jako jeniec wojenny znalazł się w polskich rękach i osiadł w Polsce. Ożenił się z piękną Polką, Wandą Kotkowską, za co patriotycznie nastawiona rodzina mamy, wywodząca się ze szlachty z okolic Ostrowca Świętokrzyskiego, dyskryminowała ją, nie mogąc wybaczyć, że wyszła za mąż za Rosjanina…
– My ją rozumiemy o tyle, że nie można być silniejszym od przeznaczenia – jak zauważył Eurypides. Widzę u Pana w biurze nie tylko trofea dżudo, ale i miecze samurajów. Jak wiadomo, mieli oni bardzo szczytne reguły życia i honoru…
– Zainteresowanie japońszczyzną mam chyba w genach. Mój krewny, Feliks Jasieński herbu Dołęga, słynny krakowski krytyk i kolekcjoner sztuki, zwłaszcza japońskiej, działający na przełomie XIX i XX wieku, uzbierał 15 tys. cennych eksponatów, w tym 6 tys. o tematyce japońskiej – i znalazły się one w Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej, założonym w latach 80. w Krakowie przez Andrzeja Wajdę. Może dlatego między innymi japońska sztuka samurajów jest mi tak bliska.
– Uważa Pan nawet, że każdy adwokat prawa karnego powinien być z natury takim jakby samurajem?
– Tak, bo my, adwokaci, podobnie walczymy z prokuratorem podczas rozpraw sądowych – do ostatka. Jak ja to mówię – "ręka, noga, mózg na ścianie", a mam tu na myśli "masakrę" stanowiska prokuratora podczas rozprawy, kiedy on usiłuje za wszelką cenę wykazać winę oskarżonego. My, adwokaci, jak lwy walczymy w jego obronie do upadłego, bo póki nie udowodniono winy oskarżonego – jest on uznany w świetle prawa za niewinnego.
– I tak doszliśmy do Pańskiej profesji. Już znam odpowiedź, dlaczego wybrał Pan prawo…
– …bo tu toczy się najbardziej zacięta walka dobra ze złem. To jest bardzo ostre wyzwanie. Dlatego ćwierć wieku temu na Uniwersytecie Torontońskim najpierw skończyłem historię polityczną, a potem na Uniwersytecie w Montrealu – prawo.
– Dlaczego prawo karne?
– Tu występuje największy kontrast między dobrem a złem! W tej specjalności najbardziej można pomóc człowiekowi skrzywdzonemu. Pani sobie zdaje sprawę, co to znaczy być człowiekiem niewinnie oskarżonym, a co dopiero – niewinnie skazanym…?! Jaki to bezmiar nieszczęścia, prawdziwej tragedii! Prawo karne jest tak ważne w każdym państwie dlatego, że niektórzy zawsze wykorzystywać będą przewagę, jaką daje obywatelowi prawo. Toteż adwokat karny zawsze musi mieć, w przenośni oczywiście, "miecz i tarczę". A przechodząc do bardziej konkretnych sformułowań – w prawie karnym znajduje odbicie to, co nazywamy występowaniem indywidualności przeciw państwu. Każda ewolucja państwa polega bowiem na tym, że zaczyna ono coraz bardziej kontrolować jednostkę. Dlatego adwokat karny – to pierwsza i ostatnia linia obrony jednostki przed państwem. Im państwo silniejsze, tym mniej praw ma człowiek-obywatel.
– Do tego tematu jeszcze wrócimy, proszę mi tylko powiedzieć: czy to ostatnie stwierdzenie Pana dotyczy również państwa demokratycznego?
– Niewątpliwie tak. Demokracja, jak mówili starożytni, nie jest najlepszym systemem, ale lepszego dotąd nie wynaleziono. Rząd liberalny jest tylko pretekstem, by pomagać ludziom, w istocie zaś następuje stopniowo coraz większa kontrola ze strony państwa. Dlatego zadaniem adwokata karnego jest dbać o prawa jednostki. Chociaż w Kanadzie panuje ów najlepszy z możliwych system polityczny – ta reguła również się sprawdza. I sprawowanie mojej profesji to w istocie bardzo delikatny "taniec na linie" między prawami indywidualnymi a prawami państwa. Jak tańczyć to gorące tango – adwokat karny powinien wiedzieć i umieć. Dlatego musi być silny i szybki "w stopach i barkach", mówiąc językiem dżudo, zawsze do walki przygotowany, mieć błyskawiczny refleks. Obrona to nie jest kwestia papierków do podpisania czy postawy "smrodzistołka". Szybkość reakcji jest konieczna, bo zawsze w prawie karnym wchodzi w grę element "szach-mat". Jak w japońskiej walce samurajów – to jest wbrew pozorom podobna tradycja…
– Słyszałam o Pana najszybszej obronie sprzed roku, w Brampton – cała sprawa, bardzo poważna, bo o zabójstwo – trwała 5 dni!
– W ciągu 5 dni walczyłem o uznanie, że człowiek, który zabił drugiego, jest niewinny, bo czynił to w obronie własnej – i ława przysięgłych jednogłośnie uznała tę jego niewinność. Dla wzmocnienia wymowy mojej obrończej mowy, pokazując podczas rozprawy trzymany przeze mnie w ręku nóż, którym ów człowiek zabił napastnika w obronie własnej, na mankiecie koszuli miałem spinki z napisem: "niewinny" – tak głęboko byłem przekonany o niewinności oskarżonego. No i cała ta sprawa – to było prawdziwe "rach-ciach-mach", jak by określił mój ojciec...
– To dżudo pomogło Panu zdobyć umiejętności szybkiej i dynamicznej walki o słuszną rację…?
– Dżudo dało mi fundament, jak pewnie byłoby z każdą dyscypliną sportową, w której występuje walka indywidualna. Sądowy system prokuratorski jest tak silny, że trzeba robić wszystko, by nie przekroczył on granicy praw indywidualnych, bo wtedy zdarza się to, co najgorsze, najbardziej dramatyczne – niewinny zostaje oskarżony i uznany za winnego.
– Zilustrujmy to jakimś przykładem.
– Weźmy dla przykładu niezbyt efektowny, a jednak bardzo znamienny proces, który został wytoczony starszemu mężczyźnie, że wykorzystuje seksualnie swojego wnuczka. Zaczęło się od tego, że nauczycielka przyłapała dwóch uczniów – 6-latka i 9-latka, którzy czynili razem pewne "praktyki nieskromne". Sześciolatek powiedział, że dziadek robił jemu "to samo", gdy byli razem w Barry's Bay. Nauczycielka, usłyszawszy te słowa, zadzwoniła na policję i dziadek został postawiony w stan oskarżenia. Policja w trakcie przesłuchań wzięła jednak chłopca ze sobą do Barry's Bay, by pokazał ów budynek, w którym był napastowany przez dziadka. Okazało się, że ten budynek nie został jeszcze zbudowany wówczas, gdy zdarzenie miało jakoby miejsce. Wyszło też na jaw, że ów 6-latek z bratem wyprawiał również "praktyki nieskromne", co było zresztą nagrane na wideo. Gdy przedstawiłem te wszystkie dowody, starszy człowiek, któremu w majestacie prawa chciano wmówić zboczenie i deprawowanie własnego wnuczka – został przez sąd uniewinniony. A przy okazji zostało obalone stereotypowe przekonanie, że dziecko może być tylko niewinne… Okazuje się, że dzieci kłamią jak wszyscy…
– W Kanadzie panuje na ogół mit niewinności dziecka i zawsze ono ma rację, nawet gdy niesłusznie oskarży rodziców… Zajmuje się Pan również konfliktami w rodzinie, tzw. przemocą domową, na którą prawo kanadyjskie jest ogromnie uwrażliwione i cała ta dziedzina jest bardzo szczegółowo uregulowana prawem karnym. Czy przypadkiem stanowczo nie za ostro?
– Z jednej strony, to dobrze, że drastyczne przypadki podlegają pod kodeks karny, jest to chyba zrozumiałe w cywilizowanym społeczeństwie. Ale z drugiej strony, trafiają na wokandę sprawy błahe czy wręcz absurdalne, groteskowe… Zabawna, a może żałosna wydaje się nienowa już sprawa, którą przytoczę. Mój klient przybył do domu po wyczerpującej pracy przemęczony i nerwowy. Doszło do małej sprzeczki z żoną, w trakcie której zdenerwowany klient, zamiast odpierać argumenty żony, złapał leżące na stole pęto kiełbasy i cisnął nim o podłogę. Fakt sam w sobie zdrożny, ale nie kryminalny bynajmniej. Niemniej również zdenerwowana żona, zamiast uspokoić małżonka, zadzwoniła – jak to w Kanadzie – od razu na policję, która oczywiście nadjechała po paru minutach i zabrała męża do aresztu. Już nazajutrz sprawa znalazła się przed sędzią, który stwierdził winę mojego klienta. Biedak za poręczeniem mógł wprawdzie opuścić areszt, ale z zastrzeżeniem, że do rozprawy nie może przebywać z rodziną. Tu żona rozpoczęła lament, że nie chciała mężowi robić krzywdy, a zadzwoniła na policję tylko odruchowo, bardzo tego żałuje i chce mieć męża przy sobie. Nic to jednak nie pomogło, takie są przepisy i klient musiał do rozprawy, od której go zresztą wybroniłem, mieszkać poza rodziną. Nie trzeba wyjaśniać, ile kosztowało go to zdrowia i pieniędzy… Należy dodać, że można spędzić w areszcie, dotyczy to szczególnie niektórych dzielnic Toronto, nawet rok. I co z tego, że w trakcie procesu oskarżony zostanie uniewinniony… Niestety, jest to jeden z większych mankamentów naszego sądownictwa, które przez to zbyt obciążone jest sprawami.
Ciąg dalszy za tydzień