Piszę w sprawie bezpieczeństwa energetycznego (gazowego) Polski, a nawet całej Grupy Wyszehradzkiej.
Otóż Ukraina ma magazyny gazu o pojemności 30 mld m3, Niemcy posiadają magazyny łącznej pojemności 20 mld m³, Włochy 13 mld m³, Francja 12 mld m3, Norwegia 5 mld m3, W. Brytania 5 mld m3, Węgry 4 mld m3. A Polska, która utworzyła pierwsze w Europie podziemne magazyny gazu (PMG), ma zbiorniki pojemności tylko 2,5 mld m3. Pamiętać należy, że np. ww. Wielka Brytania czy Norwegia, które nie mają wielkich magazynów, mają własne, duże złoża i nie są zależne od Rosji.
Ja przed wielu laty znalazłem lokalizację, w której można wybudować magazyny pojemności ca 2,5 mld m3 gazu, a więc podwoić zdolności magazynowe naszej Ojczyzny, zwiększając nasze bezpieczeństwo gazowe. Uważam ponadto, że te magazyny powinny być powiązane z gazoportem na Zatoce Gdańskiej. Ten gazoport powinien powstać dla bezpieczeństwa Polski i całej Grupy Wyszehradzkiej. Powinno się importować część gazu z Iranu, krajów arabskich, a część z USA. Jeśliby zawijały doń statki z amerykańskim gazem, wówczas USA miałyby swoje znaczące interesy w tej części Europy i większą chęć do ich obrony, a więc i ochrony tych krajów.
Ten gazoport w Świnoujściu ma dwie poważne wady – płytki tor wodny, zakorkowany gazociągiem Nord Stream, i bliskość (3 km) odwiecznego „przyjaciela” Polski – Niemiec, wraz z ich przyszłymi, a możliwymi pretensjami – także terytorialnymi. Pretekst już jest – tor wodny w ich morskiej strefie ekonomicznej, wód terytorialnych. Ten pomysł ministra z 2005–2007 r. – o lokalizacji gazoportu – był fatalny.
Istniejąca rura ze Świnoujścia w głąb kraju to za mało. Po prostu, należy położyć rurę z Gdańska na południe i lokalizować inwestycję na Zatoce Gdańskiej. Lokalizacją gorszą niż Świnoujście, mogłaby być miejscowość Stara Pasłęka na Zalewie Wiślanym, bo tylko 500 m od ruskiej granicy. Gdańsk i jeszcze raz Gdańsk – rejon zatoki. No, ale skoro jest ten w Świnoujściu, to niech sobie będzie – z pożytkiem dla nas i np. Czechów.
Pesymistycznie zakładając, że gazoport gdański nie przeładowywałby gazu w ogóle, ale miałby duże, wystarczające dla Grupy Wyszehradzkiej zdolności przeładunkowe i stałą gotowość techniczną, to i tak zwróciłby się szybko – byłby narzędziem negocjacji cen gazu z Rosją. Bardzo skutecznym narzędziem.
Gazoport, rura gazowa większej średnicy, z Gdańska na południe, podziemne magazyny gazu – mogłyby być sfinansowane nie przez Polskę wyłącznie, a przez całą Grupę Wyszehradzką. Można nawet doprosić Ukrainę i Białoruś – za symboliczną składkę. To pomogłoby budować poczucie wspólnoty interesów, współpracę gospodarczą i wspólne bezpieczeństwo. Na razie kraje te łączy wyłącznie strach przed Rosją, a powinna także gospodarka, w tym energetyczna.
Powinno się to omówić z W. Orbanem, premierem Słowacji, Rumunii, Czech, Bułgarii, Serbii, Rumunią i Bułgarią – mimo dostępu do morza, mogą być w przyszłości zablokowane na Morzu Czarnym (Bosfor) – przez islamizującą się, i coraz silniejszą gospodarczo i militarnie Turcję. A dla prawowiernego muzułmanina islam jest ważniejszy od interesu, w tym wypadku tranzytu czy swobody żeglugi morskiej. Niektóre z tych krajów w przeszłości stanowiły turecką „strefę wpływów”.
Lokalizacja PMG to rejon Zatoki Puckiej, a ściślej pokłady soli, które zalegają pod dnem zatoki. O ile pod lądem stałym, w rejonie np. Puck – Kosakowo, zalegają one na głębokości 1000 m, to pod dnem zatoki na głębokości 1100 m. Lokalizacja ta ma zalety – nad lub w pobliżu zbiorników nie zamieszkują ludzie, więc odpadają protesty zaniepokojonych bezpieczeństwem pożarowym, ew. szkodami górniczymi mieszkańców, jak ma to miejsce w gminie Kosakowo, gdzie zablokowano inwestycję PGNiG. Pobór wody i odprowadzanie solanki (zbiorniki wykonuje się, odprowadzając wodę zatłaczaną odwiertem pod ziemię) nie nastręczy kłopotów, bo można użyć słabo zasolonej wody morskiej i po użyciu do morza ją odprowadzać. Finalnie wejścia do odwiertów / do zbiorników, można wykonać na podobieństwo dalb cumowniczych, jedynie docelowo trzeba by wykonać kilka mikrowysepek, do budowy stacji kompresorowych, zatłaczających gaz pod ziemię.
Każda stacja / wysepka winna obsługiwać kilka zbiorników. Na Zalewie Wiślanym np. planuje się utworzenie dużej wyspy z urobku wydobytego podczas budowy kanału przecinającego mierzeję, łączącego zalew z morzem, i nie doprowadza to ekologów do szału. Wykonanie kilku wysepek może być dostrzegane jako ekologicznie korzystne, bo ptactwo, które na naszych plażach nie ma korzystnych miejsc lęgowych, mogłoby spokojnie – brak spacerowiczów – wyprowadzać lęgi, podobnie mogłyby się tu rozmnażać bałtyckie foki. Odpada więc argument pseudoekologów. Sam gazoport powinien być zlokalizowany na Zatoce Gdańskiej, na granicy głębokiej i płytkiej wody, pod osłoną Półwyspu Helskiego. Zatoka Gdańska ma minimum kilkanaście metrów głębokości, a Zatoka Pucka maks. 3 m. Gazoport winien być bezpośrednio połączony ze zbiornikami pod dnem Zatoki Puckiej, a te gazociągiem o stosownej zdolności przesyłowej, z Polską Centralną, Południową, a ta z innymi krajami Grupy Wyszehradzkiej, Białorusią, Ukrainą, Rumunią, Bułgarią, Serbią. Zresztą część takich połączeń już istnieje. Ze względu na małą głębokość akwenu Zatoki Puckiej, odwierty można by wykonać za pomocą wiertni lądowych, ustawionych na barkach, na pontonach, które po zakotwiczeniu i napełnieniu zbiorników balastowych, osiadałyby na dnie, zajmując stabilną pozycję – dla dokonania odwiertu. Przypominam – maks. głębokość to ca 3 m, więc nie ma tu żadnych problemów technicznych, nie trzeba używać drogich morskich platform wiertniczych. W tamtym rejonie pokłady soli pozwalają wykonać pojedynczy zbiornik pojemności 50-60 mln m3. Wykonanie 50 takich zbiorników daje łączną pojemność ca 2 500 000 000 m3 (2,5 mld m3), a więc podwaja pojemność dotychczasowych polskich PMG. Gdyby wykonywać 1 zbiornik na akwenie 1 km2, to trzeba zarezerwować akwen 50 km2 – pod zbiorniki, dalby i mikrowysepki. Jeśli odległości pomiędzy zbiornikami (kawernami) wynosiłyby 500 m, wówczas potrzebny byłby akwen 12,5 km2. Zatoka Pucka ma 364 km2 powierzchni, tak więc zbiorniki byłyby zlokalizowane na maksimum 1/7 jej powierzchni. Zostanie dużo wolnej powierzchni zatoki dla rybaków i żeglarzy. Zresztą istnienie dalb i kilku wysepek nie wyklucza swobodnej żeglugi po zatoce. Obecnie istnieje kilka dalb ze światłami, znakami nawigacyjnymi oraz okresowo pojawiająca się wysepka, łacha i nikt nie protestuje. Podziemne magazyny gazu w żaden sposób nie zagrażają przyrodzie, bo gaz to nie trucizny czy magazyny niebezpiecznych odpadów. Zresztą to gaz 1100 m pod ziemią. A gdyby np. były tam złoża gazu ziemnego, to czy ekologowie zażądaliby jego wydobycia, bo zagraża przyrodzie? Oczywiście, że nie. Można więc go tam zmagazynować, bo nie zagrozi ani ludziom, ani przyrodzie.
Nie śledziłem najnowszych trendów na świecie, ale bylibyśmy chyba jedynym krajem z takimi magazynami. Ale też nie każdy kraj ma płytką zatokę, z głęboko zalegającymi pokładami soli. My mamy ten dar niebios. Jeśli pomysł się podoba, to nic tylko zapraszać premierów państw ww., a Łukaszence można – za uczestnictwo w projekcie – nawet obiecać nie tyle koronę Rzeczpospolitej, co etat wielkiego księcia Witolda.
Z poważaniem
Strażnik Gazu
Od redakcji: Szanowny Panie, nie sądzę, abyśmy byli właściwym adresatem Pana projektu.
***
Montreal, 13 stycznia 2017
Szanowny Panie Redaktorze,
W trosce o dobre imię pana Prezydenta Komorowskiego napisałam do redakcji „Biuletynu Polonijnego” list, który był komentarzem na list pewnej Pani, w którym zrugała pewnego Pana, że się ośmielił skrytykować pp. Tuska i Bul-Komorowskiego. Owa Pani wytłumaczyła czytelnikom „Biuletynu”, że błędy ortograficzne, które popełnia pan Prezydent, są spowodowane jego chorobą – dyslekcją, a poza tym była zachwycona dziarską postawą ww. Panów w akcji sprowadzania do Polski zwłok ze smoleńskiej katastrofy.
W rozmowie telefonicznej z jednym z pp. Redaktorów „Biuletynu”, który przedstawił się z imienia, stwierdziłam, że naraziłam Redakcję na ideologiczny dyskomfort. Mój interlokutor żalił się, że ludzie piszący do „Biuletynu” ironizują, że ich naukowe wywody są dla większości czytelników niezrozumiałe, więc nikt ich nie czyta itp., i spytał wprost: Co ja mam z tym (tj. moim listem) zrobić? Że aluzju poniała, poradziłam p. Redaktorowi, żeby „to” wyrzucił do redakcyjnego kosza. A oto treść mojego listu, z pewnymi skrótami.
Szanowna Pani,
Kwestia natury dyslekcji poruszona przez Panią w „Biuletynie Polonijnym” nr 256, wymaga wyjaśnienia.
Otóż dysleksja dotyczy tylko i wyłącznie czytania. Jest to deficyt wizualnej percepcji liter (grafemów), zaburzonego transferu grafemów na kod słuchowy i zaburzonej interpretacji semantycznej, co jest następstwem uszkodzenia struktur korowych odpowiedzialnych za mowę. Nie ma to nic wspólnego z prezentowanym przez p. Prezydenta problemem – on się po prostu nie nauczył ortografii. I kto to wymyślił tę całą historię z dyslekcją? Czy to sam poszkodowany przez los przyznał się do swojej ułomności, czy też ktoś przyprawił mu gębę – niechcący, czy też z premedytacją? A z drugiej strony, jak to się dzieje, że ludzie nieumiejący pisać są dopuszczani do najwyższych stanowisk państwowych?
Że nie wspomnę o wytężonej pracy pp. Tuska i Komorowskiego – zrujnowali przemysł, pozbywając się 3 milionów młodych Polaków; czego nie rozkradli do końca, sprzedali za przysłowiowego dolara obcym, a i też nie wiadomo, czy nie pomogli w transferze pasażerów Tu-154 na łono Abrahama, więc nie dziwota, że obaj Panowie byli tak zaangażowani w owo „sprowadzanie zwłok” i ich pochówek.
W postscriptum napisałam: Nie lubiem ale muszem (oto następny dyslektyk; to już nie wyjątek, to reguła) się powtórzyć, że te wszystkie od 1945 roku polskie partie polityczne mają tę samą bazę, jeno inszą nadbudowę.
List zgoła banalny – fakty oczywiste dla trzydziestu paru milionów Polaków – nie znalazł aprobaty pp. Redaktorów „Biuletynu”. Opublikowali natomiast anons o mającym się odbyć spotkaniu sympatyków KOD-u, co miało miejsce 17 grudnia 2016 roku.
Jako ciekawostkę, opiszę Państwu, jak funkcjonuje służba zdrowia w Montrealu.
Otóż w drugi dzień świąt, idąc na proszoną kolację, złamałam w nadgarstku lewą rękę. Karetka pogotowia zawiozła mnie na „emergency” do pobliskiego szpitala. W izbie przyjęć czekałam 10 godzin na założenie gipsu. Lekarz zaordynował operację ręki za dwa dni i polecił wrócić następnego dnia do szpitala w celu wykonania standardowych badań przedoperacyjnych. Zabrało mi to sześć godzin. Umęczona wróciłam do domu. Wkrótce dostaję telefon ze szpitala. Lekarka krzyczy, kto pozwolił mi iść do domu?
– Jak to kto? Zrobiłam badania i nie potrzebowałam niczyjej zgody na opuszczenie szpitala.
– Niech pani natychmiast wraca – nakazała.
Wróciłam. Pielęgniarka pierwszego kontaktu wcisnęła mi na twarz sztywną maskę i skierowała do rejestracji. Po chwili przyjechał po mnie mężczyzna w masce, z wózkiem inwalidzkim. Powiedział, że pokój dla mnie jest przygotowany. Wciąż nie mogę się dowiedzieć, co się dzieje. Po kilku minutach wchodzi do izolatki, w której zostałam umieszczona, lekarka, która ogłosiła werdykt: pani ma gruźlicę!
Od razu zaczęto mnie szpikować antybiotykami. Po trzech dniach zawieziono mnie wózkiem inwalidzkim – bo na terenie szpitala – na bronchoskopię, która miała wyjaśnić sprawę. Czekałam następne trzy dni na wynik badania. O 9 rano przyszedł do sali zdemaskowany lekarz: „Good news! Pani nie ma TB. Może pani iść do domu”. Lekary – jak mawia moja słowacka koleginia – się pomylili. Coś tam w moich płucach na X-ray musieli widzieć (niegdyś umiarkowanie paliłam /?/), ale nie wiedząc, co widzieli, postawili diagnozę.
Na wypis ze szpitala czekałam sześć godzin. Wreszcie wróciłam do domu. Przepadła, wyznaczona za dwa dni po złamaniu, operacja. Ponieważ gips boleśnie uciskał mi rękę, poszłam na „emergency”, by go poluzować. Pielęgniarka, która mnie przyjęła, była bardzo niegrzeczna. Zwróciłam jej uwagę na poziom konwersacji, którą zainicjowała, a w której nie miałam ochoty uczestniczyć, choćby ze względu na ból ręki. Odgryzła się – przyjmowani byli nowo przybyli pacjenci, a ja znów czekałam sześć godzin. Wreszcie, na moją grzeczną, acz głośną interwencję, zostałam przyjęta przez lekarza. Złośliwa bestia, ta pielęgniarka, a z wyglądu: buzia w ciup, a rączki w małdrzyk. Asystująca lekarka wypisała mi receptę na 40 tabletek z narkotykiem. Wykupiłam tylko 10 – przeznaczyłam je na po operacji, bo póki co, wystarczył Acetaminophen, który można nabyć bez recepty.
Żeby umówić się z ortopedą, do którego dostałam skierowanie przy wypisie ze szpitala, zadzwoniłam do kliniki, i dowiedziałam się od sekretarki, że nie ma mnie na liście pacjentów przeznaczonych do operacji. Szpital mnie przeoczył. Sekretarka wpisała mnie na listę i ustaliłyśmy termin spotkania z lekarzem. Sympatyczny, budzący zaufanie, około 40-letni mężczyzna. Miałam rzadkie szczęście trafić na takiego. „Dziś wieczorem zoperuję panią – powiedział. O godzinie 2.15 telefon od asystenta mojego operatora: „Czy może pani przyjść do szpitala między godz. 2.45 a 3?”. – Tak, będę. Podał mi numer poczekalni, w której miałam czekać. Przyszłam przed czasem. Pracownikowi, który wwoził i wywoził pacjentów z bloku operacyjnego, powiedziałam, że jestem umówiona z lekarzem, i spytałam, czy ktoś wie, że tu jestem? Powiedział: Tak; proszę się zarejestrować i tu czekać. Rejestracja była zamknięta. Po półtorej godziny wchodzi do poczekalni pielęgniarka przyjmująca pacjentów przedoperacyjnych i oznajmia: „Lekarz już od dawna czeka na panią; powiedziałam mu, że jeszcze pani nie przyszła”. Zdenerwowałam się silnie. Ciśnienie skoczyło mi do 165 mm Hg (skurczowe), na co zwróciłam jej uwagę. Zreplikowała, że ciśnienie przed operacją skacze każdemu.
Operacja odbyła się według planu. A co do tych 10 tabletek z narkotykiem, przyjęłam tylko cztery. Teraz wystarczy mi Acetaminophen. Tylko po co dali mi receptę na 40?
Życzę Szanownej Redakcji i równie Szanownym Czytelnikom „Gońca” pomyślnego Nowego Roku!
Z poważaniem
Ewa Pietras
***
Szanowny Panie,
Nazwisko Pana dotarło do mojej świadomości poprzez felieton polskiego dziennikarza – dzisiaj.
Wydaje się, że ma Pan możliwości wywarcia wpływu lub siłę perswazji w pewnych środowiskach mogących doprowadzić do realizacji dwóch projektów, które byłyby przełomowe w poprawie relacji polsko-żydowskich i oparciu ich na „TRUTH and JUSTICE”.
Jako że jestem filosemitą i zależy mi na dobrych stosunkach polsko-żydowskich, jestem przekonany, że po analizie zgodzi się Pan ze mną.
Proszę, aby się Pan osobiście zaangażował. Poniższe jest rozsyłane do żydowskich organizacji i mediów od pewnego już czasu.
Project 1)
When will the Jews admit that during WW II they were the BIGGEST German COLLABORATORS in the work of exterminating their own? School curricula have to be changed in Jewish schools all over the world to provide the full picture of the extermination. Why is it that only Hannah Arendt admits to it?
I can send you a list of historical works for study.
Project 2)
I believe that the time has come for the Israeli/Jewish Worldwide Establishment and common people to address one of the moral obligations the Jews as a ethnic group/race/nation have.
The reading of the below:
http://www.amazon.com/Jews-Poland-Documentary-Congressus-Judaicus/dp/0781801168/ref=sr_1_1?ie=UTF8&;qid=1456669644&sr=8-1&
keywords=Jews+in+Poland+Pogonowski
will prove beyond reasonable doubt – that without Poland there would be no State of Israel. The “Jewish paradise” gave you shelter when everybody else was kicking you out.
Bottom line. I appeal to Israeli authorities/Jewish establishment to pay off this MASSIVE DEBT OF GRATITUDE towards Poland – by creating a GRATITUDE FUND – Poland being the beneficiary.
I believe that a sum of 3 x Israel’s GDP (as of 2015) paid out in 30 years might be a minimal compensation.
With kind regards,
Bogdan Baginski
Toronto, Canada
***
Witam Panie Redaktorze,
właśnie jeszcze przed wyjściem z domu udało mi się przeczytać artykuł na niezależna.pl na temat prezydenta Przemyśla Chomy, jest też inny na www.kresy.pl.
Niestety, potwierdzają się moje przypuszczenia o prowokacjach SBU – co może być następnym krokiem. Rozpętanie przeciwko prezydentowi nagonki w Polsce, że psuje relacje polsko-ukraińskie, jest narodowcem, popiera nacjonalistów, ale tylko po to aby wybrać nowego – ukrainofila lub nawet Ukraińca. I tak powoli wprowadzać plan ukrainizacji Przemyśla i ziemi przemyskiej.
Proszę śledzić działania Ukraińców, ale też polskich zaprzańców.
Bezczelność Ukraińców sięga zenitu, a naszych polityków zenitu głupoty.
Pozdrawiam,
KA