Świadectwo – przeżyłem śmierć, rozmawiałem z Jezusem, widziałem niebo (9)
Napisane przez o. Wiesław Nazaruk OMII teraz jestem nad Jeziorem Świętej Anny. Tam są długie zimy i w styczniu jest wręcz nakazane, aby przerwać pracę, i my co roku po Bożym Narodzeniu, kiedy najtańsze są wczasy w wakacje, 10 dni, wyjeżdżamy przeważnie do Meksyku, bo tam mamy oblatów, ale wtedy bilety są najtańsze i te ośrodki, żeby funkcjonować, dają zniżki maksymalne.
I jest taki moment, że z kolegą, drugim kapłanem, który pracuje z oblatami, z Polonią, jedziemy do Meksyku. W tym kurorcie, gdzie jesteśmy, jest dużo, 1800 ludzi w hotelu. Taka rzecz, jest przypływ morza, trudno się kąpać, bo fala wyrzuca. I tak dwa dni jesteśmy, a nie mogę się pokąpać, bo woda wyrzuca. Jest zabawa niezła, ale są silne fale. Trzeci dzień. Lubię wstawać rano, wstałem pół do szóstej. To jest mój normalny czas wstawania codziennie, teraz około szóstej wstaję, bo nie ma potrzeby wstawania tak wcześnie. I mówię do kolegi, obudził się, jest za dziesięć szósta: Wiesz, idę się przejść. – Pójdziesz może nad wodę? Takie zwyczaje tam też są, że tylu ludzi, to zająć sobie jakieś miejsce, ręczniczek położyć, wezmą, to wezmą, ale zająć sobie miejsce. – Będziesz się kąpał? – pyta. – Nie, brewiarz odmówię, pomodlę się, różaniec odmówię i wrócę, o 7 mamy śniadanie.
Zamknąłem drzwi. Nie wiem dlaczego, jakby nie ja, otwieram drzwi jeszcze raz i mówię – No to cześć Sławek, może się już nie zobaczymy więcej. – Nie wygłupiaj się, co to?! Tak powiedziałem, zamknąłem drzwi i poszedłem. Chodzę, dwóch Ukraińców poznałem już, żeśmy się zaprzyjaźnili, pogadaliśmy parę chwil. Pytają się, gdzie idziesz? – A, pochodzę sobie trochę. Oni nie wiedzieli, że jestem księdzem. Pogadaliśmy chwilę, oni wracali do hotelu, do żon, a ja idę. Kawałek uszedłem, odwracam się i mówię – No to cześć, bo się może więcej nie zobaczymy.
Nie wiem do dzisiaj, dlaczego tak, jakby ktoś przeze mnie mówił. Nie zamierzałem wchodzić do wody, absolutnie. Miałem różaniec odmówić. Przeszedłem się kawałek, myślę, wracam do hotelu. Ale jak już miałem wracać, to spojrzałem na wodę, taka fajna, nie ma fali, gładziusieńko przy brzegu, to zobaczę. Bez zamiaru pływania wszedłem kawałeczek, dalej, dalej, fajnie, woda unosi, no to sobie popływam. To wzdłuż troszeczkę popływałem, i sobie myślę, to się położę na plecach, tak poleżę. I tak z parę minut sobie leżę na plecach. Super, woda unosi, unosi... Podniosłem głowę, patrzę, kawałek odpłynąłem od brzegu. Ale to płytko, to zawrócę. To się odwróciłem już z pleców, jeszcze troszeczkę kraulem, wzdłuż. Nic nie czuję, nic nie wiem. Rozejrzałem się, zanurkowałem, no to do brzegu. Ale jakoś tak dziwnie widziałem, że się od tego brzegu oddalam, ale jeszcze mi to nic nie mówiło. Odwróciłem się i płynę teraz do brzegu. Płynę, ale brzeg mi się oddala. O, to trzeba szybciej, bo coś jest! Kurczę, odpływam od brzegu jak na motorówce, to tak szybko idzie. I wtedy dociera do mnie myśl, że jest odpływ. Był odpływ, tylko nie widziałem czerwonych flag, żeby nie wchodzić, bo jest odpływ. Przy brzegu było ładnie, bo jak woda odchodzi, to jest wygładzone.
I odpływam dalej, i dalej, i dalej. Próbuję na różne sposoby – nic. Nie chcę przesadzać, ile to metrów było, ale bardzo już było daleko. I taka myśl mi przyszła. Ciekawa rzecz, że nie żebym był jakimś herosem czy dobrym pływakiem, ale ani przez chwilę nie było we mnie strachu, że się utopię, że się coś złego stanie. Jakiś był taki wewnętrzny pokój, ja po prostu mam zachować siły, oddychać. I takie przekonanie, że jakoś to będzie. Nie takie polskie przekonanie, że jakoś to będzie, tylko że przecież to nie jest, nie będzie moja śmierć. Ktoś mnie zobaczy czy coś... Jestem wewnętrznie, jakby ktoś mi mówił, nie bój się. To jest niewytłumaczalne, bo powinienem się przestraszyć. Nic. To coś w rodzaju takiego wewnętrznego nie bój się. Ale kiedy mnie woda wyniosła już tak daleko, że przychodzą fale, które zawijają się w coraz większe, a potem takie duże, i płynę i coraz większa, otwarta przestrzeń oceanu, to już nie są żarty. To jest kilkaset metrów od brzegu, brzeg daleko. I teraz jest uderzenie fali, fala cię obraca, nie masz powietrza, i wciąga cię pod wodę, bo jest nurt i odpływ ciągnie cię w dół. Jak wychodzę, otwieram oczy. Tak cię zakręci, że nie wiesz, gdzie jest co, i patrzysz, gdzie jest światło. Tam jest powietrze. Więc szybko się wydrapuję, złapać powietrze, uratować się, bo powietrze to jest życie. Raz, drugi, trzeci. Za każdym razem głębiej, trzy razy głębiej, żeby dostać się do powietrza.
I wtedy dochodzi do mnie świadomość, jak mnie wciągnie i nie wrócę, bo na razie jest walka o przetrwanie, do światła. Nie ma myślenia o śmierci. Ale jest jedno z kolejnych uderzeń fali, złapałem powietrza i trzymam jak najdłużej, bo tyle masz życia, ile powietrza. Takie prawo, koniec, skończy się tlen i jest koniec. Już raz się w rzece Bug topiłem, to wiem, jak to wygląda. I jest uderzenie, wciąga mnie i jest ciemność, totalna ciemność, gdzie nie wiesz, gdzie jest która przestrzeń, bo to jest nurt, i nie wiesz, w którym kierunku woda cię wciąga w dół, nie wiesz, jak się ratować, a nie ma powietrza, kończy się.
To jest kilka – kilkanaście sekund. I wtedy się zorientowałem, że za chwilę nastąpi moja śmierć. Skończy się tlen, bo ile wytrzymasz pod wodą, jak nie wiesz, w którym kierunku jest słońce, światło i ratunek? Walczę, ale nie wiem, czy w dobrym kierunku, bo żadne światło słońca już nie przenika tej głębiny, więc to musi być głęboko. Czy to jest taka wizja dla mojego ciała? Bóg tak przygotuje oczywiście.
I jest moment, że już mi się zaciskają płuca, i wiem, że to jest śmierć za chwilę. Nie ma ratunku, nikt mnie nie uratuje, prawo natury, koniec. Amen. Finito. I nie ma w tym momencie myślenia o czymkolwiek, czy mnie znajdą, czy rekiny mnie zjedzą, czy będę miał pogrzeb, co zostawiłem, nic. Jest tylko jedna myśl, jest śmierć, więc zaraz stanę przed Bogiem. Już doświadczenie Boga miałem jakieś, Jezusa miałem jakieś, w tamtej wizji. Więc koniec. Tylko powiedziałem w myśli, Boże, idę do Ciebie. Tak to dokładnie brzmiało, Boże, idę do Ciebie, bądź miłosierny, przyjmij moją duszę. I w tym momencie, kiedy kończy się tlen, ale jeszcze jakiś tlen jest, jeszcze jest ten ostatni oddech, i bez żadnego bólu w tym momencie – oczywiście jest to ucisk kończącego się tlenu, żeby złapać, jak otworzę usta, wciągnę wodę i jest śmierć, nawet nie wyjdę do góry, nurt, który wciąga mnie do dna, wciągnie i gdzieś może kiedyś jakieś kosteczki będą...
W tym momencie, kiedy powiedziałem, Boże, Ojcze, idę do Ciebie, bądź miłosierny, przyjmij moją duszę, w tym momencie światło, takie samo światło jak to Pana Jezusa w sali, to światło Bożej obecności – nie ma żadnych tunelów – tylko widzę, jak ode mnie moje ciało się oddala. Jestem zupełnie świadomy, ostrość widzenia, świadomość zmysłów, nigdy lepiej się nie czułem. Jest takie zdziwienie, ojejku, ale śmierć fajnie wygląda. Taka myśl mojej duszy była, mojego ja, bo cały czas byłem świadomy, że to się kończy życie i za chwilę stanę przed Bogiem, moja dusza odłączy się. A więc to tak jest! Takie myślenie moje było. Patrzę, a moje ciało odpływa ode mnie. Patrzę, słyszę głos – mówię, jak to przeżywałem – nie przejmuj się ciałem, ono jest ci niepotrzebne.
Wiecie, jaką widziałem wizję tego ciała? To żeby zrozumieć potem powrót do mojego życia. Moje ciało zobaczyłem zwinięte jak dziecko w łonie matki. To był płód zwinięty. Moje ciało było zwinięte, Pan Bóg utworzył dla mnie bańkę powietrza, butlę gazową mi dał, tak jak bombka szklana przezroczysta – tak to widziałem. Jak płód, dziecko u matki, taki zwinięty jestem, i widzę to ciało w takiej bombce. I dwa snopy światła, i wiem, że to są aniołowie. Zupełnie inne światło niż to, w którym jestem skąpany. Widzę to ciało, tę bombkę powietrzną i te dwa anioły – tylko nie w kształcie ludzi żadnych, tylko dwa snopy światła niosące to ciało gdzieś. Słyszę, nie zajmuj się tym, to nie jest ci potrzebne teraz. W tych odmętach ciemności to przepiękny widok jest.
W tym momencie odwracam uwagę od ciała, bo widzę światło. Moja dusza mówi, jakie to jest piękne po śmierci! Mam świadomość, śmierć, idę, patrzę, znajduję się najpierw w pomieszczeniu, najpierw prostokątnym, ale potem ono się powiększa. Nie ma sufitu, tylko jakaś przestrzeń, jakbym na niebo przepiękne patrzył. A tutaj ściany, ale ściany ze światła, i jestem skąpany w tym świetle. Ale to światło ma pewne granice, to umownie nazywamy pokój, w którym jestem. To jest coś w rodzaju przedsionka i do tego przedsionka, do tego pokoju, do tego pomieszczenia światła, w którym jestem, mam zupełnie świadomość siebie jako żywej osoby, z rękami, z nogami. W tym momencie nie sprawdzam, nie szczypię się, czy to jest ciało, nie, tylko tak przyjmuję, tak to jest. Tak to jest po śmierci, coś wspaniałego. Uczucie to jest nie do opisania. Nie ma słów na większość rzeczy, które tu opowiadam bardzo skrótowo, nie ma słów, bo nie mamy odniesień. Nie opiszę światła, którego nie ma tu, na ziemi. Można powiedzieć białe światło, ciepło. To światło się zapamiętuje nie tylko dlatego, że kolor czy jak to wyglądało, tylko to światło jest miłością. Z tego światła jestem skąpany w miłości, skąpany w świetle, które jest miłością. Mam świadomość i jestem ciekawy. Ciekawość mojej duszy, zaraz zobaczę Matkę Bożą, Pana Jezusa, świętych, zmarłych różnych. Jak to będzie! Kurczę, sąd. Sąd był...
Jak to mówię, to muszę na nowo przez to przechodzić. Nie wszystko mogę mówić, bo są rzeczy, których nie mogę mówić, a są rzeczy, dla których muszę znaleźć słowa. Chociaż któryś już raz to opowiadam, to jest wysiłek dla mnie, żeby to pozbierać, i co powiedzieć do was w tym momencie.
Niemalże każda społeczność etniczna mieszkająca w Ontario organizuje z okazji swojego święta wciągnięcie na maszt swojej narodowej flagi przy parlamencie prowincji Ontario. W tym roku pierwszego czerwca odbyło się przy budynku parlamentu Ontario wciągnięcie flagi włoskiej.
Ta uroczystość jest tego samego dnia co roku organizowana w celu upamiętnienia zjednoczenia Włoch i utworzenia republiki. Te dwie daty nakładają się na siebie. Zjednoczenie Włoch nastąpiło w 1861 roku, a więc 157 lat temu, a utworzenie republiki w maju 1946 roku, 72 lata temu. Od 1961 roku do 1946 roku Włochy były monarchią, w której formalnie władzę sprawował król.
Poszedłem na tę uroczystość powodowany tym, że chciałem zobaczyć, jak organizują to Włosi, żeby móc porównać naszą uroczystość wciągnięcia flagi przy budynku parlamentu Ontario, organizowaną przez Polonię, z tą organizowaną przez Włochów. Drugi powód, dla którego tam poszedłem, był związany z ostatnimi wyborami do sejmu Włoch, które miały miejsce w kwietniu br., a w których najwięcej głosów zdobyły dwie partie, które są przeciwko przyjmowaniu imigrantów, oraz partia sceptycznie nastawiona do utrzymania Włoch w systemie walutowym euro. We Włoszech jest wiele partii i każde wybory kończą się powołaniem rządu koalicyjnego. Z kolei ten rząd koalicyjny jest akceptowany i powoływany przez prezydenta kraju. Takie rozmowy koalicyjne i akceptacja nowego rządu przez prezydenta trwały nieraz w przeszłości powojennych Włoch po kilka miesięcy. W tym roku, po tych wyborach, większościowy udział miały właśnie te dwie względnie nowe partie, z których jedna jest bardziej eurosceptyczna, a druga bardziej antyimigracyjna.
http://www.goniec24.com/teksty?start=322#sigProIdddbde6a217
Kluczem do powołania rządu jest prezydent Włoch. Na prezydenta Włoch, żeby tego eurosceptycznego i antyimigracyjnego rządu nie powołać, naciskali komisarze Unii Europejskiej, czyli faktycznie Niemcy, dlatego powołanie rządu Włoch przez prezydenta się przeciągało. Do soboty rano, czyli do dnia uroczystości wciągnięcia flagi przed parlamentem Ontario, rząd Włoch nie został powołany. Wychodząc z domu, nie wiedziałem jeszcze o tym, bo nie sprawdziłem tych informacji w Internecie, więc poszedłem z oczekiwaniem, że w czasie przemówień może usłyszę coś ciekawego na temat powołania nowego rządu. Okazało się, że z wyjątkiem jednej z kilku przemawiających osób nikt nie wypowiedział się na temat nacisków zagranicznych i problemów związanych z powołaniem nowego rządu. Zresztą ta osoba, która się wypowiedziała na ten temat, powiedziała tylko jedno zdanie: „Jaką wielką przeprawę miały Włochy w ciągu ostatnich paru tygodni z powołaniem nowego rządu”. Próbowałem później, po przemówieniach, zagadnąć Włochów na temat powołania nowego rządu, mówiąc im, że w Polsce dużo się na ten temat mówi i pisze i że wiele osób w Polsce jest zaskoczonych tym, że Niemcy pozwolili sobie na ingerowanie w sprawy trzeciej co do wielkości gospodarki w Unii Europejskiej, ale Włosi nie reagowali na moje wypowiedzi. Nie ciągnęli dyskusji. Wyrażali jedynie zaskoczenie, że w Polsce się o tych sprawach pisze i mówi.
Jeśli chodzi o samą organizację imprezy, to było około 200 osób. Biorąc pod uwagę, że społeczność włoska w Ontario jest kilkakrotnie większa od społeczności polskiej, to nie można powiedzieć, że przyjechała proporcjonalna liczba osób, bo na polskiej uroczystości było w tym roku ponad sto osób. Na uroczystości wciągnięcia flagi Włoch było kilkunastu mężczyzn przebranych w mundury Republiki Włoskiej, włoskich policjantów, włoskich żołnierzy. Pełnili oni straż honorową przy maszcie. Na uroczystości polskiej byli harcerze i panie z Koła „Nadzieja”.
Włosi, przewidując chyba, że większość osób na tej uroczystości to będą ludzie starsi, wypożyczyli krzesła, które zostały przywiezione ciężarówką. Większość osób mogła sobie więc usiąść i wysłuchać przemówień oraz hymnu włoskiego. Wszystko to trwało nie dłużej niż uroczystość wciągnięcia polskiej flagi, jakieś 45 minut.
To, co było miłe u Włochów, to że zamówili oni catering i każdy z obecnych mógł się pożywić. Catering miał rozbity namiot, z którego serwowano fasolkę z grochem, tort, lody, no i wodę butelkową. Włosi, jak usłyszałem z prowadzonych rozmów, mieli tego samego dnia kilka podobnych imprez w kilku innych miejscach w celu uświetnienia rocznicy ustanowienia republiki. Część osób spod parlamentu wsiadła w samochody i udała się na te inne uroczystości.
W trakcie spożywania posiłku podszedłem do obecnego konsula generalnego Włoch w Toronto i pokazałem mu „Gońca” ze zdjęciem pani minister Anders. Zapytałem konsula, czy nazwisko Anders coś mu mówi. Odpowiedział, że nie. Powiedziałem mu, że ojciec pani Anders był dowódcą polskiego korpusu, który zdobył Monte Cassino i który wyzwalał Włochy. Pan konsul od razu skojarzył nazwisko, osobę i wydarzenie. Zapytał ze zdziwieniem: „Więc pani Anders jest córką generała Andersa?”. Powiedziałem, że tak, i że jest odpowiedzialna za stosunki międzynarodowe w rządzie polskim. Pan konsul chętnie zrobił sobie ze mną zdjęcie, co było bardzo miłym elementem dla mnie kończącym tę uroczystość.
Janusz Niemczyk
Najmłodszy kawaler Orderu Virtuti Militari!
Napisane przez Ewa Elżbieta DeoniziakAntoni Petrykiewicz jest najmłodszym kawalerem Orderu Virtuti Militari. Był uczestnikiem walk w obronie Lwowa z roku 1918. Umarł, mając zaledwie 13 lat z powodu ran odniesionych w walce. Jest przykładem wielkiego męstwa i patriotyzmu. W pamięci następnych pokoleń pozostanie prawdziwym, choć do niedawna mało znanym narodowym bohaterem.
Na jego nagrobku widnieje napis: „szer. Petrykiewicz Antoni, lat 13, uczeń II klasy gimnazjum V, z odcinka III Góra Stracenia, ranny 23 XII na Persekówce.+16 I 1919 r. 1., kawaler Virtuti, 3 krzyż walecz. odznaką rycerzy śmierci, odz. III odc. Orlęta”.
Urodził się w 1905 roku. Pochodził z wielodzietniej rodziny. Miał trzy siostry i czterech braci. Jego ojcem był wójt jednej z dzielnic Lwowa. Antoś był uczniem II klasy V Gimnazjum Lwowskiego, kiedy to Polska poderwała się w listopadzie 1918 roku do walki o niepodległość. Austriacy pozostawili miasto w rękach Ukraińców. Gdy polska ludność zobaczyła na Ratuszu i innych budynkach flagi ukraińskie, ruszyła do odbicia władzy. Rozpoczęły się walki o Lwów. Ponieważ w mieście nie było polskiego wojska, ludność cywilna chwyciła za broń. Dla Antosia i wielu rówieśników był to moment wielkiej próby. Miasta zaczęła bronić młodzież i dzieci, by zachować je dla odradzającej się Polski. „Lwowskie Orlęta” poświęcały swoje młode życie dla Ojczyzny.
Mając 13 lat, Antoś wstąpił do oddziału „Straceńców” porucznika Romana Abrahama, późniejszego generała Wojska Polskiego. Od początku listopada 1918 roku brał udział w walkach o Lwów. Przeciwnikiem Polaków były elitarne oddziały Strzelców Siczowych, które poprzez pozycje polskich żołnierzy chciały się wedrzeć do Lwowa. Najbardziej zacięte walki trwały w nocy z 28 na 29 grudnia. Noc tę nazwano szatańską. Polacy obronili swoje pozycje kosztem wielkich strat. Po bitwie po stronie polskiej doliczono się tylko 3 oficerów i 25 szeregowców z przeszło 100-150 żołnierzy broniących dworku, będącego bastionem walczących, a zwanego redutą śmierci. Na zbiórce nie stawił się również Antoś, który został ranny pod Persenkówką 23 grudnia 1918 roku. Jak mówił major Czesław Mączyński – dowódca obrony Lwowa – obrońcy Persenkówki spełnili rozkaz walki do ostatniej kropli krwi. A generał Abraham tak pisał o najmłodszym obrońcy Lwowa:
„…ś.p. Antoni Petrykiewicz, w wieku lat trzynastu w walce był nieustępliwy. Ciężko ranny, zmarł w wyniku odniesionych podczas boju ran 16 stycznia 1919 roku w szpitalu na Politechnice”. Bohaterski chłopiec pochowany został na cmentarzu Orląt Lwowskich w katakumbach. Za osobistą odwagę został odznaczony Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari. Był to (i jest do dziś) najmłodszy w całej armii kawaler tego najwyższego odznaczenia wojennego, uroczyście nadanego poległemu 22 stycznia 1920 roku w rocznicę Powstania Styczniowego. Uhonorowano go również pośmiertnie Krzyżem Walecznych.
Zwłoki młodocianego bohatera złożono na cmentarzu Obrońców Lwowa w katakumbach. Były otoczone należną czcią i opieką polskiej ludności aż do końca drugiej wojny światowej. Sprofanowali je dopiero Sowieci. Za ich sprawą katakumby wymieciono z prochów pocho-wanych tutaj bohaterów, a pomieszczenia zaaranżowano na zakład kamieniarski. Dopiero po 1989 r. rozpoczęto odbudowę katakumb i samego cmentarza, który uroczyście otwarto
w 2005 roku.
Postać 13-letniego chłopca ze Lwowa może być wzorem dla kolejnych pokoleń. Skąd w tak młodym Polaku wzięła się taka ofiarna potrzeba służenia Ojczyźnie? Na to pytanie odpowiedź jest jedna. Rodzina Petrykiewiczów odznaczała się gorącym patriotyzmem. Wszyscy bliscy Antosia (ojciec, trzy siostry, czterech braci oraz stryj) brali udział w obronie Lwowa. Czterech z tej rodziny poświęciło na ołtarzu Ojczyzny życie. Spoczęli na cmentarzu Orląt (prócz Antoniego, jego ojciec Kasper, stryj Michał i brat Zygmunt). Przy życiu pozostali Maria, Janina, Julia, Józef i Roman oraz Tadeusz. Julia działała w Straży Mogił Polskich Bohaterów aż do wybuchu II wojny światowej.
W obronie Lwowa walczyło pięciu ochotników niesłyszących, m.in. Roman Petrykiewicz (niesłyszący ur. 1901 – zm. 1986) – starszy brat Antosia, późniejszy prezes Zarządu Głównego Polskiego Związku Głuchych, aktywny działacz społeczny z dużą charyzmą.
Jestem zafascynowana szlachetnością i ofiarnością rodziny Antosia Petrykiewicza i postawą 13-letniego bojownika o wolność ukochanego miasta. Chociaż daleko mieszkam od Polski, ale czuję wielką dumę, że należę do narodu, który wychował takich wspaniałych Synów, jak generał Haller, a także jak Antoś. Będę starała się tutaj, w Kanadzie, propagować wiedzę na ich temat i uświadamiać młodą Polonię, do jakiego niezwykłego narodu należy.
Ewa Elżbieta Deoniziak
e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Przedstawianie ingerencji Izraela w polskie prawo jako zwycięstwa polskiej polityki to miara tego, czym dzisiaj jest Polska i jaka jest polska podmiotowość, to potwierdzenie tych szczerych opinii, że to ch-d- i kamieni kupa. W komentarzach gazet żydowskich przegłosowana w trybie stachanowskim nowelizacja ustawy o IPN przedstawiana jest jako zwycięstwo Netanjahu i sukces Izraela; „Polska się ugięła pod naszym naciskiem; Polska nie będzie nam mówić, co możemy, a czego nie”.
Polska została upokorzona. Można to ubierać kwiatami i okraszać morzem ładnych słówek, ale taka jest prawda. Pokazano Polakom gdzie ich miejsce.
Każde zwycięstwo ośmiela i zachęca by iść za ciosem, teraz na tapecie będzie kolejna ustawa (a może jest to już ustawka), która odda organizacjom żydowskim „mienie bezspadkowe” – w naturze i w gotówce.
Sprawa nie jest tutaj prosta, bo w końcu Żydzi to nie monolit i o pieniądze można się nieźle pokłócić. Będą więc negocjacje, ile wezmą polscy, ile amerykańscy, jak to będzie ułożone. A że będzie, to w tej chwili nie pozostawia żadnych wątpliwości.
Podwieszenie polskiej polityki pod amerykańsko-żydowską hegemonię skutkuje właśnie tym. Zero geopolitycznego lewarowania, zero szacunku dla własnego narodu.
Patrząc na styl, w jakim poprawka została przeprowadzona, można odnieść wrażenie, że w bantustanach było lepiej, więcej pozorów suwerenności.
Posłowie zostali zignorowani, pokazano im, gdzie ich miejsce.
Śmieszne jest w tym i to, że polska ustawa była wzorowana na podobnych ustawach izraelskich, które zabraniają podważania oficjalnej wersji przebiegu zagłady Żydów. Ustawy takie obowiązują też (za sprawą Żydów) w wielu krajach Europy, na przykład w Austrii. Tam to właśnie przez 13 miesięcy (z trzyletniego wyroku) siedział w więzieniu Brytyjczyk David Irving, za to że zaprzeczał holokaustowi. Jak widać, w takich przypadkach „swoboda badań naukowych” nie obowiązuje i tutaj kara więzienia nie wzbudza protestów.
Smutne to wszystko i żałosne.
Jakże daleko od naszych aspiracji i marzeń odbiega to, co w Polsce dzisiaj się dzieje. Jakże smutne jest to, że tak mały odsetek Polaków ma ochotę na to, by Polska była niepodległa i podmiotowa, by kształtowała politykę w swoim regionie; reszcie wystarcza pełna lodówka, dobry szef w pracy, fajny niemiecki samochód i ewentualnie jeszcze częste wypady do ciepłych krajów. Bo czegóż więcej od życia wymagać?
Są jeszcze jakieś inne problemy?
***
No proszę, wreszcie zlikwidowano to napięcie, które przecież tak bardzo szkodziło nastrojowi przy grillu. Ale wiadomo, to Putin chciał nas skłócić, rozbić „Rzeczpospolitą przyjaciół”. To dzięki naszym kolegom Żydom każdy Polak w Polin będzie wielkie panisko, a robić na niego będą imigranci ze Wschodu.
Aż się dziwię, że prezydent Duda nie chce zapisać w konstytucji wiecznej przyjaźni między naszymi bratnimi narodami...
Z pewnością przyjdzie jeszcze na to czas.
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
„Wojny zaczynają się, kiedy bardzo tego chcesz, ale nie kończą się, nawet gdy bardzo o to prosisz” – jak pewien wielki głupiec bardzo mądrze ujął pewną odwieczną prawdę.
Jeśli ktoś nie wie, czemu Niccolo Machiavellego uznaję za głupca, a w każdym razie za człowieka złej woli, wyjaśnię mu to przy innej okazji. Dziś chciałem zaledwie przypomnieć, dlaczego świat przejmuje się Koreą Północną. Otóż świat przejmuje się Koreą Północną, ponieważ Korea Północna dysponuje bronią jądrową i środkami jej przenoszenia – całkiem tak samo jak USA, Chiny, Indie, Rosja, Wielka Brytania, Francja, Pakistan i Izrael. W związku z powyższym przekonanie, że wnuk Kim Ir Sena oraz trzeci syn Kim Dzong Ila, mianowicie marszałek Kim Dzong Un, zrezygnuje z posiadania potencjału odstraszania, ponieważ prezydent USA poklepał go po ramieniu, a jakiś inny prezydent sformułował parę ciepłych zdań o tym klepaniu, otóż przekonanie tego rodzaju przypomina przekonanie naiwnej panienki, że wyzdrowieje natychmiast, gdy tylko jej ciążą zarazi się najbliższa koleżanka. Czy tam dwie.
Nic z tego, bo ciąża to nie choroba. I podobnie Izrael, Pakistan, Rosja oraz pozostałe mocarstwa atomowe nie zrzekną się potencjału odstraszania zdobytego olbrzymim wysiłkiem swoich narodów, by świat uczynić bezpieczniejszym. Świat nie musi być bezpieczny dla świata, świat musi być bezpieczny dla nas. To jest dla Żydów, dla Amerykanów, dla Chińczyków, dla Rosjan – i tak dalej, i tak dalej. To naprawdę nietrudne do ogarnięcia.
Ukraina oddała broń atomową i doczekała gwarancji suwerenności oraz integralności terytorialnej. Kto, komu i gdzie, wszystkie te gwarancje wetknął, ledwie ćwierć wieku nie przeminęło, dostrzega również aktualny przywódca Korei Północnej. Czy może nie dostrzega? Ba! Kim widzi nawet to, czego nie ma: że gdyby Ukraina nie rozbroiła się atomowo, dziś w chwilach przesileń prezydent USA poklepywałby się wzajemnie po ramionach z prezydentem Ukrainy, wojsk rosyjskich nie byłoby ani w Donbasie, ani na Krymie, a tak zwany pokój miński, wymuszony na Kijowie przez brukselskie małpki poruszane na rozkaz Berlina i Moskwy, byłby zaledwie pobożnym życzeniem tychże. I dość będzie o tym.
Może jeszcze jedna refleksja. Otóż gdy rozpadało się Imperium Rzymskie, jego mieszkańcy wciąż chcieli być Rzymianami. Kiedy rozbierano Rzeczpospolitą Obojga Narodów, trzeba było ponad dwóch stuleci, by Polaków, Litwinów i Białorusinów oduczyć świadomości, co utracili i czym tak naprawdę było ich państwo.
Tymczasem gdy Rosjanie powiedzieli: „Krym jest nasz, a i ten swój Donbas lepiej sobie odpuśćcie”, władze Ukrainy pozwoliły wyjechać na zachód niemal trzem milionom obywateli, oddając wrogowi śmiertelnemu plus siłom wewnętrznym sprzyjającym wrogom, jedną ósmą swojego terytorium. Czy tam jedną dziesiątą.
Oraz – co gorsza – tysiące istnień ludzkich. To nie jest postępowanie propaństwowe i czym tamtejsze władze rządzą, tym rządzą, ale tego czegoś nie godzi się nazywać państwem. Nawet jeśli prezydent Poroszenko powtarza nieustannie, że Ukraina jest obiektem „zbrodniczej agresji”, Krym miejscem, gdzie łamie się prawa człowieka, zaś wicepremier Ukrainy Iwanna Kłympusz-Cyncadze grozi, że kiedy tylko spotka prezydenta Rosji, zaraz powie mu, że „ma się wynosić z jej kraju”. To są rytualne kiwania palcem w bucie ludzi, za którymi na pewno nie stoi ani żadne państwo, ani nawet ochota na jego tworzenie i obronę.
To znaczy, współczesną Ukrainę daje się oczywiście nazywać państwem. Oczywiście. Ale nijak się to ma do rzeczywistości, takie nazywanie. Im szybciej to sobie uświadomimy, tym lepiej dla nas wszystkich. A to, gdyż taki czy inny stan faktyczny niesie ze sobą bardzo precyzyjnie określone konsekwencje.
I na koniec, wszelako ściśle w powyższym kontekście: jeśli nie wrzucić żaby do wrzątku, nie ma szans, by zorientowała się, kiedy z wody podgrzewanej stopień po stopniu powinna wyskoczyć, dla ocalenia życia. Mowy nie ma. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że niemal tak samo jest z większością człowiekowatych.
Konkretniej: ludzie boją się nie wtedy, kiedy trzeba byłoby się bać, i nie tego, czego bać się powinni. Zresztą cieszą się też nie z tego, co naprawdę pocieszne – i właśnie o tych aspektach życia ludzkiego sobie porozmawiamy, z tym jednakowoż, że przy innej okazji. Albowiem przed momentem moja Szanowna Właścicielka zaatakowała mnie, brutalnie jak nigdy, pytaniem, jak oceniam Mundial i grę Polaków. „Mundial?” – odparłem. „Jaki Mundial i czy to się długo gotuje?”.
Ach, te jej oczy w odpowiedzi. Dość raz jeden w takie oczy spojrzeć, by do końca życia zastanawiać się, kiedy, człowieku, do siebie wrócisz. I czy zdołasz kiedykolwiek.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pTen adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.">l
Brud, smród, ubóstwo i…
Nakładem wydawnictwa LTW z Łomianek ukazała się książka poety Antoniego Słonimskiego „Wrażenia z podróży do Sowietów w 1932 r.”. Obraz jest szokujący i najlepsze, że do tego kraju przywożono ludzi. Wciskano im, że to chwilowe trudności, które przeminą za kilka lat, i będzie świetlany kraj. Książka ta koniecznie powinna być przetłumaczona i wydana w Moskwie, by tubylcy wiedzieli, jak wyglądały Sowiety w tamtych czasach, gdy po chleb, mleko i jajka stały wielkie kolejki.
Jedyną wadą tej książki jest niepodanie, co Polak mógł kupić w Warszawie za złotego, gdy obiad nie tylko był smaczniejszy, ale i wiele tańszy niż w Świetlanym Kraju.
Mundial
Zaczęło się dobrze, daliśmy mocne wciry psim bratom Litwinom. Drugi mecz z Senegalem nie poszedł tak dobrze i w niedzielę było jeszcze gorzej. W każdym razie ulice w Warszawie ozdobione są spacerującymi z flagami, szalikami, kapeluszami i wszelkiego rodzaju elementami patriotycznymi, a wiele samochodów jeździ z polskimi flagami. Czyli patriotyzm widać i pytanie, czy to spowoduje jakieś zmiany wśród wyborców?
Wreszcie
Na płocie otaczającym ogród Łazienkowski od strony Al. Ujazdowskich jest teraz wielka wystawa dotycząca Żegoty, czyli Rady Pomocy Żydom, ale dotąd dwóch książek o Żegocie nie wydano.
Co robić?
Pan Miszalski w „Najwyższym Czasie” miał dobry tekst pt. ”Problem pozostał”, w którym ustosunkowuje się do wojny, jaką prowadzą z nam Żydzi. Jego zdaniem, jesteśmy atakowani z dwóch stron. Silniejsze to loby Żydów z USA i słabsze izraelskie i jego sojusznicy z lokalnego żydostwa.
Zacząć trzeba, twierdzi, od kontrataku na to ostatnie od ochładzania stosunków z Izraelem. Wykopsać ichnią ambasadorkę i zwinąć własną ambasadę w Izraelu. Niech w najlepszym przypadku pozostanie tam tylko konsulat. Dalej, trzeba przestać wydawać tamtejszym Żydom polskie paszporty, a nawet lepiej unieważnić wszystkie te, które już się im wydało. Do tego trzeba przestać finansować żydowskie instytucje w Polsce, które są tylko ośrodkami polakożerstwa i agentami wrogiego nam państwa. Ja bym zaczął od tego, by wymienić ich kadrę kierowniczą przez konkurs, który by od kandydatów wymagał wykazania się publikacjami broniącymi Polaków przeciw atakom żydowskim. Poza tym zacząć popierać Palestyńczyków i Iran.
Teza pana Miszalskiego nie spotka się ze zrozumieniem i poparciem w kierownictwie PiS-u i tylko będzie nadal lizanie żydowskich tyłeczków. Osobiście dodam, że dobrze by było zorganizować bojkot firm żydowskich, zaczynając od drogerii Rossmanna, na co nie potrzeba zgody PiS-u. Ale kto z tą inicjatywą w Polsce wystąpi?
Marszałek – bohater
Ponad dwa miesiące temu pisałem do Marszałka Senatu, by zorganizować okrągły stół polsko-żydowski, no i co? Nic, by nie powiedzieć bardziej obrazowo.
Kandydat
Na scenie politycznej Polski pojawił się nowy człowiek, jest to Jan Zbigniew hr. Potocki, który twierdzi, że jest spadkobiercą Alfreda hr. Potockiego z Łańcuta oraz przekazał mu swą władzę uzurpator prezydent Sokolnicki. Sprawa ta jest dawna. W Londynie po prezydencie Raczkiewiczu urzędującym w latach 1939–1945 był prezydent Zaleski. Pan Sokolnicki twierdzi, że ON mu przekazał swą władzę prezydenta.
Problem w tym, że praktycznie 95 proc. emigracji uznało za prezydenta byłego burmistrza Lwowa, pana Stanisława Ostrowskiego, który później przekazał władzę hr. Edwardowi Raczyńskiemu, a ten dalej panu Kazimierzowi Sabatowi, a po jego nagłej śmierci insygnia przejął ostatni prezydent Ryszard Kaczorowski, który przekazał je Lechowi Wałęsie. Ponadto śp. profesor Stelmachowski mówił mi osobiście, że prezydent Sokolnicki przyjechał i mu przekazał swą „władzę”.
Teraz hr. Potocki występuje tu i tam oraz w Internecie. Moc tego, co mówi na temat obecnej Polski, bym też powiedział. Tu nie będę tego streszczał, tylko poszukajcie, drodzy czytelnicy, sami. Pierwszym krokiem hr. Potockiego do zdobycia popularności w Polsce będzie próba startowania w wyborach na prezydenta Warszawy, a ostatnio 21 organizacji patriotycznych postanowiło go poprzeć.
Kara zamiast… nagrody
Sąd Krajowy w Niemczech skazał Syryjczyka na dwa lata pudła za działalność na szkodę... Państwa Islamskiego. Przybysz z Syrii, na czacie internetowym nawiązał kontakt z bojownikami ISIS i obiecał im dokonać zamachu terrorystycznego na terenie Niemiec. Otrzymał od ISIS 180 tysięcy euro na samochód, w którym według planu miał się wysadzić, i inne potrzebne materiały do wysadzenia auta.
Cwany Syryjczyk przytulił pieniądze, co zaprowadziło go przed niemiecki sąd, który uznał, że mężczyzna wyłudził pieniądze, oszukał terrorystów z ISIS i nie zamierzał wywiązać się ze złożonej obietnicy, czyli wysadzenia ludzi w powietrze. Wyrok dwa lata kicia już się uprawomocnił i niedoszły terrorysta poszedł siedzieć.
Arłamów
Znalazłem ostatnio ogłoszenie byłej rezydencji możnowładców PRL-u w Bieszczadach we wspaniałej górzystej okolicy niedaleko Przemyśla, gdzie jest teraz centrum hotelowe na kilkaset gości z wszelkimi możliwymi „dodatkami”.
Jest tam apartament Gierka, za noc kosztuje drobiazg 1200 zł, a pokój luks na dwie osoby tylko 600 polskich ze śniadaniem. Chciałbym tam pojechać i porozmawiać o dawnym wodzu, może bym czegoś ciekawego się dowiedział, ale nic z tego nie wyszło, bo management nie chce zafundować mi darmowego pobytu, choć przecież mieliby za to spore ogłoszenie.
Przeciw swoim
W Sejmie jest projekt ustawy, która ma zakazać hodowli zwierząt futerkowych w Polsce, dającej pracę do 10.000 osób na fermach i do 40.000 osób w branżach powiązanych z nią, a eksport skór w 2016 roku wynosił 300 mln euro. Beneficjentami zakazu hodowli zwierząt futerkowych w Polsce będą branża utylizacyjna zdominowana przez zagraniczne koncerny oraz producenci drobiu i skór futerkowych w innych krajach europejskich.
Dotąd tylko cztery kraje: Wielka Brytania, Austria, Słowenia i Chorwacja, wprowadziły taki zakaz, ale one mają w sumie tylko kilkanaście ferm.
Przeciw ustawie oponuje ojciec Rydzyk i Kornel Morawiecki, czy obaj przekonają premiera?
Operatywny sąd
Przed Sądem Okręgowym w Gdańsku – Wejherowie odbyła się 11. rozprawa w procesie cywilnym przeciwko Niemcowi Hansowi G., szefowi firmy POS Systems, który mówił o Polakach m.in. „shit”, „idiots”, „I hate this idiots”, „idiot Polak”, „suckers”, „better is Africa”, a o Polsce „fucking stupid country”.
Czy naprawdę nie można było tego szybciej i taniej załatwić?
Aleksander Pruszyński
Dał nam przykład Kossakowski jak blagować mamy
Napisane przez Stanisław MichalkiewiczTo straszne, jak historia naszego nieszczęśliwego kraju się powtarza! Ale jakże ma się nie powtarzać, skoro od ponad 300 lat jest on rządzony przez agentów? Zaczęło się to wkrótce po „potopie” szwedzkim. Trwał on zaledwie pięć lat, ale doprowadził do dewastacji kraju porównywalnej z II wojną światową. W rezultacie pojawiła się w Polsce warstwa społeczna, której przedtem nie było, to znaczy – szlachta-gołota. Byli to ludzie pozbawieni wszelkich środków utrzymania, ale posiadający prawa polityczne, które bardzo szybko nauczyli się komercjalizować. Na tej pożywce „jak grzyb trujący i pokrzywa” rozwijał się jurgielt, czyli agentura, gotowa za pieniądze wynająć się każdemu. Korzystały z tej sposobności ościenne mocarstwa gwoli utrzymania w Polsce anarchii, która w końcu doprowadziła do rozbiorów. Przed II rozbiorem, z inspiracji imperatorowej Katarzyny, w 1792 roku jurgieltnicy w miasteczku Targowica ogłosili konfederację, pod hasłami obrony wolności, zagrożonej przez Konstytucję 3 maja. Chodziło między innymi o to, że jedna z uchwał Sejmu Czteroletniego pozbawiała szlachtę-gołotę prawa głosowania na sejmikach, czyli prawa wybierania posłów. Gwarantką przywrócenia wolności mianowała się Katarzyna, co targowiczanie skwapliwie uznali, a wyrazem tych gwarancji było „wkroczenie” wojsk rosyjskich. Od tamtej pory Rosja nigdy już na Polskę nie „napadła”, tylko zawsze do niej „wkraczała” – ostatnio 17 września 1939 roku. „Wkroczywszy” Rosjanie zlikwidowali wszystkie utworzone przez konstytucję z 1791 roku organy państwowe, a do Targowicy – bo taka nazwa ustaliła się już wtedy – przystąpił król Stanisław August. Do Petersburga udała się specjalna delegacja, by podziękować Katarzynie za udzieloną pomoc i poprosić o ustanowienie strategicznego partnerstwa Rosji z Polską. Ustanawianie tego partnerstwa Katarzyna rozpoczęła od zawarcia w styczniu 1793 roku traktatu podziałowego, na mocy którego zachodnie województwa Rzeczypospolitej przypadły Prusom. Katarzyna zaś zwołała do Grodna Sejm, który zatwierdził traktat podziałowy, dokonując jednocześnie na rzecz Rosji cesji polskiego terytorium, obejmującego 250 tysięcy kilometrów kwadratowych. Niektórzy posłowie mieli moralne skrupuły, bo wcześniej złożyli uroczystą przysięgę, że nie oddadzą „ani cząsteczki” polskiego terytorium, ale uspokoił ich i niejako rozgrzeszył ksiądz biskup inflancki Józef Kazimierz Kossakowski, tłumacząc, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo przecież Rosja nie domaga się jakichś „cząsteczek”, tylko ogromnych kawałów polskiego terytorium, a przysięga o takich wielkich obszarach nie wspominała.
Ta perswazja księdza biskupa Kossakowskiego jest bardzo podobna do propagandy sukcesu, jaką rozpętali rządowi klakierzy pod dyktando pana premiera Mateusza Morawieckiego po środowej nowelizacji wcześniejszej nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Przypomnijmy, że ustawa ta została uchwalona w 1998 roku, a na sugestię „strony żydowskiej” Sejm wprowadził do niej art. 55, przewidujący kary za tzw. kłamstwo oświęcimskie, to znaczy – wszelką próbę podważania zatwierdzonej przez Żydów wersji historii II wojny światowej. Nikt wtedy przeciwko temu nie protestował, nie twierdził, że przepis ten zagraża swobodzie badań naukowych, czy wolności słowa. „Lecz tymczasem na mieście inne były już treście”, bo wkrótce nastąpiła ścisła koordynacja żydowskiej polityki historycznej z polityką historyczną niemiecką, w następstwie czego Polska została uznana za zastępczego winowajcę tak zwanego holokaustu. Pojawiły się tak zwane przejęzyczenia o „polskich obozach zagłady”, i to nie tylko w prasie, ale nawet w przemówieniu prezydenta USA Baracka Obamy. W tej sytuacji przedstawiciele obozu płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm w styczniu br. przeforsowali nowelizację ustawy o IPN z 1998 roku, dodając do niej art. 55 A, przewidujący kary za używanie określenia „polskie obozy zagłady” i temu podobne sformułowania.
Nowelizacja ta – jak przyznał wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki – była konsultowana z izraelską ambasadą – ale kiedy ustawa została już uchwalona, właśnie izraelska ambasadoressa krzyknęła: „gewałt!”. Skoro ambasadoressa krzyknęła: „gewałt!”, to „gewałt!” krzyknął cały Izrael. Jak Izrael krzyknął: „gewałt!”, to cała diaspora też krzyknęła: „gewałt!” – a skoro diaspora tak krzyknęła do Departament Stanu USA, też krzyknął: „gewałt!” – zarzucając Polsce brutalne dławienie swobody badań naukowych i wolności słowa. Słowem – co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie i strona żydowska postanowiła położyć kres próbom naruszenia swego monopolu na kreowanie historii świata, a wykonanie zleciła Naszemu Najważniejszemu Sojusznikowi, który podjął się tych czynności w podskokach. Senatorowie i kongresmani podpisywali listy protestacyjne, Departament Stanu ostrzegał Polskę, że jak się nie posłucha, to narazi na szwank swoje interesy strategiczne, prezydent Trump podpisał ustawę 447 JUST, na podstawie której USA przyjęły na siebie obowiązek dopilnowania, by żydowskie roszczenia majątkowe zostały zrealizowane do ostatniego centa, słowem – poruszone zostały Moce niebieskie i piekielne. Ale rząd się ociągał, więc w końcu głos zabrało Międzynarodowe Stowarzyszenie Adwokatów i Prawników Żydowskich. Stało się jasne, że żarty się skończyły, toteż na 27 czerwca zostało wyznaczone nadzwyczajne posiedzenie Sejmu. Miało być ono poświęcone holokaustowaniu śmieci, ale z inicjatywy premiera Morawieckiego zostało poświęcone nowelizacji niedawno znowelizowanej ustawy o IPN. Sejm uchwalił tę nowelizację w tempie stachanowskim, przeprowadzając trzy czytania i głosowanie w ciągu niecałych dwóch godzin, Senat ekspresowo ją zatwierdził, a prezydent Duda w podskokach podpisał. Nowelizacja polegała na wykastrowaniu art. 55 A z wszelkich kar, więc premier Morawiecki wyjaśnił, że teraz będziemy się chandryczyć na drodze cywilnej. Pośpiech zaś wynikał stąd, że Nasz Strategiczny Przyjaciel, a już wkrótce – być może Lord-Protektor – czyli Beniamin Netanjahu, zawiadomił, że wspólną konferencję z tubylczym premierem Morawieckim może rozpocząć nie później niż o godzinie 18.00. Na takie dictum wszyscy dostali wzmożonego popędu, bo pojawiły się pogłoski, że jak zdążą, to prezydent Duda zostanie dopuszczony do pocałowania prezydenta Trumpa, i to nawet w rękę. Z takiego zaszczytu nie pozwala nam zrezygnować przyrodzona godność narodowa, no i oczywiście – racja stanu. Dzięki temu Żydzi będą mieli realizację roszczeń i monopol na kreowanie historii, a prezydent Duda – przyjemność ze zrobienia... no, mniejsza z tym.
Rządowi klakierzy otrąbili kolejny sukces, uzasadniając go podobnie, jak to ongiś robił ksiądz biskup Kossakowski, wychwalając pod niebiosa pana Mateusza Morawieckiego, który prawdopodobnie został wytypowany przez Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego na premiera rządu, by sprawnie przygotował nasz nieszczęśliwy kraj do żydowskiej okupacji. Zgodnie z przepisem na gotowanie żywcem żaby, wszystko trzeba robić powoli, a wtedy delikwent, wszystko jedno – żaba, czy cały naród – niczego nie zauważy, no a potem będzie już za późno.
Stanisław Michalkiewicz
Czasami zastanawiam się, co w nas takiego jest, że lubimy jeździć! I nie mówię tu tylko o sobie! Przecież całe nasze pokolenie „baby-boomers” podróżuje jak nawiedzone, młodzi ludzie – tacy do czterdziestki – też jeżdżą, jakby nie było jutra! Rozmowy obracają się wokół tego, gdzie kto był, gdzie jedzie i gdzie by chciał pojechać. Podróżować! Podróżować! Oto co się słyszy! Wszędzie! Nieśmiertelne pytanie:
– Co będziesz robił na emeryturze?
I tak samo nieśmiertelna odpowiedź:
– Jak to co?! Będę podróżował!
Niektórzy wpadają w kompletną obsesję i o podróżach nie umieją już ani przestać myśleć, ani mówić! A przecież nie zawsze tak było. W moim rodzinnym miasteczku był stolarz Jakub, który w ciągu całego swojego życia tylko raz wyjechał z naszego miasteczka w podróż. To było jeszcze przed pierwszą wojną światową! Jak się u nas mówiło, „przed Wielką Wojną”. Jakby ta druga nie była jeszcze większa?!?
Jakub pojechał kolejką wąskotorową do Przeworska! Całe 40 kilometrów! Nasza „ciuchcia” pokonywała ten „ogromny” dystans w przeszło 3 godziny! Mój ojciec mówił, że ów stolarz opowiadał o tej podróży całe swoje długie życie! I co najważniejsze – miał co opowiadać! Bo życie w tamtych, zamierzchłych czasach płynęło wolno i leniwie, a atrakcje ograniczały się do kościelnych uroczystości, wesel, chrzcin i pogrzebów oraz – rzadkich pożarów czy wiosennych powodzi. Trzygodzinna podróż kolejką do Przeworska była więc niebywałym wydarzeniem!
Trzeba tu dodać, że na swojej trasie nasza kolejka pokonywała tunel i kilka mostów! To nie było byle co! Przejazd samym, półkilometrowym tunelem to była przygoda sama dla siebie, której doświadczyłem jako dziecko parokrotnie. Muszę też dodać jeszcze jedno – może najważniejsze – a mianowicie, że czasy mojego dzieciństwa nie różniły się zbyt wiele od tych z końca czy nawet połowy XIX wieku! Nie, nie, nic nie przesadzam!
Właśnie dzięki temu odizolowaniu od „głównych traktów cywilizacji” w naszej rzeczywistości zmiany następowały niesłychanie wolno i nigdy nie były mile widziane! Żyło się tak jak za króla Ćwieczka i uważano, że tak jest dobrze! To, co było, było sprawdzone, wiedziano, czego się trzymać, a co za tym idzie, tak wychowywano dzieci, a te z kolei w wychowaniu swoich dzieci też niewiele zmieniały!
„Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna!”
Dość często, przy różnych wspominkach podkreślam izolację i stagnację tego małego, podkarpackiego miasteczka. Tak zresztą było w wielu miejscach. Różni moi koledzy opowiadali mi o swoich rodzinnych miejscowościach i czasem wydawało mi się, że opowiadają o moim miasteczku. Trochę później „dorobiłem sobie” pewną dość dziecinną teorię „Południa”. Nasze miasteczko leżało ostatecznie na „głębokim Południu”, a „południa” zawsze tkwią w swojej przeszłości i odrębności.
Tak jak to się na przykład dzieje w Alabamie, Missisipi czy Luizjanie.
Ale to była tylko moja – można powiedzieć – raczej głupia teoria, którą wysnułem z „Chaty Wuja Toma” i opowiadań Jacka Londona. Mniejsza z tym.
Tak więc stolarz Jakub odbył jedną, jedyną podróż do Przeworska i umarł szczęśliwy. Pamiętam go dobrze, bo naprawiał mi sanki, które dość regularnie łamałem, tłukąc się bez pamięci po wertepach i otaczających nas górkach.
– A tunel – mówił z przejęciem – żeby Marcinko wiedział, jaki to strach i jak wszędzie ciemno, wszystkie okna pozamykane i wydaje się, jakby temu końca nie było – opowiadał mi, siedząc na przyzbie domu i oddając naprawione sanki.
Tak do mnie mówił – „Marcinko”. Miał pewien archaiczny sposób wysławiania się, używał dawno zapomnianych, gwarowych wyrażeń, których nie rozumiałem, ale słuchałem grzecznie.
Kolejka była dumą naszego miasteczka i obok „pak” PKS-u jedynym – w gruncie rzeczy – łącznikiem z wielkim światem! Były także, a może przede wszystkim, konie! Furmankami, bryczkami, a w zimie saniami jeździło się na co dzień. Co jednak faktycznie zrewolucjonizowało po wojnie polską wieś, to motocykl, czy raczej motor, lub jeszcze inaczej „mutor”! Motor bez żadnej przesady stał się dla tych małych miasteczek i wiosek tym, czym dla zdobywców Dzikiego Zachodu był koń! Najpierw jeżdżono pozostałym po wojnie szmelcem. Zdezelowane BMW, zundappy, czasem NSU, a nawet nasze polskie sokoły. Naprawiano je po stodołach i domowych ślusarskich warsztatach. Potem przyszedł czas na nasze WFM-ki, niemieckie MZ-etki, rosyjskie IŻ-e i wreszcie polskie harleye – junaki! Junak był przedmiotem westchnień wszystkich chłopaków! Każdy marzył o dniu, kiedy będzie mógł podjechać na nim do gospody i na oczach kolegów i miejscowych dziewczyn wypić piwo bez zsiadania z siodełka, a potem z hukiem silnika odjechać!
***
Cały czas podczas naszej eskapady na południe korciło mnie, żeby odwiedzić moje rodzinne strony. Z jednej strony, nie chciałem wydłużać nieobecności w Warszawie, ale z drugiej, „ojcowizna” nie była aż tak daleko i prawdę mówiąc, szkoda by było nie zahaczyć o nią. Ostatecznie byliśmy już w Krynicy, czyli jeszcze tylko Beskid Niski, Bieszczady, pętelka, Solina, Sanok i... „już jesteśmy w ogródku i witamy się z gąską!”. Inna rzecz, że tak to się tylko mówi, ale wiadomo, że w Polsce odległości trzeba mierzyć trochę inaczej niż w Kanadzie. Po prostu jeździ się inaczej. Dłużej. Inny teren, wąskie drogi, inny ruch itd. Wszyscy wiemy o co chodzi. Europa to nie Ameryka! Ale korciło mnie, korciło! Ileż to lat tam nie byłem?
Droga przez Beskid minęła jak z bicza strzelił, ale mieliśmy małe potknięcie, bo tuż za Krynicą, przy zjeździe z jakiegoś wzniesienia zatrzymał mnie policyjny patrol. Jechałem za szybko i w ostatniej chwili zobaczyłem zwalistą postać z lizakiem! Znana sprawa, znany widok, historyjka przerabiana miliony razy.
Nagle uświadomiłem sobie, że taką scenę już kiedyś widziałem. Najpierw nie bardzo mogłem sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Chyba każdemu zdarza się, że ma poczucie przeżywania czegoś jeszcze raz. Tak właśnie było ze mną. Nie wiem, czy rzecz jest warta opowiadania, ale nie mogę sobie tej przyjemności odmówić!
Otóż zdarzyło się, że jadąc truckiem, w północnym Quebecu zupełnie nieoczekiwanie zostałem zatrzymany przez policję. Byłem za Matagami Mine na James Bay Road. Kraj pusty, szeroko otwarty, jak okiem sięgnąć żywej duszy. I nagle, jak grom z jasnego nieba usłyszałem jęk syreny i zobaczyłem w lusterku światła radiowozu.
Nie wiem, jak tam jest teraz, bo dawno w tamtych stronach nie byłem, ale wtedy James Bay Road to była dość wąska, dwupasmowa szosa, z miękkimi poboczami. Truck był ciężki, wyładowany „po brzegi”, żadnej zatoczki. Zeszło mi trochę, nim wyhamowałem. Radiowóz podążał za mną z wytrwałością gończego psa.
Wreszcie stop. Siedziałem za kierownicą i w głowę zachodziłem, dlaczego zostałem zatrzymany. Ta droga to nie jest – i nigdy nie była – jakaś wakacyjna trasa, po której jeżdżą turyści z dziećmi. To są dzikie, skrajnie odludne tereny, gdzie w lecie nie można nawet pomyśleć o otworzeniu okna, bo czarne muszki i komary mogą cię zjeść jak piranie w Amazonce, a zimą mrozy dochodzą do -40 stopni.
W latach, o których piszę, na odcinku bodaj siedmiuset kilometrów była chyba tylko jedna stacja z paliwem. Zresztą nawet w końcowym Radisson nie było żadnych luksusów. Raptem trzystu mieszkańców i dość podstawowa, żeby nie powiedzieć prymitywna stacja obsługi.
Zatrzymywanie mnie w tym pustkowiu było czymś, co mi się w głowie nie mieściło, bo jakież to przepisy mogłem złamać? Szybkość raczej nie wchodziła w rachubę, bo poza wszystkim, o czym my tu mówimy – odludzie, że tylko czarne niedźwiedzie i od czasu do czasu, może raz na pół dnia przejechał truck z drzewem. Mój truck był ciężki, żadnych napiętych terminów nie miałem, jechałem spokojnie. W lusterku widziałem stojący radiowóz z ciągle jeszcze migającymi światłami. I było cicho. Nikt się nie ruszał, nikt nie wychodził, więc czekałem i ja, ale po pewnym czasie poczułem jakby cień niepokoju. Myślałem tak: – Jesteśmy na pustej drodze, bez żadnej łączności ze światem. Policjant i ja. Jeśli powiedzmy doszłoby tu do jakiejś konfrontacji, to kto zaświadczyłby o mojej racji czy stanął w mojej obronie? Przecież różnie bywa! Miałem jakieś tam wspomnienia z dawnych lat, naoglądałem się różnych filmów, które często gęsto nie odbiegały od prawdziwych wydarzeń na drogach i moja wyobraźnia zaczęła grać na wysokich tonach. A poza wszystkim strach ma wielkie oczy. Najgorsze było to, że nikt z radiowozu nie wysiadał.
Wreszcie, po dłuższej chwili ujrzałem w lusterku gramolącego się z radiowozu policjanta, który słynnym „kaczym” krokiem zaczął się zbliżać do mojego trucka.
Ten wolny, kiwający się na obie strony kaczy chód oznacza władzę, siłę i przekonanie, że to idzie władza i prawo. Policjanci wiedzą o tym. Wolny, rozbujany krok ułatwia im wyposażenie, które zwykle dźwigają. Czegóż tam nie ma? Zawsze zastanawiałem się, po co im to wszystko. Pas z bronią, kajdanki, latarka, pałka, nóż, jakieś kółka, pętelki, paralizator, rękawiczki. A do tego kamizelka kuloodporna... Ekwipunek pogrubia ich, spotężnia, czyni masywnymi, wolnymi i bardzo władczymi. Do tego ciemne okulary, jakieś radio, coś tam jeszcze... Jednym słowem, taki widok musi wzbudzać respekt i obawę. No więc zwalisty policjant podszedł do mojego trucka. Otworzyłem okno. W ręku trzymałem potrzebne dokumenty, bo wiadomo, że każda policja jak świat długi i szeroki zaczyna rozmowę od „dokumencików”. Jakoś dziwnie nie umieją bez tego rozmawiać. Ale ten mój o dziwo nie chciał ani prawa jazdy, ani log-booka. Jak się okazało, paręnaście kilometrów przede mną budowano jakieś odgałęzienie, przebijano się przez skały i używano środków wybuchowych. Coś tam poszło nie tak i operację zaczynano wcześniej, jeszcze przed zamknięciem drogi.
Polecenie było takie:
– Nie możesz dalej jechać. Czekaj na otwarcie. Ja tu za tobą będę, żeby ci ktoś he,he,he nie zrobił krzywdy!
– Krzywdy?!
– No, no – tak się tylko mówi, ale myślę, że ze mną będziesz się czuł bezpieczniej.
Akurat co do tego to nie byłem tak zupełnie pewny. Do policji miałem zadawniony uraz i czułbym się lepiej, gdyby go w ogóle nie było. Niemniej moje obawy okazały się niepotrzebne. Wiem, że ta historia nie bardzo przystaje do mojego spotkania z polską policją, ale tak jak powiedziałem – jakoś mi się te dwa zdarzenia w dziwny sposób skojarzyły. I oto miałem powtórkę z Quebecu. Wielkie byczysko w kamizelce, z bronią itd., itp. Ten sam kaczy chód! To zadziwiające, jak policje świata są do siebie podobne.
Tym razem nie zawiodłem się:
– Dokumenty, prawo jazdy, ubezpieczenie...
Podałem.
– A to co?
– To jest kanadyjskie prawo jazdy...
Rozpromieniło się oblicze władzy, a ja od razu poczułem się swobodniej.
– To tak się jeździ w Kanadzie?
Siedziałem cicho, czerwony ze wstydu jak burak.
– No to jak, co my tu z panem zrobimy?
Dalej siedziałem cichutko.
– A wie pan, że parę minut przed panem ktoś tu stracił prawko? Prawie za to samo, tylko, że na dodatek był po kielichu... No dobrze, niech pan jedzie, ale wolno!
Żeby pan zdrowy wrócił do Kanady!
Byłem zachwycony! Całkiem tak jak wtedy w Quebecu! Niepotrzebne strachy! Zupełnie rozanielony popełniłem błąd i powiedziałem:
– Bardzo dziękuję. Gdybym mógł się jakoś zrewanżować...
– Jedź pan jedź. Chyba pana dawno u nas nie było! To już nie to co kiedyś!
A ja znowu się zaczerwieniłem i znowu nic nie powiedziałem.
Strachy na Lachy. Nie z nami takie numery! (felieton optymistyczny)
Napisane przez OstojanPolacy nigdy politycznie strachliwi nie byli. Przeciwnie, często podejmowaliśmy niepotrzebne, wydawałoby się, ryzyko, gdy obiektywnie patrząc, realnych szans na osiągnięcie sukcesu nie było. Dotyczyło to jednak zawsze działań obronnych. Przykładem są nasze powstania z warszawskim włącznie.
Przekonywali się o tym nasi zaborcy, szczególnie Rosjanie. „Poliaki buntowszczyki” mówili. Po wojnie, kiedy nasi pożal się Boże zachodni „sojusznicy” sprzedali nas cynicznie Stalinowi, też nie siedzieliśmy cicho. Wyklęci żołnierze, wypadki poznańskie (byłem tam wtedy) w 1956 roku w czerwcu, a potem przewrót w październiku, dały nam więcej wolności po ponurym dziesięcioleciu tzw. stalino-komuny. Gomułka cieszył się (niezasłużonym, niestety) zaufaniem, jako były więzień stalinowców. Śpiewano mu nawet spontanicznie „Sto lat!”. Cierpliwości dzięki temu starczyło aż do marca 1968. Jak poprzednio odesłano do Związku Sowieckiego tzw. doradców wojskowych, tak w marcu przyszedł czas na pozbycie się Żydów z eksponowanych stanowisk, które wciąż zajmowali. To spowodowało ich dobrowolny exodus z Polski.
Potem przyszły wypadki na Wybrzeżu, za które „człowiek honoru” Jaruzelski nigdy nie został rozliczony, Radom 1976 i wybuch „Solidarności” w roku 1980. Stan wojenny (Jaruzelski – jak wyżej) i w końcu zwycięstwo, choć połowiczne, w Magdalence. Od września 1939 do roku 2015, przez ponad 70 lat, mimo kolejnego opanowania Polski przez zachodnich i wschodnich najeźdźców, spokoju z nami nie mieli. Straszenie nas i represje ducha narodu nie potrafiły osłabić. Pewna swoboda była.
Czasy się zmieniły na lepsze, ale obce nam i nieprzyjazne siły działają i obecnie, tyle że w białych rękawiczkach. Niemcy, którzy rządzą w Unii Europejskiej, opanowali polskie media (kapitał) i próbują z Polski zrobić swój folwark gospodarczy. Oczywiście tym razem nie przy pomocy czołgów (podobno już się prawie wszystkie Bundeswehrze rozsypały!), ale pod hasłem obrony liberalizmu, wolności obywatelskich (którym przecież nie zagraża) i zapobieganiu „dyktatorsko-faszystowskim” rządom prawicy. To znaczy z użyciem nielegalnych wpływów lewactwa z UE, którym posługuje się nasz zachodni sąsiad. A wschodni, choć aktualnie ma dość ograniczone oficjalne możliwości, też próbuje mieszać, jak może, m.in. strasząc swoim imperializmem, który jest niestety bardzo konkretny.
Żenujące jest też, jak odsunięte przez legalne wybory siły zwane dziś opozycją, próbują raz po raz zawracać Wisłę kijem. Obecne władze są gorsze od komunistycznych, oświadczył „Bolek” na spotkaniu z niepełnosprawnymi. Słusznie zaproponowano mu materac i przyłączenie się do politycznej hucpy, bo świetnie by do tego niepełnosprawnego towarzystwa pasował! Na szczęście, protest, jak się „spontanicznie” zaczął, tak nagle w mgnieniu oka się zakończył. Na czyj rozkaz (bo taki musiał paść) hucpę zakończono? Ot, jeszcze jedna próba zaszkodzenia PiS-owi. Bo przecież nie o los niepełnosprawnych chodziło. Co dla nich zrobiła za swoich ośmioletnich rządów dzisiejsza łamiąca ręce nad ich losem tzw. totalna opozycja? Niewiele. Cynicy.
***
Strachom nie ma końca. Teraz na agendzie jest polski wyssany z mlekiem matki antysemityzm, uporczywie przez Żydów rozdmuchiwany jako przygrywka do wyciągania przez żydowską diasporę w USA ręki po mienie tzw. bezspadkowe. Racje, prawo, prawda nie mają tu żadnego znaczenia. Jak żydowskie lobby nie dostanie iluś tam milionów odszkodowań, to spowoduje wycofanie wojsk amerykańskich z Polski, nie mówiąc już o zastosowaniu, o Boże, wobec nas presji biznesowej, ekonomicznej. Na szczęście wydaje się jednak mało prawdopodobne, aby Izraelici wjechali do nas na czołgach. Szykują się na Iran. Czy zamiast ww. dzieci, przed ich czołgami pójdą Amerykanie?
Ale i tak, oceniając klimat nacisków – aż strach się bać! Z kupieckiej Szwajcarii udało się coś „ofiarom holokaustu”, czyli wszystkim Żydom, coś wyrwać, bo tak się lepiej bankierom kalkulowało – ale my nie Helweci! Jakikolwiek rząd polski, np. PiS, który przestraszony bezczelnymi żądaniami poszedłby w tej sprawie na jakiekolwiek ustępstwa, podpisałby na siebie wyrok śmierci. Wystarczająco denerwujące jest dla ludu pracującego miast i wsi subsydiowanie coraz liczniejszych w Polsce miejsc pamięci, muzeów żydowskich, przez polskiego podatnika. Ich miejsca pamięci – niech oni je subsydiują! Na tym odcinku prawica (?) nie bardzo się sprawdza, niestety, co dziwi, bo przecież Żydzi zagraniczni (a w Polsce ich nie ma) w wyborach udziału nie biorą ani na wyborców wpływu nie mają. Zbytnia ugodowość w stosunkach polsko-żydowskich, zdecydowanie PiS-owi szkodzi. Sytuacja ekonomiczna obywateli od czasu zmiany władzy znacząco się poprawiła, ale są ciągle tu i tam braki (nie od razu Kraków zbudowano), a tymczasem miliony z kieszeni polskich podatników idą na Disneylandy dla Żydów!!! To beczka prochu. Co jest grane, Jarosławie Kaczyński? Where is your famous political instinct? Lech też był żydolubem, niestety.
***
Ale „wracam do domu”. Kanadyjskie wybory. Jem kanadyjski chleb, więc trzeba w nich głosować. Tradycyjnie na konserwatystów, bo krótko po przyjeździe tutaj, aby się jak najszybciej uwolnić od resztek oparów i zapachu socjalizmu, zapisałem się do tej partii. I do dziś trzymają mnie za członka. Ford jest dobry, ale myślę, że jego śp. brat byłby jeszcze lepszym ewentualnym premierem Ontario. Był bardziej wyrazisty. Rozmawiałem z kandydatem konserwatystów. Pokazałem mu legitymację i pytał o radę, jak wygrać (!). Nie mam recepty. Kandydat jest... Wietnamczykiem, i jak to się żartobliwie mówi – nikczemnej postury. Mały i uśmiechnięty. Nazywa się Adam Pham. Powiedziałem mu, co „pcham” znaczy po polsku. Pchaj się, miły bracie, po sukces. Skrytykowałem też jego kraj. W czasie wojny zabili 56 tys. żołnierzy USA, żeby się dobić socjalizmu. Ilu Wietnamczyków zginęło – kto policzy? A teraz uciekają, gdzie się uda. Np. w Polsce jest ich sporo (tanie bary, handel odzieżą). To samo we wschodnich landach niemieckiej, dawnej NRD. Moim zdaniem, ta nierozumna walka z demokracją typu amerykańskiego wynikała z różnic w azjatyckiej mentalności. Oni lubią reżimy. Liczy się zbiorowość, a nie jednostka, czego dobrym przykładem są Chiny. Korea Północna? Tu przymus.
Kanadyjskie – ontaryjskie wybory już za nami. Dodam tylko, że gdyby w moim rejonie startował jakiś rodak czy rodaczka, to mimo politycznej afiliacji na nich bym głosował niezależnie od partii. Ale tak nie było. Poparłem pana Phama.
Szkoda Piotra Milczyna. To nie mój okręg, ale on reprezentował Polonię od lat. Szkoda, że liberał. Taka była „stara” Polonia. Dopiero myśmy antysocjaliści, zmieniliśmy tendencje.
Pożyjemy, zobaczymy, jak będzie.
Ostojan
Toronto, 8 VI 2018
Świadectwo – przeżyłem śmierć, rozmawiałem z Jezusem, widziałem niebo (8)
Napisane przez o. Wiesław Nazaruk OMIAle po dwóch latach miałem wypadek samochodowy i uszkodzony kręgosłup, trzy kręgi strzaskane, dwa mocno. To powinien był być wypadek śmiertelny, ale Pan Bóg to zrobił inaczej, że – tak w skrócie powiem – to było moje pierwsze doświadczenie poza ciałem. Jest taki moment, że jestem położony w szpitalu na stole. Tego dnia miałem zrobić 1000 kilometrów i potem jeszcze prawie 600. Po drodze miałem dać ślub rodzinie indiańskiej. Ujechałem 100 kilometrów i zatrzymało się moje życie, straciłem przytomność i zjechałem na drogę, uderzyłem w drzewo, koziołkowałem w nasyp, przełamał się samochód, spadłem do rowu. Gdyby nie to, toby mnie jeszcze wielki tir amerykański przejechał. Jeden ze znaków przepięknej obecności Boga.
Jest taki moment – leżę w szpitalu, lekarze ratują moje życie. Widzę, co robią, co mówią, a ja jestem pod sufitem i patrzę, i widzę wszystko. W pewnym momencie lekarz ogłasza moją śmierć, „We lost him”. Koniec życia. Przykrywają mnie szmatą, a ja wiem, że nie jest to koniec. Ja jestem taki radosny, tam z góry patrzę i idzie niesamowite wrażenie, ja wiem, że to nie jest koniec. Nie wiem dlaczego. Oni wychodzą z sali – taką mam wizję – a ja przepięknie zjeżdżam z góry, jak na saneczkach, do mojego ciała powracam.
Może to dziwnie brzmi, mówię symbolami, ale tak to było mniej więcej. I chociaż jestem przykryty szmatą, to widzę, co się dzieje, i słyszę, co się dzieje. Po chwili, jak już jestem w ciele z powrotem, mój duch wrócił do ciała, to słyszę kroki. Drzwi się otwierają, bo wiem, że mnie łapiduchy do kostnicy wywieźć mają i będzie koniec. Ja już mam pomysł w ciele, taki mam pomysł, że jak oni mnie będą wieźli, ja się poruszę i dam znać, że ja przecież żyję, no przecież mnie zakopią, a ja jestem w ciele, ja żyję. Takie jest myślenie mojej duszy.
I teraz otwierają się drzwi, moja głowa jest tu, nogi są tutaj, tam są drzwi. Wszystko to w tej chwili widzę. Jak to opowiadam, to wędruję niejako na nowo. Napełnia się sala światłem, tylko że to nie jest elektryczne światło. To jest światło Boże, światło obecności Jezusa Chrystusa, Pan Jezus w tej sali. Ja Go widzę, chociaż jestem przykryty, widzę Go przez tę szmatę. Wchodzi, obchodzi i staje przy mnie. Patrzę na Niego, widzę Go całego, wiem, że to jest Pan Jezus, ale nie mogę nawiązać kontaktu z Nim, nie można mu patrzeć w twarz, w oczy. Tu się rozpływa, ja tylko widzę do brodu, reszta jest dla mnie niewidoczna czy... Trudno powiedzieć, to jest coś takiego, że nie widzę Jego twarzy i wiem, że to nie jest czas, żeby patrzeć na Niego twarzą w twarz. Ale On wyciąga rękę i mówi „Nie bój się. Będziesz żył”. I kończy się ta wizja.
Co to było? W tym momencie, kiedy ten wypadek był, kiedy z połamanym kręgosłupem odzyskuję przytomność, wracam, Pan Bóg mi tutaj pokazał... Budzę się w samochodzie, patrzę, jestem w rowie, przełamany samochód, silnik chodzi, więc szybko wyłączam, żeby nie wybuchnął; silnik chodzi, ale pourywało wszystko. Nie czuję żadnego bólu, próbuję wyjść, przez drzwi jakoś wyciskam się. Na skarpie stoi z wielkiego tira Amerykanin jakiś i mówi, o, to żyjesz, myślałem, że zginąłeś, bo to źle wyglądało. W tym momencie, gdy ten odzywa się, a ja próbuję wyjść z samochodu, nie czuję, że mam połamany kręgosłup.
Z tej drogi, przez którą przeleciałem z samochodem, wyjeżdża policjant. To nie jest czas komórek, to jest 93 rok. Policjant akurat, dwie minuty po moim obudzeniu się. Więc ja wyszedłem z samochodu, a ten jeszcze na highwayu stoi i mówi, nie ruszaj się, może coś ci się stało. Nie, nic mi się nie stało. Ale jakiś głos mi mówi, nie ruszaj się, oprzyj się o drzewo. Oparłem się o drzewo, sprawdziłem dokumenty, wszystko jest. Poruszałem się – nic, patrzę, ręce całe. Już kiedyś miałem w życiu połamane obie ręce, obie nogi, wiem, różne historie, tak że wiem, jak wygląda połamanie, ale wiem też, że jest szok i można nie czuć bólu. Ale wziąłem moją saszetkę z dokumentami, wylazłem, wchodzę, policjant pyta się, co się stało, kierowca mówi ja widziałem, ja wszystko powiem. Policjant pyta, nic ci nie jest? Mówi, wiesz co, masz szczęście. Ja – wiem, że mam szczęście, że przeżyłem. Ten mówi, że za chwilę będzie ambulans albo nawet dwa przejeżdżały przez to miejsce. Do jednej miejscowości 100 kilometrów, do drugiej miejscowości 120 kilometrów. W momencie, kiedy ja mam wypadek, dwa ambulansy przejeżdżają. Kto tym reżyseruje? Policjant mówi, jeden może już przejechał, ale drugi na pewno nie. Pyta się, kogo mam zawiadomić, dałem telefon do oblatów zawiadomić, że tu jest samochód do odebrania i biorą mnie. W tym momencie, kiedy on wykręcił numer do oblatów, zatrzymuje się, bo już dostał wiadomość, jeden ambulans. Jeden wiózł kobietę rodzącą, a drugi kogoś miał przewieźć, to tamten załatwi. Oni wpadają, pytają się policjanta, bo już jeden pielęgniarz poszedł do samochodu i nie widzą kierowcy, drugi pyta się, gdzie jest kierowca? Mówię, to ja jestem kierowca. Ty jesteś kierowca? I ty żyjesz? Jak tu się znalazłeś? Mówię, żyję. Jakim cudem? Nie wolno ci się ruszać! Mówię, nic mi nie jest. To ty tak myślisz. Nie ruszać się. Od razu usztywnienie. Wszystko było zrobione, 3 – 4 minuty od wypadku jestem już w ambulansie, lekarze mnie unieruchamiają, cały czas sprawdzanie, czy mam czucie w nogach, jak się nazywam. Wiozą do szpitala ponad 100 kilometrów, zawożą mnie do szpitala, kładą na stole, żeby prześwietlać, przychodzą pielęgniarki, przychodzi lekarz – ja patrzę, to jest ten szpital, te pielęgniarki i ten lekarz, który miałem, tę wizję, gdzie powiedzieli, że umarłem, a ja jestem podczepiony, a Jezus przychodzi i mówi, nie bój się, będziesz żyć. To mi w tym momencie wszystko przypomniało mi się, bo miałem wizję taką w czasie tej mojej nieprzytomności, gdy straciłem przytomność za kierownicą.
No więc zobaczymy, co będzie. Robią prześwietlenie, szybko, żeby zobaczyć, co się stało. Kiedy mi zaczęli zakładać po wypadku te wszystkie gorsety, to w tym momencie dopiero poczułem drętwienie w plecach, nie ból jeszcze, ale jakby plecy robiły mi się drewnem. Zrobili mi zdjęcia, lekarz przychodzi i jest niesamowite wrażenie, bo lekarz wchodzi przez drzwi, tak jak światło Pana Jezusa, na biało ubrany z kliszami w ręku, podchodzi, powiesił, popatrzył na te zdjęcia jeszcze raz, zostawił na okienku i podchodzi w to miejsce, gdzie był Pan Jezus. Mówi, nie przejmuj się, będzie dobrze, będziesz żył. Bóg prowadzi wszystko, będziesz żył. Trzy kręgi były uszkodzone, dwa strzaskane mocno, każdy ruch groził mi uszkodzeniem, mógł być paraliż, ale ja tego nie wiedziałem. Później od Pana Jezusa usłyszałem, że to był śmiertelny wypadek, że z tego wypadku nie miałem wyjść.
Aha, jest taki moment teraz. Mogę być w gipsie albo bez gipsu. Podpisuję, że bez gipsu. To jest bardziej bolesne, ale szybciej to ustawia się. To jest niesamowite, w nocy nie można spać, bóle, każdy ruch powoduje ból. Nie minął tydzień, kilka dni w nocy próbowałem nie brać żadnej morfiny ani środków przeciwbólowych, spać, ale nie zawsze dawałem radę. Pewnej nocy, jak wcześniej się wyspałem, godzina pierwsza w nocy, jakoś tak się dziwnie czuję, i przyszedł mi pomysł. Ciekawe, jaka moja jest odporność na ból. Jestem podłączony w razie czego, jest cisza, jestem w pokoju z pacjentem, okazało się, że też Polak, spod Monte Cassino, przepiękna historia tego człowieka, i jakby ktoś mi kazał wyjść z tego łóżka. To trwało, nie wiem, z godzinę, ale po milimetrze zacząłem przesuwać nogę. Ból, to ból, ale taki, że mogłem go znosić. W każdej chwili mogłem nacisnąć na klawisz pielęgniarki i jest. Cisza, słyszę, tam gdzieś daleko pielęgniarki sobie szepczą na korytarzu, a ja tak po milimetrze, po centymetrze przesunąłem się. Lekarz mi powiedział na początku, 4 miesiące do 6 miesięcy będę w szpitalu, i potem będziemy się uczyć chodzić. Zobaczymy, powinieneś chodzić, ale jak będzie, zobaczymy. Taka perspektywa.
To jest niecały tydzień, wyszedłem z łóżka, stanąłem na nogi, powoli, po centymetrze doszedłem do drzwi, potem po poręczy poszedłem w stronę pielęgniarek. Bezszelestnie, stoję i tak patrzę. One zobaczyły mnie, myślały, że duch. Aż krzyknęły, jakim cudem, ja nie mam prawa, powinienem w łóżku być i spać. To niemożliwe, żeby wyjść z takim czymś z łóżka. Od razu wózek, dały mi coś nasennego. Na drugi dzień lekarz przychodzi, obchód, w ogóle ze mną nie rozmawia, rozmawia tylko z pielęgniarkami. Mówi, proszę go wziąć na prześwietlenie, rentgen mu zrobić. Przedtem, jak tylko wszedł, powiedział, słyszałem, że tu jakieś spacery nocne były. Wiedziałem od pielęgniarek, że lekarz nie będzie zadowolony, więc tak cicho, grzeczniutko siedzę.
Zawieźli mnie, zrobili prześwietlenie, to miało być błyskawicznie, więc było szybko. Czekam, czekam. Ten lekarz to srogi taki, wcześniej już widziałem go. Wchodzi do sali z tymi kliszami i tak od drzwi – słuchaj, ja już ciebie nie leczę. Ja już nie jestem twoim lekarzem, słyszysz? – Słyszę. – Masz innego lekarza – pokazał do góry, tamten cię leczy wiesz? Znasz Go? – Znam. – Ja nie wiem – mówi – co się dzieje w twoim ciele, jak tamten lekarz cię leczy, ale ja cię nie leczę, to On ciebie leczy. Ja mam tylko pilnować, żebyś sobie krzywdy nie zrobił. Ja nie wiem, co się dzieje z tobą, ale możesz od dzisiaj chodzić, kiedy chcesz, ale nie sam jeszcze.
Zawołaj pielęgniarkę. O to nam chodzi. To miało być za 4 miesiące. Masz lekarza – pokazał do góry.
Potem, już po powrocie do Polski, Pan Jezus przez osobę, którą sobie wybrał, przekazał mi, że wypadek, który miał się zakończyć moją śmiercią, nie skończył się śmiercią, ponieważ Matka Boża Kodeńska wyprosiła dar życia, abyś żył, i szybki powrót do zdrowia Jej zawdzięczasz.
Wiem, że tak jest. Było więcej, ale bym do północy opowiadać nie skończył. Opowiem w skrócie historię drugiego mojego spotkania z Panem Jezusem. To było pierwsze większe, gdzie Go widziałem, ale nie z twarzy, bo to była wizja. Dostałem potem potwierdzenie, że to nie były halucynacje, ale tego już nie opowiadam.
Skrót teraz. Musiałem się z Dalekiej Północy wycofać ze względu na stan zdrowia. Mimo że wyzdrowiałem, ale nie byłem w stanie pracować, bo były problemy, drętwiały mi nogi, różne historie, do dzisiaj to mam. Wiem, że długie kazanie mówię, bo po 15 – 20 minutach zaczyna mi drętwieć noga, to mam już sygnał od Pana Jezusa, że kazanie trzeba kończyć. Proste, nie? Jak siedzę, jak widzicie, to nie dostaję takich sygnałów (śmiech). Widocznie jeszcze mogę mówić.
To, co wam opowiadam, ma być spisane. Tamta historia, w większym poszerzeniu, to co więcej się działo i co usłyszałem. Teraz jest taka historia. Wycofałem się z Dalekiej Północy, potem pracowałem jeszcze w dużej parafii francusko-angielskojęczynej, gdzie było sporo Indian, Indianami się zajmowałem, to było w St. Albert, gdzie przy kościele jest ten cmentarz około 300 oblatów, w tym brat Kowalczyk, mój wspaniały przyjaciel. Po trzech latach zostałem wysłany do pracy wśród Indian Kri nad małym Jeziorem Niewolników, tam półtora roku byłem. Mieli mi odciąć drugą nogę, nieuszkodzoną, ale znowu zadziałały układy z wyższą sferą. Chociaż lekarz powiedział, że maksymalnie 5 lat po artroskopijnych oczyszczeniach, bo miałem zerwane więzadła, one dzisiaj nie funkcjonują, nie powinienem chodzić, a chodzę. Jest taka zasada trzmiela. Znacie zasadę trzmiela? To nie jest ewangeliczne. Jest trzmiel, fajne stworzenie, i naukowcy obliczyli, że on nie ma prawa latać, bo za gruby, za ciężki proporcjonalnie do malutkich skrzydełek, cieniutkich. Te skrzydełka, naukowo obliczając, nie mają prawa go podnieść, żeby fruwał, ale trzmiel nie wie o tym i lata.
Ja na zasadzie trzmiela dużo kilometrów w życiu przeleciałem i tak latam jeszcze, na zasadzie tego, że lekarze mówili, my się dogadujemy z Panem Jezusem na swój sposób, na różne sposoby. Stąd nogą też tak było. Lekarz powiedział maksymalnie 5 lat, utną mi i musi być proteza itd. Już jest 20 lat i chodzę, na zasadzie trzmiela. To się nie trzyma kupy, na nartach w Calgary na stokach olimpijskich zjeżdżałem z takim kolanem, tylko taką objemkę sobie zakładałem i zjeżdżałem.
Raz mało się śmiercią nie skończyło, ale to jeszcze nie był czas. Czas naszej śmierci jest wyznaczony – tak mi to przekazane było w mojej wędrówce po tamtej stronie. Czas naszej śmierci jest wyznaczony w momencie narodzin. Bóg już wyznaczył czas, ile będziemy żyć, i misję, jaką mamy spełnić. Czy ją spełnimy, to od nas zależy, bo jesteśmy wolni. Okoliczności śmierci się zmieniają, do ostatniej chwili, ale data śmierci jest wyznaczona. Może być zmieniona, z różnych powodów.
Jak ktoś popełnia samobójstwo, to jest przekroczenie, ale człowiek jest wolny. Taką wstawkę dołożę, bo w pewnym momencie będzie o tym mowa.
Po roku – półtora u Kri, gdzie też były niesamowite historie też, na jedną książkę można materiału znaleźć – przyjeżdżam nad Jezioro Świętej Anny i przez trzy lata jestem proboszczem Misji św. Anny, to jest najstarsza misja Kościoła katolickiego w zachodniej Kanadzie, 1842 rok. W 41 wylądowali oblaci, a tam pierwszy misjonarz katolicki, nie oblat, przychodzi nad Jezioro Świętej Anny, Kri nazywają go Jeziorem Dobrego Ducha. To jest główne miejsce pielgrzymkowe Indian Kanady i Stanów Zjednoczonych. Ma swoją historię około 120 lat pielgrzymek. Na św. Annę w lipcu przyjeżdża tam 50 do 80 tysięcy Indian. To są cztery rezerwaty, kiedyś miało być tam centrum.
Może kiedyś opowiem o Jeziorze Świętej Anny i nawróceniu szamana czarownika i wizji Pana Jezusa, którą on miał przy mojej obecności; i wizji tańca słońca, w czasie pogrzebu tego nawróconego czarownika, jakie miało miejsce w Fatimie, którego ja byłem świadkiem. 8 osób innych na pogrzebie, na którym było około tysiąca ludzi, na które mam potwierdzenie od Pana Boga i wytłumaczenie wielu rzeczy. Ale to jest inna historia.
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…