O co chodzi? Chodzi o to, żeby spoglądać obłudnemu światu prosto w oczy bez przesadnej, prawda, naiwności.
Ujmując temat odrobinę dosadniej: o to chodzi, żeby wytrzymać twarde spojrzenie świata, gdy ten wciąż i wciąż, na rozmaite sposoby, usiłuje spopielić czy to ciebie, czy to, kim jesteś, a przede wszystkim to, co kochasz najbardziej. Chodzi o to, by wytrwać pod zbrylonym i stężałym, łykowatym, nieczułym, spojrzeniem świata, powtarzam, i nie ulec mu, brudząc bieliznę. Zaś rzecz ujmując generalnie – w znaczeniu, że najkrócej jak się da – chodzi o to, żeby nie spieprzyć sobie życia.
PROWOKACJA KONTROLNA
Dajmy na to taki Konstanty Gebert potrafi, zresztą nie tylko samemu sobie, bo co do innych, też stara się jak może. W rozmowie z angielskojęzycznym „Newsweekiem” (26.4.2018), rzekł ci on: „Wielu członków narodu polskiego ponosi współodpowiedzialność za niektóre zbrodnie nazistowskie popełnione przez Trzecią Rzeszę”. Jak wyjaśnił dalej Gebert, miałaby to być intelektualna „prowokacja kontrolna”, sprawdzająca, jak działa nowela ustawy o IPN, której parę zapisów prezydent Duda skierował do Trybunału Konstytucyjnego. Więc.
Więc, jak się wydaje, ustawa w znowelizowanej wersji nie działa – wszelako sądzę, że nie ma co najeżać się za słowa Geberta. Wielu członków narodu polskiego ponosi współodpowiedzialność za niektóre zbrodnie nazistowskie popełnione przez Trzecią Rzeszę? Też coś. Taką samą prawdę daje się opisać stwierdzeniem podobnym litera w literę. Że, mianowicie: „Wielu członków narodu żydowskiego ponosi współodpowiedzialność za niektóre zbrodnie sowieckie popełnione przez ZSRS”. Słodycz na jeżyku, tak na marginesie.
SPIELBERG MĘCZENNIK
Czy tam na języku. Aż powtórzymy dla ukontentowania i oklasków tę frazę: „Wielu członków narodu żydowskiego ponosi współodpowiedzialność za niektóre zbrodnie sowieckie popełnione przez ZSRS”.
Swoją drogą, tym sposobem słynny „dialog” polsko-żydowski daje się ciągnąć w nieskończoność. Mało tego: tak właśnie trzeba, na zaczepki odpowiadając wrogowi jego monetą, bo nawet jeśli reaktywność wydaje się słabą bronią i to raczej przeciwnika należy przymuszać do reakcji na przez siebie wybranym polu, to przecież zasada wzajemność również zobowiązuje.
No i grzeczność ma swoje prawa. Ponoć reżyser Spielberg Steven – to ten gość od hagiografii niemieckiego fabrykanta, który nie chciał oddawać Żydów katu, bo nabywanie umiejętności przez dosyłanych mu nowych robotników uznał za nazbyt kosztowne, rozpowiada, że mają go aresztować w Polsce, to jest w kraju, którego obywatele chcieliby „powrotu SS, żeby ich chroniło”. Powinniśmy rzecz jasna sprawić tę przyjemność Stevenowi i poaresztować go, delikatnie, choćby za uszami. W podzięce za oferowaną Polsce subtelność koniecznie czymś równie subtelnym. Tarką do cebuli może?
POLONOFOBI ATAKUJĄ
Teraz ważniejsze. To, czego nasi wrogowie dopuszczają się przeciwko nam, to jedno. To, czego my nie czynimy w ramach odpowiedzi, choć to właśnie czynić powinniśmy, to jeszcze gorzej. Ale najpoważniejszym problemem nie jest antysemityzm czy antypolonizm. Problemem tym, najpoważniejszym powiadam, staje się polonofobia, a jej potęgujące się objawy deformują ogląd rzeczywistości u obu stron, niemal kompletnie druzgocząc nasze relacje wzajemne. Ogląd Polaków deformują, ponieważ bezzasadne defamacje wywołują równie bezzasadny odwet defamacyjny, co w konfrontacji z żydowskim potencjałem medialnym stanowi problem wpychający nas w kosztowną defensywę. Wszelako polonofobia deformuje również wizerunek środowisk żydowskich, a to, ponieważ wobec światowej opinii publicznej ujawniają się podwójne standardy, jakim niektóre z tych środowisk hołdują. Żeby nikt nie zarzucił mi gołosłowności: skoro Żyd nie odpowiada moralnie (prawnie też nie) za wydanie na śmierć współbraci, gdy sam siebie usiłował ocalić, w takim razie Polacy w sytuacji zagrożenia życia mogli postępować identycznie, czy nie tak? I tu podnosi się wrzask.
***
„Nie tak!” – wołają Żydzi. Niektórzy wołają bardzo głośno: „Ale byli żydowscy kaci?” – pyta dziennikarz telewizji publicznej pewnego rabina w rozmowie na żywo. „To nie wchodzi w żadna rubryka!” – ucina rozmowę na ten temat wywołany do tablicy rabin.
Między innymi dlatego nie ufam Żydom, wypowiadającym się negatywnie o zapisach ustawy o IPN, mimo że zapisy te są niemal tożsamą kopią zapisów penalizujących „kłamstwo oświęcimskie”. Nie toleruję człowiekowatych, którzy mnie oszukują. Kto normalny tolerowałby?
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Tereferendum ze „zbrodniarzem” w tle
Napisane przez Stanisław MichalkiewiczOd prawie 30 lat z początkiem maja cała Polska – chciałem napisać, że pogrąża się w nirwanie, ale to nie byłaby prawda, bo – po pierwsze – nie cała, ponieważ znaczna część Polaków wyjeżdża z miasta, a jeśli nawet nie wyjeżdża, to wyszukuje sobie w miastach takie zakątki, w których można by sobie urządzić grilla, to znaczy – upiec na węglu drzewnym karkówkę albo kiełbaski i popić piwem, albo i czymś mocniejszym, a po drugie – pozostała część nigdzie nie wyjeżdża, bo albo bierze udział w komunistycznym prazdniku 1 maja, albo celebruje „dzień flagi”, będący elementem nowej, świeckiej tradycji, powstałej, by jakoś wypełnić martwy dzień między reliktem komuny a świętem narodowym w rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja, albo uczestniczy w uroczystościach państwowych z tej okazji, albo w uroczystościach kościelnych, jako że tego samego dnia przypada święto Matki Boskiej Królowej Polski. Więc Polska wcale nie pogrąża się w nirwanie, tylko każdy folguje swoim upodobaniom; jedni – żeby wypić i zakąsić, a inni – żeby zademonstrować swoje ideowe i polityczne sympatie i poglądy. Jedni tedy nawiązują do tradycji ustanowionej przez naszych okupantów, to znaczy – Adolfa Hitlera i Józefa Stalina – bo to właśnie ci wybitni przywódcy socjalistyczni w 1940 roku proklamowali na ziemiach polskich – oczywiście każdy na obszarze swojej okupacji – 1 maja jako dzień świąteczny. I tak już zostało do dnia dzisiejszego, co stanowi żywy dowód ideologicznej i politycznej schizofrenii, w jaką wtrącony został nasz mniej wartościowy naród tubylczy przez projektodawców sławnej transformacji ustrojowej w roku 1989. Czyż trzeba lepszego dowodu na tę schizofrenię, jak bliskie sąsiedztwo świąt, z których jedno kojarzy się ze zdradą i zaprzaństwem i z niej wyrasta, a drugie – z patriotycznym pragnieniem ratowania państwa przed zagładą, jaką zgotowały mu państwa zaborcze? To, kto obchodzi albo jedno, albo drugie święto, jest znakomitym dowodem przynależności – albo do historycznego narodu polskiego, albo do polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, z którą historyczny naród polski od 1944 roku musi dzielić terytorium państwowe.
Z okazji rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja, pan prezydent Andrzej Duda zapowiedział przeprowadzenie referendum konstytucyjnego w dniach 10 i 11 listopada. Obywatele mieliby wypowiedzieć się w nim, czy w ogóle chcą zmiany konstytucji, a jeśli tak, to... ano właśnie. Nie bardzo wiadomo, na jaką, bo żadne konkretne pytania dotychczas nie padły. Ale może nie bez przyczyny, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie, że inicjatywa tego referendum, była pierwszą samowolką pana prezydenta Dudy, który właśnie od tego rozpoczął przegryzanie pępowiny łączącej go z PiS-em. PiS od samego początku odniósł się do tego pomysłu chłodno, no i teraz pan marszałek Senatu Stanisław Karczewski i pan wicemarszałek Sejmu Terlecki zauważyli, że „o tym”, czyli o referendum zdecyduje „większość parlamentarna”. Jak wiadomo, prezydent ogłasza referendum, ale – za zgodą Senatu, w którym PiS ma 65 senatorów. Czy zatem taka zgoda zostanie uzyskana? To wcale nie jest takie oczywiste, a w tej sytuacji trudno się dziwić, że Kancelaria Prezydenta specjalnie się do tego pomysłu nie przyłożyła. W przeciwny razie pytania referendalne ogłoszone zostałyby najpóźniej w połowie ubiegłego roku, a następnie w niezależnych mediach głównego nurtu odbyłaby się kampania informacyjna, wyjaśniająca obywatelom np. zasady, zalety i wady systemu parlamentarno-gabinetowego, prezydenckiego czy kanclerskiego – żeby każdy wiedział, za czym się opowiada. Skoro do tej pory nic takiego się nie zdarzyło, to nieomylny to znak, że mamy do czynienia z inicjatywą pozorowaną, rodzajem tereferendum, którego sam inicjator nie tratuje serio.
Zresztą – jakże ma być inaczej, skoro jeden z niemieckich owczarków, czyli Jan Klaudiusz Juncker, którego Nasza Złota Pani umieściła na fasadzie Komisji Europejskiej, właśnie ogłosił, że w budżecie UE na lata 2021–2027 „architektura budżetowa” będzie opierała się na ocenie poszanowania praworządności. W przełożeniu na język ludzki oznaczać to może, że przydział pieniędzy dla konkretnego bantustanu zostanie uzależniony od tego, jaką recenzję umiłowania praworządności sporządzi mu kartel krajów mądrzejszych i silniejszych. Oczywiście składka od żadnego umiłowania praworządności uzależniona nie będzie, toteż nie można wykluczyć, że nowa „architektura budżetowa” może doprowadzić do sytuacji, w której płatnikami netto będą kraje oskarżane o niedostateczne umiłowanie praworządności i demokracji. W ten sposób stworzone zostaną pozory moralnego uzasadnienia dla wyszlamowania upatrzonych bantustanów, podobnych do tych pozorów, jakie żydowskie organizacje przemysłu holokaustu stwarzają na użytek tak zwanych roszczeń majątkowych.
Dopiero na tym tle możemy ocenić smakowitość rozważań nad suwerennością, jakie z okazji święta Matki Boskiej Królowej Polski zaprezentował JE abp Stanisław Gądecki. Po pierwsze, zauważył, że dzisiaj nie ma na świecie ani jednego kraju całkowicie suwerennego. Można tej opinii zarzucić nie tylko brak spostrzegawczości, ale również stawianie znaku równości między suwerennością a wszechmocą. Rzeczywiście – ani dzisiaj, ani nigdy wcześniej nie było na świecie państwa wszechmogącego, natomiast kilka suwerennych można by znaleźć i dzisiaj. Ot, na przykład Izrael, który wielokrotnie zlekceważył rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ, podobnie jak zakaz rozprzestrzeniania broni jądrowej, ale nikt nie zastosował wobec niego z tego tytułu żadnych sankcji. O takich Stanach Zjednoczonych, Naszym Najważniejszym Sojuszniku, nawet już nie wspomnę; dopiero by się zdziwił prezydent Donald Trump, gdyby się dowiedział, że USA też nie są państwem suwerennym. Ale to jeszcze nic, w porównaniu z następnym spostrzeżeniem Ekscelencji, że bywają sytuacje, kiedy „narody mogą w sposób wolny zrezygnować z niektórych swoich praw ze względu na wspólny cel, ze świadomością, że tworzą jedną rodzinę narodów” – i tak dalej. Znaczy – że mogą zrezygnować z części suwerenności. Ale jakże mogą zrezygnować z czegoś, czego – jak to wcześniej zauważył Ekscelencja – nie mają? „Fenomen ten godzien rozbiorów” – jak pisze Adam Mickiewicz.
Zresztą, powiedzmy sobie otwarcie i szczerze – kto by tam pytał o takie rzeczy mniej wartościowe narody tubylcze? Jeszcze Polska nie zrealizowała żydowskich roszczeń majątkowych, ale już z obfitości serca usta mówią i biegający za filozofa pan prof. Jan Hartman właśnie oskarżył majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę”, że był „zbrodniarzem wojennym”. Widać wyraźnie, w jakim kierunku zmierzają prace nad spreparowaniem mniej wartościowemu narodowi tubylczemu politycznie poprawnej wersji chi chi chi – historii. Oczyma duszy widzę, jak na czołowego bojownika o wolność i demokrację wyrasta Tewje Bielski, który do spółki z pułkownikiem Stauffenbergiem prowadził nieubłaganą walkę ze zbrodniarzami wojennymi w rodzaju znienawidzonego „Łupaszki”. Przewidział to już dawno Janusz Szpotański, pisząc: „Już wieczór zapada, usnęły już bory, a z borów wychodzą reakcji upiory. Straszliwych rezunów zbierają się hordy, by szerzyć dokoła pożogi i mordy. Na czele szwadrony ataman ich gna – Łupaszka, Łupaszka, Łupaszka maja!”. Już tam Muzeum Żydów Polskich „Polin” dopracuje tę wersję w szczegółach, a kiedy, zgodnie z ustawą nr 447, część przychodów z „własności bezdziedzicznej” będzie obrócona na finansowanie „edukacji o holokauście”, to nie tylko pojawią się podręczniki dla dzieci i młodzieży, ale Małgośka Szumowska nakręci na ten temat wzruszający z jednej, a piętnujący z drugiej film, za który dostanie nie tylko „Srebrnego Niedźwiedzia”, ale i jakiś dworek z fornalami – bo kogoż wynagradzać w dzisiejszych czasach, jak nie wizjonerów?
Stanisław Michalkiewicz
KPK: Radna Mississaugi obraziła Polaków
Napisane przez Kongres Polonii Kanadyjskiej“Generally, growing up in a Polish family of Polish men, lots of Polish men, I was bound and determined never to merry one. They’re all high-strung, they’re all edgy, they’re all in your face”.
Są to słowa radnej miasta Mississauga Pani Carolyn Parrish wypowiedziane 11 kwietnia 2018 podczas City Council Meeting. Kongres Polonii Kanadyjskiej Okręg Mississauga uważa, że są one bardzo krzywdzące. Rzecznik Okręgu Pani Anna Mazurkiewicz próbowała umówić się z panią Parrish na rozmowę, aby poprosić o oficjalny list z przeprosinami oraz o sprostowanie swojej wypowiedzi na następnym City Council Meeting, żeby oczyścić reputację Polaków. Pani Mazurkiewicz zaznaczyła, że sprostowanie powinno być zaprotokołowane. Niestety, do spotkania nie doszło. Pani Parrish przysłała list z „przeprosinami”. Napisała, że było to nieporozumienie i że źle zrozumiano jej żart.
Pani Mazurkiewicz wysłała e-mail do pani Parrish, w którym podkreśliła, iż uogólnianie, że wszyscy mężczyźni pochodzenia polskiego są uparci, wybuchowi i bardzo nerwowi, jest niesprawiedliwe i bardzo krzywdzące. Takie uogólnienia są nieodpowiednie, niezasłużone i niewybaczalne. Kongres Polonii Kanadyjskiej jest zdania, że musimy stanąć w obronie naszych Rodaków i chce się upewnić, że Pani Parrish będzie starała się nie popełniać, w przyszłości, takich błędów. Ponadto uważamy, że nikt nie zasługuje na takie traktowanie. Chcemy mieć pewność, że inne narodowości również będą bezpieczne od słownych ataków pani Parrish. Ponieważ zachowanie Pani Parrish było niezgodne z obowiązującym „Code of Conduct”, Kongres Polonii Kanadyjskiej Okręg Mississauga skierował oficjalną skargę do Mississauga Integrity Commissioner. Czekamy na odpowiedź.
Kongres Polonii Kanadyjskiej
Okręg Mississauga
Dzisiaj będzie krótko, bo mam niewiele miejsca. Kongres Stanów Zjednoczonych przyjął ustawę, która zobowiązuje Departament Stanu do popierania żądań organizacji żydowskich uzyskania wojennych (praktycznie) reparacji od między innymi polskiego rządu za tzw. mienie bezspadkowe pozostawione przez Żydów, polskich obywateli.
Problem nie polega na bezprawności takich wymuszeń, ale na podwieszeniu się Warszawy u klamki hegemona amerykańskiego; oznacza to ni mniej, ni więcej, tylko zawężenie pola manewru władzy warszawskiej i oparcie całej polityki bezpieczeństwa na wiernopoddańczych deklaracjach. Tak to jest, jak geopolityczne rozumienie świata zatrzymało się u polskiej klasy politycznej jakieś 20, a może nawet 40 lat temu i całkiem poważni polscy politycy niczym subiekt Rzecki o Napoleonie, cały czas myślą o Waszyngtonie jako idealnym „mieście na wzgórzu”. Za ich naiwność płaci cały kraj.
Tu, u nas w Toronto, po raz pierwszy mieliśmy samochodowy zamach terrorystyczny w wykonaniu dwudziestopięciolatka rzekomo rozczarowanego z powodu seksualnego odtrącenia przez płeć przeciwną. Ze względu na powagę sytuacji i tragedię ofiar nie będę sobie tutaj dowcipkował, choć jest z czego. Nawiasem mówiąc, gdyby ktoś poważny chciał nam zrobić bubu, czyli sterroryzować Toronto, to może to zrobić z palcem w pupie. Jesteśmy jak dzieci we mgle, zupełnie nieprzygotowani mimo rzekomo świetnej reakcji policji, pogotowia i szpitala Sunnybrooke. Gdyby ktoś chciał użyć terroru do politycznego zdyskontowania, to najpewniej byłaby to sekwencja trzech zamachów w różnych miejscach miasta, tak by policja latała od Annasza do Kajfasza, a ludzie bali się wychodzić z domu. Politycznie poprawna reakcja naszych władz była taka jak w Niemczech, świadczy to o tym, że nawet w kwestiach bezpieczeństwa nie jesteśmy wolni od zidiocenia. Podkreślano więc, że „jesteśmy razem” w obliczu nieszczęścia, lubimy się wszyscy i kochamy. Jednocześnie do kraju napływa nieprzerwanie strumień tysięcy niesprawdzonych imigrantów przez zieloną granicę w Quebecu, zaś na łamach neomarksistowskiego „Toronto Star” pojawiła się propozycja, żeby przyspieszyć proces azylowy w Kanadzie, oddając go w ręce urzędników niższego szczebla. To szerzej otworzyłoby kanadyjskie drzwi, umożliwiając niebotyczną korupcję, bo przecież ci urzędnicy niższego szczebla to również ludzie zatrudniani w myśl politycznie poprawnego klucza. A skutki? Skutki mieliśmy do wglądu niedawno w Albercie, gdzie policja stwierdziła, że egzaminy na kierowcę ciężarówki są zdawane na piękne oczy, gdyż pewna etniczna społeczność ma swoich etnicznych urzędników w ministerstwie transportu; rączka rączkę za pieniądze myje i wydaje prawa jazdy kierowcom rikszy, których spotykamy później za kierownicą kilkudziesięciotonowych składów na autostradach tego kraju. Jak to zmienić? Proste! Interesować się polityką! Nie bać się mówić prosto i wyraźnie, nie szemrać po kątach, lecz głośno i wyraźnie w językach angielskim i francuskim formułować nasze opinie. No, chyba że odpowiada nam wyznaczona w ramach nowego porządku pozycja pucybuta.
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Dzieci wychowuje zgodnie z ideami poprawności politycznej. Drażliwych ewentualnie rasowo-etnicznych problemów nie porusza. Wszyscy Amerykanie wszak są równi, kochają się i ze sobą bezkolizyjnie współpracują. Okazuje się jednak, że od tych spraw nie da się czasami uciec.
Bywa tak w polityce, że sto złotych liczy się bardziej od miliona.
Nie jest łatwo rządzić w demokracji. O ile lepiej mają dyktatury. Tam nie jest się zależnym od zmiennych jak pogoda preferencji wyborców. Wymaga to tylko, aby mieć poparcie silnej grupy nadzorującej m.in. armię i tajne służby. Ale trzeba je mieć stale na oku i nie ufać im bezwarunkowo. Bo mogą dokonać przewrotu!
O tym przekonał się Chruszczow, którego obalił jego zaufany Breżniew. Stalin zabezpieczał się, wymieniając (mordując) co jakiś czas nawet najbliższych swoich współpracowników, którzy nagle okazywali się „zdrajcami” i „szpiegami”. NKWD miało argumenty, pod wpływem których delikwenci przyznawali się do wszystkiego i można im było zorganizować publiczne procesy. Najbardziej zatwardziali umierali „na serce”.
Łatwo się rządzi dyktatorom w porównaniu z przywódcami wybranymi w systemie demokratycznym. Ale wszystko w polityce ma plusy dodatnie i ujemne. Tę celną maksymę sformułował nasz najlepszy polityk wśród elektryków i najlepszy elektryk wśród polityków. Jednym słowem, najlepszy!
***
Tąpnęło ostatnio w polskiej Ojczyźnie. Słupek poparcia społecznego, który już długo pokazywał przewagę rządzącej prawicy, nieprzyjemnie się skrócił. PiS, mierzący w większość konstytucyjną, stracił nagle na popularności tyle, że gdyby wybory odbyły się obecnie, mógłby nawet stracić władzę na rzecz zjednoczonej opozycji. Inna sprawa – na ile sondaże potwierdzają się przy urnach.
O tym przekonała się poprzednia koalicja PO/PSL i prezydent Komorowski, którzy nie mieli z kim przegrać. Pamiętamy celną (a czy są inne?) opinię Adama Michnika o szansach wyborczych jego liberalnej politycznej formacji. Zakonnica w ciąży. Przyjmując, iż ostatnie sondaże są trafne, a tego nie można być pewnym, trzeba wyciągnąć wnioski, iż łaska ludu pracującego na pstrym koniu jeździ. A popularność władzy niekoniecznie opiera się przede wszystkim na jej rzeczywistych osiągnięciach. Ankietowanych (wyborców in spe) musiała mocno zdenerwować informacja, że ministrowie otrzymali kilkunastotysięczne, kilkudziesięciotysięczne premie, nagrody, za dobrą pracę. Przysłowiowi Kowalski i Nowak, obciążeni kredytami i z trudem wiążący tzw. koniec z końcem, poczuli się wkurzeni i dali temu wyraz. To nic nieoczekiwanego. Były prezydent o wysokich sondażowych rokowaniach – przegrał na własne życzenie, bo m.in. udzielał rad słabo zarabiającej dziewczynie – zmień pracę i weź kredyt. To drażniło. Taka tematyka w odniesieniu indywidualnym do ministra czy biednej dziewczyny to gorący kartofel dla polityka. Szczegóły – kontra ogólniki. Sprawne zarządzanie ministerstwem mogło zaoszczędzić skarbowi państwa wiele milionów złotych. W uznaniu tego była premier Szydło przyznała takiemu sprawnemu urzędnikowi nagrodę, której wysokość ma się nijak do budżetowych oszczędności, ale te oszczędności to po prostu abstrakt, a złotówki do kieszeni ministra to konkret. Przy ogólnej opinii, że politycy niewiele pracując, opływają we wszelkie dobra, trzeba się liczyć z irracjonalnymi reakcjami wyborców.
Prezes Kaczyński, kiedy zorientował się, jak nagrody ministerialne zostały przez społeczeństwo „odebrane” – a nie wierzę, że Szydło tego z nim poprzednio nie uzgodniła (jest jednak taka samodzielna?) – więc Prezes „odwinął się” i zaatakował mocno. Nie tylko polecił oddanie nagród, ale dodatkowo obniżył politykom pobory. Klasyczny populizm. Ale opozycji, która tak grzmiała na nagrody, niezręcznie jest to obecnie podkreślać. Czy PiS-owi ten ruch pomoże, zobaczymy. Demokracja musi czynić Kowalskiego i Nowaka szczęśliwymi. Okazuje się, co nie powinno być zaskoczeniem, że sukcesy gospodarcze to nie wszystko. W PRL-u banan był symbolem luksusu. Teraz tanie, dostarczane są tonami do sklepów. A na jednej skórce banana można się niebezpiecznie poślizgnąć!
***
To nie była ostatnio jedna skórka banana. Ustawa o IPN w obronie prawdy historycznej jak najbardziej słusznej, wywołała wycie środowisk żydowskich. Jak ci goje śmią wtrącać się do jedynie poprawnych ustaleń, jedynie właśnie do tego powołanych wyznawców religii holokaustu! Jest oczywistą oczywistością, że ta tragedia badana jest i definiowana tylko z jednego, wybiórczego punktu widzenia. Nie tylko wyolbrzymia się jedne sprawy, ignorując inne, ale także wplata kłamstwa, sugerując, że są faktami.
Pochylajcie się nad swoją traumą, Żydzi. Nie chcemy się wtrącać. Ale kiedy popularyzujecie skutecznie przekonanie, iż w czasie zagłady byliście mordowani przez nazistów i Polaków (też w sumie „nazistów”), to na to zgody nie ma. W okupacyjnym bezprawiu ujawniły się w społeczeństwie pewne elementy kryminalne, które istnieją w każdym narodzie (nie wyłączając Żydów) – ale sugerowanie, że Polska jako państwo może za holokaust odpowiadać, są nonsensowne. Rząd polski z Londynu mocno protestował przeciwko dokonującej się w Generalnej Guberni zagładzie Żydów. Powiadamiał o tym aliantów, którym jednak wygodniej było w to nie wierzyć. Zbrojne ramię polskiego rządu, AK, karało śmiercią za wszelką współpracę z Niemcami w tym zakresie. Co więcej można było zrobić? Niestety, kolejne rządy przepraszają w imieniu Polski (!) za to i tamto, za fakty historycznie nieudokumentowane (Jedwabne) i za to, że zbyt mało polskich obywateli ryzykowało swoje i swoich rodzin życie w obronie Żydów! To jest po prostu paranoja. Bronić należy dobrego imienia Ojczyzny, a nie bić się w piersi za wmawiane nam, a niepopełnione winy.
Z uwagi na negatywny jazgot diaspory żydowskiej i Izraela w związku z projektem ustawy o IPN, prezydent Duda ustawę zawetował. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Trzeba jasno i pewnie pokazać, że Polsce zależy na prawdzie historycznej i oczerniać się bezpodstawnie nie da. Będziemy krok po kroku wspólnie z Żydami (czemu nie?) ujawniać prawdę. Na przykład konieczna i możliwa jest ekshumacja ofiar we wspomnianym Jedwabnem. Zastrzeleni? Jest to istotny, dodatkowy aspekt rozwiązywania tej sprawy. Wyraźnie defensywny, służalczy stosunek obecnych władz w odpowiedzi na ataki rozzuchwalonych Żydów, popularności rządowi nie przysparza. Tak jak „odwinął się” PiS w sprawie ministerialnych premii, tak trzeba zawalczyć ostro o ustawę o IPN.
Żydowska agresywna polityka rodaków jednoczy i mobilizuje. To plus dodatni całej awantury. Panie Prezesie Kaczyński! Jak już pisałem, cała jazgocąca na cały świat i najbliższą okolicę diaspora żydowska popierana przez lewactwo europejskie – kartek wyborczych do urn w Polsce nie wrzuca! Jasne? A pan chce przy władzy pozostać.
***
Trzecim elementem stanu burzowego w Polsce – jakby dwóch poprzednich było mało – jest sprawa degradacji WRON-owców i ewentualnych innych zdrajców w mundurach. Te dwie ostatnie sprawy nie tylko powinny, ale musiały być najpierw uzgadniane z prezydentem. Wydawało się, że po odsunięciu Macierewicza ta zasada została przyjęta. A jednak nie. Jeżeli prawica chce rządzić nadal (oby), a nawet zdobyć większość konstytucyjną, na którą się do niedawna zanosiło, to musi swoje działania opierać na rozeznaniu najważniejszym – co na to powie vox populi. I bez nieprzemyślanych więcej wpadek! Bo one mogą zbyt dużo prawicę i Polskę kosztować. Langsam, langsam, aber zicher – co nagle to po diable. Nie można maszerować, robiąc jeden krok do przodu i dwa kroki w tył. To podrywa autorytet.
***
Pozwolę sobie ten krótki felietonik zakończyć jak najbardziej osobiście. Otóż moja córka mieszka w pięknym amerykańskim Kolorado. Moja 12-letnia wnuczka uczęszcza tam do szkoły. Niedawno w jej klasie odbyła się lekcja poruszająca sprawy harmonijnego współżycia (a jakże) poszczególnych fal imigrantów przybywających na gościnną ziemię amerykańską.
Ja jestem z pochodzenia Polką – powiedziała moja wnuczka. A ja jestem Żydówką – oświadczyła jedna z koleżanek. – I wy, Polacy, mordowaliście, truliście gazem moich przodków, w tym kobiety i dzieci, w polskich obozach koncentracyjnych! Nie wiem, jak i czy zareagowała nauczycielka. Pewno nie wiedziała sama, co powiedzieć. A moja wnuczka była wstrząśnięta. Niewinne dzieci do gazu i palone w krematoriach? Polacy to robili? Przyszła do domu z płaczem. Córka powiedziała, że ją zamurowało. Nie interesuje się specjalnie polityką, jako kilkunastolatka wyjechała z Polski. Wie, że to Niemcy w swoich obozach mordowali Żydów. Było to oczywiste. Sama urodziła się i dorastała, kiedy po marcu 1968 roku już praktycznie Żydów w Polsce nie było. Dzieci wychowuje zgodnie z ideami poprawności politycznej. Drażliwych ewentualnie rasowo-etnicznych problemów nie porusza. Wszyscy Amerykanie wszak są równi, kochają się i ze sobą bezkolizyjnie współpracują. Okazuje się jednak, że od tych spraw nie da się czasami uciec.
Cieszę się, że wnuczka jest (była?) dumna ze swojej polskości, chociaż ojciec jest pochodzenia anglosaskiego. Córka uznała, że musi się w historii stosunków polsko-żydowskich podszkolić, aby tę wiedzę rozsądnie przekazać dzieciom, iżby znały prawdę – ale żeby równocześnie nie rozbudzić antysemityzmu. Wszystko w ramach multi-kulti.
Ja mam swoje zdanie na powyższy temat. Wyrażałem go w wielu felietonach, ale poprawnopolityczne, niewzbudzające kontrowersji stanowisko popieram. A wnuki, czy chcemy tego, czy nie, to już przede wszystkim Amerykanie.
Ostojan
Toronto, 20.04.2018
Te pierwsze dni dla wielu nowo przybyłych są horrorem, który jest tym cięższy, im bardziej są świadomi. I to nie ma nic wspólnego ze standardem domu i troskliwością personelu. Dla starszych ludzi zmiana jest straszna. Może być zabójcza. Pierwsze dni w domu opieki są – w wielu przypadkach – nie mówię, że zawsze – czymś podobnym do pierwszych dni w więzieniu.
Skończyło się na niczym. Na moje pytanie, ile płacę, plutonowy zamknął swój notes i powiedział:
– Nakrzyczałem na pana, to i starczy. Tyle na dziś. Na drugi raz niech pan... itd., itd.
Odjeżdżałem zadowolony, że jakoś się wywinąłem, ale rzeczywiście – rozmowa z policjantem nie była budująca i nie mogłem się uwolnić od myśli, że coś jest nie tak.
Wracam do mamy i jej współmieszkanki. Otóż niektórzy twierdzą (i chyba całkiem słusznie), że nie jest dobrze leżeć samemu, patrzeć w ścianę i myśleć o śmierci. Czyjaś obecność – nawet cicha, nawet bez wzajemnego kontaktu – może łagodzić cierpienia związane z ogromną zmianą, jaką jest opuszczenie własnego domu i zamieszkanie w domu opieki. Domu obcym, pełnym nowości, nowych twarzy i rządzonym twardymi regulacjami. To przejście do zupełnie innego, nieznanego środowiska jest dla starego człowieka szokiem, który przybiera najrozmaitsze formy.
Ci, którzy mogą, krzyczą, płaczą, przeklinają... Ci, którzy nie mogą, wyrywają spod siebie pieluchy, słabymi rękami wymazują ściany kałem, zdzierają z siebie piżamy albo wytrącają z rąk opiekunek naczynia, z których są karmieni.
Te pierwsze dni dla wielu nowo przybyłych są horrorem, który jest tym cięższy, im bardziej są świadomi. I to nie ma nic wspólnego ze standardem domu i troskliwością personelu. Dla starszych ludzi zmiana jest straszna. Może być zabójcza. Pierwsze dni w domu opieki są – w wielu przypadkach – nie mówię, że zawsze – czymś podobnym do pierwszych dni w więzieniu. To akurat powiedziałem trochę za mocno, ale chodzi mi o podkreślenie wagi tego zdarzenia. Wtedy właśnie obecność współuczestnika niedoli może znacznie złagodzić proces asymilacji. Tak to nam przedstawiono.
W związku z tym wszystkim, naszą mamę ulokowano z inną panią, która jednak była w jeszcze cięższym stanie, nieotwierającą oczu, na kroplówce, spokojną jak aniołek, cichą i pogodzoną. Odeszła w paręnaście dni potem. Na jej miejsce przyszła inna, która też dość szybko umarła. Tak to, niestety, bywa.
Trzecią była dość młoda (zważywszy na wiek innych podopiecznych) siedemdziesięciopięcioletnia osoba, która, jak się później okazało, była (za swoich zdrowych lat) wyższym oficerem milicji. W stopniu majora. Miała na imię Bożenka i była prawie zupełnie nieruchoma. Ogromnie wychudzona, prawie szkielet, niemogąca poruszać nogami – jednym słowem biedactwo.
Mówiono mi, że ten dramatyczny stan wziął się z informacji o obcięciu emerytur dawnym pracownikom organów ścigania. Mówiono, że pani Bożenka nie mogła przejść nad tym do dziennego porządku, przestała jeść, wpadła w jakąś anoreksję, depresję, wreszcie w niczym niewytłumaczony paraliż. Była – jak mówiono – niezdiagnozowana. Innym słowy, nie wiedziano, o co chodzi. Pojawiły się ciemne odleżyny na stopach, sprawa była ciężka. Niemniej mówiła – dość często bez składu i ładu – ale mówiła i był z nią kontakt.
W czasie naszych codziennych wizyt moja Krysia zajmowała się mamą, a ja – siłą rzeczy – panią Bożenką. Nie ukrywam, że chciałem się od niej dowiedzieć czegoś o jej pracy, ale z oczywistych względów musiałem być tyle ostrożny, co delikatny. Pani Bożenka bowiem niechętnie mówiła o przeszłości. Z biegiem czasu zadzierzgnęła się jednak między nami cieniutka nić przyjaźni i mogliśmy rozmawiać swobodniej. Z biegiem też czasu dowiedziałem się od jej synowej, że była szefową działu do walki z przestępczością gospodarczą, lubianą przez podwładnych, dobrym i uznanym funkcjonariuszem.
Siedzieliśmy więc we czwórkę. Moja Krysia z mamą, a ja z panią Bożenką. Gdy przychodził obiad czy podwieczorek, Krysia karmiła mamę, a ja panią Bożenkę. Opiekunki godziły się na to dość chętnie. Ostatecznie i tak miały pełne ręce roboty, bo wielu trzeba było karmić, a w niektórych przypadkach to karmienie zabierało sporo czasu.
Inna rzecz, że gdyby czterdzieści lat wcześniej ktoś mi powiedział, że będę karmił majora milicji, to myślę, że uznałbym go za wariata! Zadziwiające, jakimi to niezbadanymi meandrami wije się ludzkie życie i jego losy!
Obie nasze podopieczne lubiły słodkie rzeczy. Ptasie mleczko musiało być na podorędziu, a do tego codziennie ciastko. Raz wuzetka, innym razem eklerka albo napoleonka. I gdy wchodziliśmy do pokoju z zawiniątkami w ręku, pani Bożenka zawsze pytała:
– A co tam jest?
Na co ja odpowiadałem:
– To jest sekret pani Bożenko. Nie mogę powiedzieć.
– Ale ja bym tak chciała wiedzieć – prosiła jak dziecko.
– No dobrze, powiem pani. Tu mamy ciastko. Bardzo dobre, ale na poobiedzie.
– A czy ja mogę zobaczyć?
– Raczej nie, ale proszę mi wierzyć, że to jest znakomite ciastko. Dam pani po obiedzie.
– Ale ja bym chciała teraz... Tylko maleńki kawałek...
– No dobrze. To jest napoleonka. Dam pani troszkę, a resztę potem – jak pani zje obiad.
– A obiad będzie?
– Z całą pewnością.
– A co będzie?
Mniej więcej takie rozhowory prowadziliśmy codziennie. Prawie dosłownie. Pani Bożenka była jak dziecko, ale umiała być dowcipna. Lubiła też piosenki. Poddawałem więc jej czasem parę taktów, a potem mogliśmy już śpiewać razem.
– Na prawo most, na lewo most, a środkiem...
– Wisła płynie – śpiewała słabiutkim głosem.
Wszystko to cicho, bez naruszania spokoju innych, bo nigdy nie było wiadomo, jak inni zareagują.
Spotykaliśmy różnych ludzi. Tak różnych, że czasami włos jeżył się na głowie. Na korytarzu podchodziła do mnie, ubrana jak do wyjścia, starsza pani.
– Słyszał pan zapewne? – szeptała ze zgrozą.
– O czym łaskawa pani?
– Mojego męża zamordowali tu w piwnicy! Profesor Sawicki... Musiał pan słyszeć! Toż cała Europa już o tym mówi!
– Tu, w tym domu?!?
– Ależ naturalnie! Tu w piwnicach zastrzelili go...
– To straszne! – zdumiewałem się nabożnie.
Starsza pani odchodziła, kręcąc głową, i po paru chwilach słyszałem, jak zagadywała kogoś innego:
– Słyszała pani o moim mężu?...
Żeby trochę ochłonąć, szedłem do małej, ale bardzo dobrze wyposażonej biblioteki. Była akurat na tym samym piętrze. Czytałem „Zorany ugór” Szołochowa, gdy nagle wszedł wyprostowany mężczyzna – mniej więcej w moim wieku. Mieszkaniec domu.
– Pan tu pracuje? – zapytał.
– Nie, jestem gościem. Odwiedzam moją teściową.
– Aaa, rozumiem.
Zaczął przeglądać książki, ale widziałem, że ma ochotę na rozmowę. O coś mnie pytał, potem ja jego, aż wreszcie może trochę niedelikatnie spytałem:
– Przepraszam pana, z czystej ciekawości – czy mógłby mi pan powiedzieć, jaki jest pana zawód? Czym się pan zajmował?
Wyprostował się jeszcze bardziej.
– Ja, proszę pana, przez 27 lat byłem oficerem dochodzeniowo-śledczym w Wojskowej Służbie Wewnętrznej – powiedział mocnym, zdecydowanym głosem.
Aż mnie zmroziło. Dochodzeniowo-śledczym! To dopiero! A teraz tu – dlaczego? Ale akurat tego pytania już nie zadawałem.
Jak się okazało, cierpiał na zaawansowanego Alzheimera. Miał przychodzące i odchodzące chwile braku świadomości. Akurat trafiłem na dobry moment.
Opiekunki znały swoich podopiecznych. Z całą pewnością ich praca wymagała powołania. I wiele razy o tym słyszałem. Te, które przychodziły tylko dla zarobku, nie wytrzymywały. Nie wytrzymywały napięcia, stresu, długich godzin pracy i odchodziły.
W pierwszym okresie naszych kontaktów z Domem widziałem, że opiekunki (salowe) zajmowały się też sprzątaniem, ale trochę później kierownictwo postanowiło je odciążyć i do wszelkich prac porządkowych zatrudniło firmę specjalizującą się w sprzątaniu. To było dobre.
Wszędzie lśniło, a opiekunki mogły poświęcić cały swój czas pacjentom.
Wychodziliśmy z tych codziennych wizyt nie tyle przygnębieni, co pełni myśli o starości, niedołęstwie, pieluchach, niemożności nabrania łyżką zupy itd. Kotłowało się to w mojej głowie i skłaniało do głębokiego zastanowienia, które wracało też w kościele, w czasie niedzielnych nabożeństw.
Chodziliśmy do różnych kościołów. Na Starówce, na Pradze, w Śródmieściu... Przyjemnie było znów je odwiedzić. Kościół, gdzie kiedyś braliśmy ślub, już nie istniał, ale inne przywołały wspomnienia różnych, czasem prawie zapomnianych wydarzeń.
Komunia Święta podawana tylko do ust, a podniesienie rąk, żeby przyjąć na nie komunikant, spotykało się z niezrozumieniem, a nawet upomnieniem ze strony księdza.
„Przekażcie sobie znak pokoju” wywoływało oszczędne, jakby nieco wstydliwe reakcje. Czasem była to wyciągnięta ręka, ale raczej bez uśmiechu, czasem kiwnięcie głową, bardzo rzadko odwrócenie się do tyłu, żeby podać rękę tym za plecami.
I raczej bez patrzenia w oczy. To mnie może najbardziej zastanowiło. Niepatrzenie sobie w oczy.
Koło jednego z kościołów w Wawrze, tuż za wspaniałym terenem okalającym kościół, była cukiernia. Fantastyczna! Wypieki, ciasta i ciasteczka, rogaliki, a do tego kawunia, parę stoliczków, czyściuteńkie, śliczne dziewczyny za ladą i niebiański zapach! Po nabożeństwie wszyscy walili do cukierni, żeby kupić coś do domu. Poszliśmy i my. Kolejka, ale miła, trochę ożywiona perspektywą niedzielnego obiadku, sympatyczny gwar. W pewnej chwili wszedł dość młody, zażywny ksiądz w otoczeniu paru parafianek i prawie od drzwi wesoło i dość głośno powiedział:
„O, jaka kolejka! No, może uda się nam coś dostać bez czekania!”
I w tym momencie, jakoś zupełnie bez zastanowienia, ale z szerokim uśmiechem wpadłem mu w słowo:
„O nie, nie proszę księdza – wszyscy stoimy karnie i czekamy na swoją kolej!”
Powiedziałem to wesoło, tonem przyjacielskiej pogawędki, ale prawie zaraz spostrzegłem, że troszeczkę „przegiąłem”!
Niby nic się nie stało i ksiądz po uwadze, że śpieszy się do obowiązków, i że Msza Święta i coś tam jeszcze, stanął jednak w kolejce, ale poczułem jakby delikatny powiew chłodu wokół mnie i zrozumiałem, że nie jestem u siebie...
Przy wyjeździe z kościelnego parkingu słynne rondo i bardzo dobrze, bo gdyby nie ono, to wyjazd byłby chyba niemożliwy!
Kościoły są zadbane, ale ławki superniewygodne. Twarde, wysokie, wąskie... Męczarnia! Jakby ktoś się starał, żeby było niewygodnie, karząco, a nade wszystko surowo!
Siedziałem w nich w jakiejś nienaturalnej pozycji, z twardym oparciem boleśnie wbitym w kręgosłup i wspominałem inne kościoły – o ile wygodniejsze i powiedziałbym bardziej ludzkie. Na przykład ciepły, słoneczny kościół w Hilton Head Island w Południowej Karolinie, gdzie fantastycznie wygodne siedzenia wyścielane były miękkimi obiciami, a kościelną podłogę pokrywał kremowy dywan. Po skończonej mszy pełen humoru i serdeczności ksiądz żegnał wszystkich z szerokim uśmiechem. Tak mi się to jakoś przypomniało. W naszym Ontario też było (i jest) podobnie, tyle tylko, że pogoda inna, dywan na podłodze nie tak puszysty i na pewno nie kremowy, chociaż księżowski uśmiech może jeszcze weselszy niż ten z południa Stanów.
Zdaję sobie sprawę z tego, że do kościoła nie idzie się dla wygód i dywanów, ale z drugiej strony, te drewniane ławki są takie twarde...
No cóż – co kraj to obyczaj... a Polska – szczególnie w tych kościelnych sprawach jest faktycznie bardzo barwna.
Przypomina mi się zeszłoroczny maj, kiedy to w jednym z warszawskich kościołów byłem świadkiem uroczystości pierwszej Komunii Świętej.
W cieniu przykościelnych lip widziałem czekających, którzy albo nie mogli się zmieścić wewnątrz, albo było im za duszno, albo może z wejściem do kościoła było im ździebko „nie po drodze”. Czekali spokojnie na zakończenie oficjalnych uroczystości, żeby przejść do tych mniej oficjalnych. Białe marynarki, ciemne okulary, piękne sukienki i eleganckie wdzianka. Wujkowie, piękne ciocie... Kapelusze, rękawiczki, wysokie szpilki... jednym słowem Hollywood!
Wewnątrz kościoła rodzice i dziadkowie – też w „Sunday best”, a może nawet „better than best!”. No i dziecko! Chłopcy jak chłopcy, ale dziewczynki – czyste księżniczki! Jedna w drugą!
Wokół równych szpalerów dzieci krzątające się zakonnice, zawsze gotowe do pomocy, ciche i szare. Z księdzem było trochę tak jak z sienkiewiczowskim Rzędzianem, który „twarz miał pucułowatą, czerwoną, a i na całej osobie znać było, że sobie na jadło nie żałował”, no ale może świnia jestem, bo przecież też ważę prawie dwieście funtów i brzuch mam jak bęben.
Tak mi się jakoś to wszystko przypomniało – może przy okazji zajścia w cukierni, czy w ogóle wyjścia z kościoła – trudno powiedzieć.
Te oderwane obrazy polskiej rzeczywistości składały się na obraz Polski taki, jak Ją widziałem.
Po południu, już po wizycie u mamy i u pani Bożenki, zostaliśmy zaproszeni do sąsiadów na tak zwaną herbatę. Nie widzieliśmy ich od wieków.
Bardzo ładny i wygodny dom, duży ogród, wszędzie ład i dostatek. W garażu parę „wypasionych fur” (z zaznaczeniem, że „w skórze i w automacie”), basen, ogromny taras i wielkie gąsiory wina domowej roboty. O tych „furach” napisałem może trochę złośliwie, ale w rzeczy samej tak było i gospodarz parę razy podkreślał, że „w skórze i w automacie...” itd.
To były dla mnie nowe i nieznane określenia, ale szczerze mówiąc, podobały mi się tak one, jak i samochody.
Otóż po niezliczonych przekąskach, zakąskach, szerokiej degustacji tego i owego był czas na kawkę, koniaczek, jakąś malutką starkę i naturalnie rozmowę.
Gospodarze dawno już na emeryturze, dzieci na swoim, spokój i cisza...
I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie uświadomiłem sobie, jak z upływem lat zmieniają się rozmowy mojego pokolenia.
Najpierw – gdy byliśmy bardzo młodzi – mówiło się o szkole, potem o studiach, potem było małe „porozmawiajmy o kobietach”, potem praca, kariera, śluby, narodziny dzieci. Jeszcze później pieniądze, podróże, domy, znowu pieniądze, a jeszcze później zaczęliśmy przerabiać choroby!
Piękna pani domu była chora na prawie wszystko, a pan domu to już szkoda gadać!
Moja Krysia usiadła w fotelu i zajęła się przeglądaniem albumów ze zdjęciami, a gospodyni bawiła mnie rozmową:
– Wyobraź sobie, jestem umówiona na rektoskopię – i ten lekarz – dureń jeden – bada mnie i mówi, że wyczuwa miękkie masy kałowe... Co za bzdura! Mówię mu, że przed przyjściem wypróżniłam się dwukrotnie, a ten cały czas swoje! Kompletny debil! Chyba przyjdzie oszaleć!
Akurat dojadałem kawałek czekoladowego tortu, ale gdy usłyszałem o miękkich masach kałowych, jakoś dziwnie odeszła mi ochota – i to nie dlatego, że tort był niesmaczny...
– A ty Jurek – spytałem, żeby trochę zmienić temat – jak tam u ciebie? Na co jesteś chory?
– Chcesz, żebym zaczął od głowy, czy od nóg? – zapytał swobodnie.
– Niech będzie od głowy – zdecydowałem zrezygnowany.
No więc zaczął i było w tym opowiadaniu tyle jakichś strasznych przypadłości, o których nigdy nie słyszałem, tyle łacińskich nazw i medycznych określeń, że poczułem się jak student medycyny.
Kończąc, mój gospodarz powiedział tak:
– A do tego wszystkiego mam jeszcze raka prostaty, ale to już tak tylko na marginesie, cha, cha, cha!
Mimo to wcale nie wyglądali na tak schorowanych! Kto wie, może emerytalna pustka zwróciła ich przesadną uwagę na własną kondycję. Tak przecież bywa.
75. rocznica wybuchu powstania w getcie warszawskim
Napisane przez wandaratAkuratnie była Wielkanoc roku 1943, kiedy usłyszeliśmy detonacje w śródmieściu Warszawy. Mój brat powiedział – „To Żydzi nareszcie nie chcą umierać jak barany prowadzone na rzeź”. AK-owcy już wiedzieli wcześniej o zamiarach bojowników żydowskich, a nawet przerzucali im broń.
Przypomniałam sobie wówczas mroźną zimę i dwóch małych chłopców żydowskich pod murem, oddzielającym getto od strony aryjskiej. Któregoś zimowego dnia wracałam z Żoliborza – naturalnie na piechotę dla bezpieczeństwa, chociaż nie niosłam nic zakazanego.
Przechodząc koło tego wysokiego muru, ujrzałam dwóch małych chłopców – w wieku 6 i 8 lat. Mróz i śnieg, a oni w łachmanach i tenisówkach na bosych nogach. Obaj uśmiechnięci i nieświadomi zagrożenia – przytupywali nogami i obracali się w kółko, niby tańcząc, co chwila wyciągając zmarznięte rączęta – po jałmużnę od przechodniów. Gdyby było lato – nie byłoby tego kontrastu – wprost krzyczącego ze zgrozy na widok tych dzieci. Ludzie dawali ukradkiem w te zmarznięte rączyny, co mogli, bo przecież za pomoc Żydom groziła śmierć. Jakaś kobieta szepnęła: „Gdzie jest Bóg?”. Nawet ujrzałam dwóch oficerów niemieckich, którzy odwrócili głowy, rozmawiając ze sobą, udając, że nic nie widzą.
Z tajnych gazet drukowanych w podziemiu dowiadywaliśmy się o zaciętych walkach w getcie – skazanych na przegraną. Straszne to były opisy – codziennego dnia w getcie. Zrozpaczone matki żydowskie wyrzucały zawinięte w szmaty czy pierzyny swoje niemowlęta przez okna z płonących domów. Polskie organizacje pomagały powstańcom żydowskim – dostarczając broń i środki opatrunkowe różnymi kanałami, ale Zachód, nawet Ameryka, gdzie żyło tylu bogatych Żydów, milczały.
Samotni straceńcy ulegli po trzech czy czterech tygodniach i nastąpiła całkowita likwidacja getta żydowskiego. Straszliwy nalot bombowy na Warszawę przydałby się w kwietniu, gdy wybuchło powstanie żydowskie. Spóźniony był o cały miesiąc prawie, 13 maja 1943 roku samoloty sowieckie chyba całą godzinę rzucały race oświetlające nocne ciemności, a bomby spadały bez przerwy. Te race zaczepione były na małych kolorowych spadochronach, więc wyglądały na fajerwerki. Śliczny to był widok – jak na pokazach samolotowych, więc mój brat nie chciał skryć się przed bombardowaniem i cały czas stał zaciekawiony w ogródku. A tymczasem bomby padały z hukiem. Następnego dnia gazety niemieckie pisały o zniszczeniach – naturalnie zatajając prawdę. Niestety. dużo domów runęło tej nocy, grzebiąc polskich mieszkańców, a getto żydowskie też dogorywało.
Po nalotach 13 maja 43 roku, ludzie brali motyki, grabie. Biegli wydobywać spod gruzów poranionych ludzi. Januszek tez pobiegł, nasz ojciec również. Niemcy nie chcieli pożyczać sprzętu do podnoszenia gruzów.
To koniec tekstu mojej mamy. Mama ma 95 lat, a w czasie wojny była młodą dziewczyną.
Tego widoku dwóch małych chłopców żydowskich mama nie może zapomnieć. Tym bardziej że nie miała nic, aby im dać w te zmarznięte rączki.
Mama dopowiada, prawie płacząc, że po zamachu na Kutscherę, złapano grupę jej brata Januszka i rozstrzelano ich w murach zniszczonego getta. Tam było małe krematorium... Do tej pory mówiła, że jej brat został zabity na Pawiaku. Tam był więziony, ale... Od lutego 44, od zamachu na Kutscherę, Niemcy zabijali już nie na ulicy, dla postrachu. Zabijali ich na terenie ruin getta, skrycie.
– Po wojnie chciałam tam pójść, ale teren był zaminowany. Chciałam zobaczyć miejsce, gdzie został rozstrzelany Januszek – mówi mama.
– Mamo, ale jak urodził się twój syn, a babci wnuk, to ona przestała już chyba rozpaczać po Januszku.
– Tak. Ona chyba wierzyła w reinkarnację. Tym bardziej że Janek też interesował się historią. Lubił robić zdjęcia, jak Januszek.
Czytamy w Internecie, że w nalotach sowieckich zginęło mało Niemców, a dużo Polaków... że bomby miały trafić w lotnisko, w węzeł kolejowy. A tymczasem zniszczyły wiele kamienic warszawskich i dlatego bomby, których użyto, nazwano niszczycielami kamienic. Bomby trafiły też w dogorywające getto.
Napisane przez: wandarat
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Polska,
24 kwietnia 2018
Rocznica powstania w getcie
Warszawa zaroiła się ludźmi noszącymi żółte papierowe „żonkile” jako pamiątkę 70. rocznicy powstania w getcie, a o 12 na minutę grały syreny, ale niewiele aut na ten sygnał do przerwania ruchu zareagowało.
Pod mym domem spotkałem czwórkę młodych, co rozdawali te kwiatki, i spytałem, czy Żydzi też tak czczą rocznicę powstania warszawskiego. Potem dałem im swą książkę i koniecznie chciałem dowiedzieć się, kto ich nakłonił do tej akcji. Okazało się, że „pani od religii”, i nie chcieli zdradzić, z jakiej szkoły są.
Zasadniczo nic złego obchodzić tę rocznicę, ale czy właśnie teraz, gdy idzie nawała szkalowania Polaków? Pytam, kiedy Żydzi zaczną w rewanżu czcić podobnie rocznicę powstania warszawskiego, w którym zginęło więcej Polaków i 22.500 Niemców, czyli 500 razy więcej niż w czasie ich powstania w getcie? Wojska Izraela wiele razy przyjeżdżały do Polski, może tego roku 1 sierpnia ich kompania honorowa zawita do Warszawy na rocznicę powstania? Oczywiście gotów jestem postawić, co tylko mam, na zakład, że tego nie będzie.
W Łodzi
W tym mieście na ulicy Tuwima jest księgarnia patriotyczna, która organizuje co dwa tygodnie spotkania z ciekawymi ludźmi. Wybrałem się więc, chcąc, by me książki tam były i by usłyszeć, co ma do powiedzenie pani dr Lucyna Kulińska o stosunkach polsko-ukraińskich.
Dotarłem szybką koleją na nowy wspaniały dworzec, gdzie było kilkanaście plansz Żydów, którzy wtedy z łaski Gomułki wybyli z Polski, co, jak wiadomo, było niemożliwe dla Polaków. Takiego dworca mogą pozazdrościć wszelkie metropolie, ale grzecznie mówiąc, dworzec jest co najmniej dwa razy za duży.
Księgarnia była jakoś zamknięta, ale odczyt pani dr Lucyny Kulińskiej był przedni nie tylko dlatego, że mówiła, co było 75 lat temu na Kresach, ale jak się władze wolnej Polski zachowują, liżąc nie tylko żydowskie zadeczki, ale również ukraińskie, białoruskie i litewskie. Problem w tym, że nie widać, by coś spowodowało, by nowi „władcy Polski” zaczęli naprawdę realizować polskie interesy.
Na pożegnanie dostałem książkę pani Kulińskiej „Dzieci Kresów” – i zacząłem czytać jedną makabryczną historię i drugiej strony już nie mogłem. Tych, co bronią banderowców, powinno się skazywać na wysłuchanie właśnie tych opowieści.
Kary za antysemityzm
W „Gazecie Koszernej” dziennikarka Agnieszka Markiewicz powiedziała: Nie było reakcji na antysemickie wypowiedzi Rafała Zienkiewicza, Krystyny Pawłowicz czy prof. Zybertowicza. Nie ponieśli żadnych konsekwencji.
Nie mogłem się jednak z tego tekstu dowiedzieć, co konkretnie te osoby powiedziały i jak konkretnie ta dama sugerowała, by je ukarać. Niestety, też nie mogłem dowiedzieć się, jak ta pani reaguje na mnożące się polakożerstwo.
Kongres Prawicy
W Warszawie odbył się kolejny Kongres Prawicy w Bibliotece Rolniczej na Krakowskim Przedmieściu.
Niestety, był to raczej kongresik. O 11 w sobotę były na dużej sali 92 osoby, potem trochę więcej. Następnego dnia jeszcze gorzej. Jedyna pozytywna uwaga, że było tam co najmniej 60 proc. młodzieży.
Nie przemawiał zapowiedziany Kukiz, a wystąpił tylko jego zastępca. Jedyną ważną ideą, jaką zanotowałem, było to, że powinny być nie tylko dla państwa, ale też plany powiatowe i wojewódzkie. W kuluarach dało się też słyszeć, że warto wrócić do programu ekonomicznego późnej komuny, czyli śp. Wilczka. Były też stoiska z książkami, gdzie prezentowano wiele wydawnictw, w tym książkę niedawno zmarłego prof. Wolniewicza. Nie dostałem jej do recenzji, więc jej nie opiszę. Amen. Drugiego dnia była prezentacja dwóch panów z ruchu 1. Polska. Nie widzę, jak dotrą do wyborców, a ich program nie zawiera dwóch istotnych rzeczy:
– ograniczenia finansów na kampanię wyborczą i zmniejszenia liczby posłów, jak to zrobiono we Francji.
W sanktuarium półprawdy
Z dużą reklamą pojawiła się dwutomowa „cegła” na temat stosunków polsko-żydowskich, a w głównych mediach twierdzono, że mówi o 200.000 Żydów zamordowanych przez Polaków podczas okupacji. Choć miałem w tym samym czasie być na koncercie Janka Pietrzaka, zmusiłem się do „zaszczycenia” tej prezentacji w Muzeum Historii Żydów Polskich. Był to zlot Żydów, szabesgojów i lemingów, którzy nawet nie mieścili się w głównej sali tej instytucji. Podczas prezentacji okazało się, że nie padły słowa o ponoć masowym mordowaniu Żydów przez Polaków. Zgromadzeni na scenie autorzy mówili o tym, co się działo w kilku powiatach okupowanej przez Niemców Polski.
Potem im zadałem pytanie:
– ile na terenie powiatu Nowy Targ zmordowano Żydów, a ilu Polacy uratowali, na co nie dostałem odpowiedzi, – choć w 388 domach zakonnych przechowywano dzieci żydowskie, a tylko 65 księży i zakonnic ma medale Yad Vashem – na to pytanie nie było też odpowiedzi,
– czemu tylko 11 z 151 członków Klubu Dzieci Holokaustu zadało sobie fatygę załatwienia swym wybawcom medalu „Sprawiedliwych”.
Prezeska Klubu zaczęła twierdzić, że starają się, by dobroczyńcom medale zostały nadane. Na jej słowa podałem przykład członka klubu śp. pana Bieńka, który złożył dwa razy wniosek o nadanie medalu mej ciotce, która go uratowała, i dwa razy został on słownie odrzucony, bo przedstawiciel Yad Vashem stwierdził, że on, obrzezany, pół-Żyd, nie był... zagrożony.
W końcu ktoś powiedział, że pewna Żydówka z Toronto przez lata przesyłała swej wybawczyni, a potem jej krewnym 50 dolarów miesięcznie. Tak, warto o niej pisać, ją chwalić, ale gdzie są inni uratowani? No cóż, byłem na tej sali „kanarkiem” między wróblami.
Aleksander Pruszyński
Tusk Donald przesłuchiwany? Gra pozorów. Ani on tego przesłuchania tak bardzo nie lękał się, ani rządzący Tuska Donalda boją się niespecjalnie.
Dwa tematy z bieżącego tygodnia godne wskazania to los brytyjskiego dwulatka oraz wypowiedź wiceprezesa Instytutu Pamięci Narodowej, świadcząca, że kwestia wznowienia ekshumacji w Jedwabnem nie jest kwestią zamkniętą nieodwołalnie. Wszelako skupmy się na najważniejszym, bo cywilizacja śmierci atakuje normy kulturowe świata zachodniego coraz nachalniej.
NIECH NIE ODDYCHA
Pierwsza była choroba. Nieznana medycynie choroba mózgu o podłożu neurologicznym. Potem pojawiła się opinia lekarzy („lekarzy specjalistów”) pt.: „pacjent i tak umrze”. Do tego doszła konieczność stosowania farmakologii wraz z technicznymi środkami podtrzymującymi życie – i to było dość, by sąd Jej Królewskiej Mości nakazał uśmiercenie dziecka „w najlepszym interesie dziecka”.
Wielomiesięczna walka rodziców z brytyjskim systemem prawnym nie przyniosła rezultatów. Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu dwa razy odrzucił wniosek o zajęcie się sprawą. Apele papieża Franciszka odbiły się od głuchych ścian Buckingham Palace. Ofertę pomocy medycznej ze strony Włoch również odrzucono. Wreszcie, w miniony poniedziałek wieczorem polskiego czasu, wyłączono aparaturę pomagającą chłopcu oddychać.
TY TEŻ WALCZ
Lekarze („lekarze specjaliści”) utrzymywali, że dziecko udusi się po trzech do pięciu, maksymalnie po dziesięciu minutach. Dziesięć godzin później maluch nadal walczył o życie, niejako wymuszając na brytyjskich konowałach nawodnienie i podanie tlenu. Nie da się ukryć: wola życia małego bohatera wprost powala na kolana, mało tego, zabrania wstać. Stąd w Internecie wołania w rodzaju: ja trwam w modlitwie i Ty, Mały, też walcz! Marta Smolańska: „?Wczoraj narodził się w Anglii kolejny książę. Tej samej nocy Anglia odłączyła od aparatury podtrzymującej życie innego księcia”. Ksiądz Daniel Wachowiak: „Nie da się inaczej nazwać jak tylko diabelską retoryką, w której najpierw rozłącza się aparaturę do oddychania, a później w imię »troski« ze względu na zły stan zdrowia nie pozwala się przewieźć dziecka do Włoch”.
ZWYKŁE WARZYWO
Ale są też opinie czarne jak niektóre człowiecze serca. Opinie ludzi przekonanych, że należy eliminować cierpienie, zabijając cierpiącego. Ewa Skulimowska: „Wg mnie, ci rodzice są okrutni i egoistyczni. Nie robią tego dla dziecka, które nawet gdyby przeżyło, będzie wegetować, tylko robią to dla siebie”. Artur Baniewicz: „Jeśli człowieka trzeba napędzać przy pomocy maszyny, by mu płuca i serce pracowały – to niechże on faktycznie lepiej zejdzie z tego świata. (...) To są zwykle warzywa”.
Na filmach, publikowanych przez rodziców w Internecie, widać było, jak chłopiec otwiera oczy, słysząc głosy matki i ojca, ziewa, przeciąga się, szuka i ssie smoczek. Dziś policjantów, którzy pilnują, by ojciec i matka nie spróbowali ratować swego dziecka wbrew postanowieniu sądu Jej Królewskiej Mości, na filmach nie widać. Ale policja tam jest. „Bobbies” zabezpieczają też wejście do szpitala.
ELŻBIETA BEZ SERCA
Jeszcze w poniedziałek włoski rząd nadał dziecku obywatelstwo, oferując profesjonalny transport do Rzymu oraz opiekę do końca życia. O ocalenie chłopca ponownie zaapelował papież Franciszek. Brytyjczycy napisali do swojej królowej petycję: „We the undersigned humbly petition Your Majesty for protection of life and liberty of your 23-months-old subject Alfie Evans. (...) There is no time to spare anymore” – i tak dalej, i tak dalej. Dziesiątki tysięcy podpisów w parę godzin. Niestety, to tylko szeroko otwarty dziobek czajnika, w którym buzują ludzki gniew i bezsilność. Pobuzują sobie co nieco i przestaną, para ujdzie. Albowiem Elżbieta II, królowa Zjednoczonego Królestwa, serca dla swego małego poddanego nie ma. Widocznie całe oddała najmłodszemu wnukowi.
Podsumowując: niezależnie od losu małego bohatera (piszę te słowa we wtorek po południu), warto, by to pytanie wybrzmiało: dokąd zmierzasz, świecie? A kiedy wybrzmi dostatecznie, warto również, by wybrzmiała odpowiedź: w ciemność.
Tak jest. Piekło jest ciemnością, świat zaś pędzi w tę stronę od ucha do ucha roześmiany, chwacko przytupując.
***
W chwili, gdy wysyłam tę korespondencję, czytam, że brytyjski sąd nie zgadza się na przewiezienie chłopca do Włoch ze względu na stan zdrowia pacjenta. Niby, że transport mógłby zagrozić jego życiu? Mój wniosek brzmi: oni chcą zabić to dziecko, ponieważ tym sposobem wykażą, że bestia morduje zgodnie z prawem.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Szlamowanie zewnętrzne i wewnętrzne
Napisane przez Stanisław MichalkiewiczNo i stało się; 24 kwietnia Izba Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych przyjęła ustawę nr 447 JUST, która zobowiązuje sekretarza stanu USA do monitorowania tempa i zakresu realizacji żydowskich roszczeń majątkowych przez państwa-sygnatariuszy deklaracji terezińskiej z czerwca 2009 roku.
Polska też deklarację tę podpisała niechybną ręką Władysława Bartoszewskiego, który został tam delegowany przez Księcia-Małżonka, czyli Radosława Sikorskiego, podówczas wystruganego akurat na ministra spraw zagranicznych w rządzie premiera Tuska. Okazało się, że lobbing działaczy Polonii amerykańskiej, którzy zresztą nie otrzymali wsparcia ze strony głównych władz Kongresu Polonii Amerykańskiej, nie mówiąc już o konstytucyjnych władzach Polski, które zachowywały się tak, jakby ta sprawa w ogóle ich nie obchodziła, okazał się nieporównanie słabszy od naporu zorganizowanego przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu. W rezultacie 30-letni plan wyszlamowania Polski właśnie zbliża się do finału – ale na naszych Umiłowanych Przywódcach nadal nie robi to żadnego wrażenia. Pobożny wicepremier Jarosław Gowin poinformował publicznie, że uchwalona właśnie przez Kongres USA ustawa „nie ma znaczenia prawnego”. Niby drobiazg – ale czyż nie miło dowiedzieć się, że nie tylko polski Sejm uchwala ustawy pozbawione znaczenia prawnego, jak np. nowelizacja ustawy o IPN, ale Kongres Stanów Zjednoczonych też? Oczywiście pobożny wicepremier Gowin zarówno w tej sprawie, podobnie jak we wszystkich innych, może się mylić, ale co to szkodzi, skoro jest człowiekiem Renesansu, z którego – jak pisała Kazimiera Iłłakowiczówna – „można wszystko zrobić i w każdą formę ulepić”? Ciekawe, że „Gazeta Wyborcza” tym razem nie popisała się żadnym wybuchem uczuć narodowych redakcyjnego Judenratu – jak to było przy okazji włączenia przez Kneset jakichś resztek obszaru Jerozolimy do terytorium państwowego Izraela. „Gazeta Wyborcza” opatrzyła relację z tego wydarzenia triumfalnym tytułem: „Jerozolima nasza!” – co przekonało mnie ostatecznie, że jest to żydowska gazeta dla Polaków. Ale na triumfy przyjdzie jeszcze czas, kiedy żydowskie organizacje przemysłu holokaustu będą przejmowały nieruchomości w Polsce. Ciekawe, czy pan prof. Jan Grabowski, co to i w Kanadzie, i w Polsce uwija się wedle oskarżania Polski i Polaków o współudział w holokauście, dostanie jakąś ładną posiadłość z dworkiem i fornalami, czy też będzie musiał kontentować się tytułem „historyka światowej sławy” – do spółki z Janem Tomaszem Grossem? Jeśli Nasz Najważniejszy Sojusznik każe przekazać Żydom mienie o wartości szacowanej na ponad 300 mld dolarów – a taka kwota pojawiła się w liście, jaki Światowa Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego w Nowym Jorku napisała do Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie – to każdy Żyd będzie mógł liczyć na posiadłość z dworkiem i fornalami – jak przystało na szlachtę jerozolimską.
Toteż, skoro siekiera została już do pnia przyłożona, pan prezydent Andrzej Duda nie ma większych zmartwień, jak wysondowanie opinii publicznej, czego by życzyła sobie mieć w nowej konstytucji. W tym celu na Stadionie Narodowym odbył się „Kongres Wspólnie o Konstytucji”. Udział w Kongresie wzięli: „Szanowny Pan Marszałek, Szanowni Państwo Ministrowie, Szanowna Pani Prezes, Szanowny Pan Przewodniczący, Szanowni Państwo Prezesi, Szanowni Państwo Profesorowie, Posłowie, Senatorowie, Droga Młodzież oraz Wszyscy Dostojni Przybyli Goście”. Ponieważ z żadnej relacji nie można się dowiedzieć, jacy to suwerenowie wzięli w tym Kongresie udział, odtwarzam prawdopodobne audytorium z powitania, jakie do uczestników skierował pan prezydent. Można powiedzieć, że na Stadionie Narodowym zebrała się elita suwerenów, co pokazuje, że po hekatombie elit w następstwie katastrofy smoleńskiej nasz mniej wartościowy naród tubylczy dorobił się nowej elity, której pan prezydent przedstawił pomysł na „konstytucję XXI wieku”. Jak zauważył prezydencki minister pan Mucha, referendum powinno przynieść rozstrzygnięcie w szalenie doniosłej kwestii, czy konstytucja ma pierwszeństwo przed prawem Unii Europejskiej, czy nie. Kwestia rzeczywiście jest doniosła, z tym jednak, że została rozstrzygnięta jeszcze w roku 1964, kiedy jeszcze pana ministra Muchy nie było na świecie, przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu, którego orzeczenia mają dla państw członkowskich UE charakter źródeł prawa. W sprawie Flaminio Costa przeciwko ENEL (C-6/64) Trybunał orzekł, że prawo unijne ma pierwszeństwo przed prawem państwa członkowskiego bez względu na rangę ustawy. W tej sytuacji równie dobrze w referendum mogłoby paść pytanie, czy obywatele chcieliby, żeby w nocy było jasno, a w dzień ciemno, czy woleliby, żeby wszystko zostało po staremu. Ale co to komu szkodzi, skoro nie wiadomo, czy to całe referendum w ogóle się odbędzie? Warto bowiem przypomnieć, że zgłoszenie pomysłu z referendum konstytucyjnym było pierwszą samowolką pana prezydenta Dudy, po której przyszły kolejne, jeszcze gorsze. Toteż nic dziwnego, że zarówno Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, jak i pozostali pretorianie z PiS pomysł ten przyjęli kwaśno, a teraz pan minister Sasin expressis verbis podał w wątpliwość celowość urządzania go. Referendum wprawdzie zarządza prezydent, ale – za zgodą Senatu, w którym na 100 senatorów, 65 pochodzi z PiS. Prezes Kaczyński jest pamiętliwy, więc nie ma specjalnych szans, by jakiś senator wyłamał się z dyscypliny, nawet gdyby formalnie nie była zarządzona, bo w przeciwnym razie musiałby kandydować jako niezależny, a potem siorbać cienką herbatkę, słuchając w dodatku szyderstw małżonki, pokazującej mu nieubłaganym palcem sytych, szczęśliwych i zadowolonych sterników nawy państwowej.
Podczas gdy na Stadionie „sztab wesoły łyka”, w Sejmie, który wskutek tego wygląda jak jakiś polowy lazaret, koczują rodzice wraz ze swoimi niepełnosprawnymi dziećmi. Walczą oni o „kroczące” zasiłki, które w roku 1019 osiągnęłyby poziom 500 złotych, no i o zrównanie rent socjalnych z najniższymi rentami ZUS. Rząd chyba pluje sobie w brodę, że tak się chwalił finansowymi sukcesami, bo jeśli nawet jakoś ukontentowałby tych rodziców, to nie trzeba będzie długo czekać na wtargnięcie do Sejmu kolejnej grupy pokrzywdzonych, a po niej następnej – i tak dalej. Pokrzywdzonych bowiem u nas nie brakuje. Toteż pani minister Rafalska kombinuje na boku jakieś kompromisy, ale rodzice z Sejmu nie dają za wygraną, tym bardziej że wspiera ich nieprzejednana opozycja i demonstranci na zewnątrz, którzy tylko patrzeć, jak założą pod Sejmem miasteczko. „Nie znałeś litości panie i my nie znajmy litości” – pisał Adam Mickiewicz – toteż opozycyjni dziennikarze z mściwą satysfakcją przypominają wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego, który ówczesnemu rządowi zarzucał brak empatii. Sytuacja wydaje się patowa, bo nawet podczas długiego weekendu, kiedy to większość obywateli będzie sobie popijać i zakąszać, nikt nie odważy się podnieść ręki na dzieci niepełnosprawne, żeby je pod osłoną nocy z Sejmu wynieść. I tylko Janusz Korwin-Mikke zauważył, że skoro ci rodzice dotychczas żyli bez tych zasiłków, to znaczy, że jest to możliwe. Z punktu widzenia logiki niczego tej opinii zarzucić nie można, ale polityka, zwłaszcza demokratyczna, z logiką nie ma nic wspólnego, toteż nic dziwnego, że świat wygląda tak, jak wygląda.
Stanisław Michalkiewicz
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…