Najnieprzyjemniejsze były dyskusje nad preliminarzami zakładów zdrowia i opieki społecznej, szpitalnictwa. Kiedyś tak nas wymęczył, że starając się obronić przed zmniejszeniem preliminowanych kwot na wydatki obu wydziałów nie miałem już sił ani chęci odzywać się. Fribolin zauważył to i zapytał, czy źle się czuję, że zamilkłem. Odpowiedziałem, że nie, ale wydaje mi się, że doszliśmy już „in eine Kuerbisperiode” - do okresu dyni. Zainteresował się tym, ponieważ jeszcze nie słyszał o takim okresie. Jest taka anegdota, mówię, jak dwaj złodzieje zakradli się do ogrodu sułtana na owoce i ich złapano. Zgodnie z prawem zwyczajowym mieli być ukarani wpychaniem w d... tych owoców, które kradli. Pierwszy kradł śliwki i gdy zaczęto go karać, począł ryczeć z bólu, ale po chwili zaczął się śmiać. Oprawcy przypuszczali, że zwariował. Pytają go, dlaczego się śmieje. Bo myślę o tym, odpowiada, jak wy będziecie to robić z tym drugim, bo on ukradł dynię. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, chociaż sądzę, że jedynie Fribolin to dobrze zrozumiał, bo nie roześmiał się. Dalsza debata potoczyła się jednak sprawniej i znacznie łagodniej. Dowcip był świadomie grubiański, aby dać do zrozumienia, gdzie mamy taki sposób rozpatrywania bolesnych dla nas zagadnień.
Kiedy indziej znowu twardo broniłem pozycji Wydziału Opieki i Zdrowia dla Zakładu dla Starców w Górze Kalwarii. Fribolin wystąpił z propozycją daleko idącej redukcji budżetu, motywując, że nonsensem jest utrzymywać w ciężkich czasach starców, którzy i tak muszą umrzeć. Odpowiedziałem, że już przy obecnym budżecie śmiertelność w zakładzie wynosi jedną trzecią stanu pensjonariuszy. Wtedy Fribolin: „Ist der Zaborowski verrueckt geworden?” - czy ten Zaborowski zwariował? Odciąłem się, że jeszcze nie, ale wnet do tego dojdzie, jeśli w taki niehumanitarny sposób będzie podchodził do spraw, które dla nas Polaków są świętym obowiązkiem. Przestał jednak atakować budżet tego zakładu.
Nie wiem, czemu przypisać, że tak długo tolerował moje wystąpienia, po każdej takiej debacie bowiem żegnał się ze mną jak z przyjacielem.
Prawie jednocześnie z Fribolinem zjawił się w jego decernacie nowy pracownik Seemann. Fribolin przedstawił mi go jako swego referenta do spraw podatkowych, z którym miałem omawiać te zagadnienia. Dwudziestokilkoletni, bardzo wysoki, przystojny, elegancki, z miłym uśmiechem na rumianej twarzy robił wrażenie sympatycznego młodzieńca. Nosił jednak znaczek SS, co kazało być z nim ostrożnym. Po wyjściu od Fribolina wstąpiłem do Kunzego, żeby się czegoś bliższego o nim dowiedzieć, był to przecież jego podwładny. Kunze: Ja tyle o nim wiem, co i Pan. Zacznijmy od starego już wypróbowanego sposobu poznania człowieka, tak jak myśmy się poznali. Proponuje spotkanie na Chmielnej, w lokalu, w którym byliśmy wczoraj - wspaniałe tam kanapki. Zgoda, mówię, niech pan uprzedzi Seemanna, że przyjdę po was o pół do jedenastej.
Zgodnie z umową wyszliśmy o umówionej godzinie “na kontrolę podatku od napojów”, jak Kunze uzasadniał przed Fribolinem swoje przedpołudniowe wyjścia. Na rogu Chmielnej i Nowego Światu był na I piętrze jedno-salowy elegancki bar, prowadzony przez “rezerwistkę”, żonę pułkownika przebywającego w obozie jenieckim. Schodziło się tu wytworne towarzystwo późnym popołudniem i wieczorem, przeważnie zawsze ci sami goście. Przed południem lokal bywał na ogół pusty, chociaż otwierano go punktualnie o jedenastej. Rzadko kto wiedział o istnieniu tego lokalu. Był on częścią wydzieloną z mieszkania.
Po raz pierwszy znalazłem się w nim w towarzystwie swego przyjaciela Stasia Jamiołkowskiego, właściciela trzech nocnych lokali wytwornych, wielkiego smakosza, który znał wszystkie ciche kąciki, gdzie dawali dobrze jeść. On mnie zapoznał z panią pułkownikową Jeziorańską.
Zapowiedziałem, że będę tu przychodził w godzinach przedpołudniowych z bardzo uczciwym Niemcem, którego muszę urabiać dla życzliwego stosunku do spraw polskich. Zgodziła się i ilekroć przychodziłem, zawsze byliśmy zachwyceni jej pomysłami kulinarnymi.
Seemann, który po raz pierwszy był w polskim lokalu, i w dodatku takim, nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje, że w tej zburzonej Warszawie może coś takiego istnieć. Mówiono nam zawsze, że Polska to zacofany kraj, biedny, a nawet dziki, a tu taka wytworność. Jak to wszystko ze sobą powiązać. Oni zawsze tak żyli, odpowiada mu Kunze. Myśmy jedli chleb z margaryną, żeby mieć samoloty, czołgi i armaty, oni tego nie robili, bo nie zamierzali z nikim prowadzić wojny. Zaskoczył mnie Kunze swoją odwagą wobec człowieka, którego poznał przed trzema dniami. Kunze widocznie wyczuł, że Seemann jeszcze duszy tak całkiem Hitlerowi nie sprzedał.
Po śniadaniu zabrałem Seemanna do siebie. Opowiedział mi swój życiorys, przebieg wykształcenia i pracy, wrażenia z wojny na zachodzie, w której brał udział jako żołnierz pułku SS. Ojciec jest dokerem w Hamburgu. Wyczułem, że wyspowiadał się zupełnie szczerze. Poczułem do niego sympatię, i po kilku dniach przekonałem się, że jest wobec mnie przyjaźnie usposobiony i niczego przede mną nie kryje, o czym się mówi w nadzorze, a co dotyczy moich zagadnień.
W miarę upływu czasu coraz łatwiej było załatwiać kłopotliwe sprawy przez bufet. Wyjaśnię, skąd braliśmy (piszę “braliśmy”, bo korzysta z tego również Ivanka) na to pieniądze. Nie z własnej kieszeni, bo przecież nasze pensje na to nie pozwalały. Kunze zdawał sobie z tego sprawę, że na nasz koszt nie może korzystać z takich libacji, a apetyt rósł w miarę jedzenia. Wprowadził więc do budżetu pozycję “Koszty kontroli podatku od napojów” do dyspozycji Dyrektora Finansowego.
Wszystko teraz jasne, nieprawdaż? Tata żył jak przedwojenny Radziwiłł, a rodzina piekła podpłomyki z mąki razowej z otrębami. Nie było ani w domu tak źle, ani też nie należało do przyjemności pokazywanie się na ulicy, a tym bardziej w lokalu, z Niemcem – w dodatku oszczędny do przesady Kunze chodził zawsze w uniformie służbowym, żeby nie niszczyć ubrania cywilnego.
Dla zwykłego przechodnia czy gościa w lokalu swobodne zachowanie się Polaka wobec Niemca mogło budzić różne podejrzenia, nawet o kolaborację. Zdawałem sobie z tego sprawę, ale nawet gdybym chciał, nie mogłem się z tego wycofać. Nie pozwalały mi władze podziemia, tak wojskowe, jak cywilne. Poruszyłem nawet kiedyś tę kwestię z Pełnomocnikiem na Kraj, Janem Jankowskim, jednocześnie członkiem Komisji Rzeczoznawców przy Prezydencie Miasta. “Stanowczo nie wolno Panu wycofać się z tej pożytecznej działalności, niezależnie jak ona jest dla Pana nieprzyjemna. Musi Pan wytrwać. Jedynie jakaś zupełnie wyjątkowa sytuacja mogłaby Panu pozwolić zejść z tego posterunku. Taką byłaby niewątpliwie konieczność wynikła na skutek żądań niemieckich sprzecznych z podstawowymi interesami narodowymi i honorem”. Takie są w pamięciowym skrócie wytyczne Pełnomocnika Rządu na Kraj. Poza tym znały moją działalność polityczną nie tylko osoby z najbliższego otoczenia, ale i setki osób zajmujących poważne stanowiska w różnych organizacjach podziemia.
Na początku 1942 r. kolega Jan Starczewski, dyrektor Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej, zawiadomił nas, że rząd GG zażądał zwrotu Oryszewa. Oryszew był to przez Miasto prowadzony zakład opieki zamkniętej dla dorosłych pod Warszawą. Starczewski otrzymał wiadomość, że jutro ma tam przybyć wysłannik Generalnego Gubernatorstwa z Krakowa, żeby przejąć zakład. Dzwonię do Kunzego, przedstawiam mu sprawę i pytam, czy nie zechciałby pojechać ze mną do Oryszewa. Zgadza się. Proszę więc Starczewskiego, by powiadomił kierownika zakładu, że przyjeżdżamy. Wódkę zabieramy z sobą, ale zagrychę, i to dobrą, musi przyszykować kierownik.
Do Oryszewa przyjechaliśmy dość wcześnie. Po krakowskiego gościa pojechał saniami znany aktor warszawski Aleksander Zelwerowicz, przyjaciel kierownika zakładu, Ewarysta Czarneckiego, egzystującego w czasie okupacji jako intendent zakładu w Oryszewie. Zelwerowicz przywiózł Niemca już dobrze spreparowanego. “Der Schauspieler, der Schauspieler” powtarzał wciąż oczarowany Zelwerowiczem jegomość. Pani Czarnecka przygotowała należytą rozgrzewkę i zrobiło się już zupełnie ciemno na dworze, gdy przypomnieliśmy sobie o urzędowym celu przybycia do Oryszewa. Nie było już większych trudności w ustaleniu wspólnego i jednakowego stanowiska: Oryszew pozostaje przy Gminie m. Warszawy. Oczywiście główną rolę odegrał Kunze. Uratowaliśmy Oryszew od likwidacji, co by niewątpliwie nastąpiło po przejęciu go przez GG.
Szczególnie ważną rzeczą było urabianie poglądów Niemców na sprawy opieki społecznej, tego nie tylko najważniejszego odcinka działalności Zarządu Miejskiego, ale i największego działu budżetowego. Oddziaływać tu trzeba było i na nadzór finansowy i na nadzór nad opieką społeczną. Dla tego też obok Kunzego w „kontroli podatku od napojów” towarzyszył mi czasem pan Ramert, szef działu opieki w nadzorze niemieckim, zawsze jednak z udziałem Kunzego, niezawodnego partnera w naszych kłopotach.
Utworzenie Dzielnicy Żydowskiej
Dziennik Obwieszczeń Miasta Warszawy nr 38 z 18 z 1940 roku zawiera tekst obwieszczenia o utworzeniu dzielnicy żydowskiej, zaczynający się od słów: “... celem uniknięcia zarazy..”. Dzielnica żydowska jako odrębny, zamknięty w obrębie miasta teren powstała w październiku 1940 roku. W ciągu niespełna dwóch tygodni - do dnia 31 października, Polacy mieszkający w dzielnicy, która została żydowską, i Żydzi, mieszkający poza nią, obowiązani zostali opuścić swoje mieszkania. Z tą datą zaczyna się koszmarna historia Getta Warszawskiego, zakończona tragedią jego zniszczenia w roku 1943. Z tą chwilą powstaje dla obu samorządów: polskiego i żydowskiego, cały szereg problemów do rozwiązania, sztucznie przez okupanta stworzonych na terenie jednego miasta.
Zarządzenia niemieckie ograniczające dzielnicę żydowską w jej możliwościach bytowych, następowały jedne po drugich. Np. zarządzenie pełnomocnika szefa dystryktu na Miasto-Warszawę z 14 stycznia 1941 zakazujące przebywania Żydom bez zezwolenia poza dzielnicą żydowską, oraz przewidujące karę dla tych, którzy, mając wiadomość o pobycie Żyda poza dzielnicą żydowską, nie zrobią o tym natychmiastowego doniesienia, z 13 listopada 1941 zakazujące sprzedawania, darowania i innego rodzaju zbywania Żydom towarów wszelkiego rodzaju spoza dzielnicy żydowskiej, z 20 marca 1941 dopuszczające transport wszelkiego rodzaju towarów przez granicę dzielnicy żydowskiej tylko za zezwoleniem Transferstelle (instytucja niemiecka specjalnie utworzona dla getta, centralizująca wszelkie obroty finansowe dzielnicy żydowskiej na zewnątrz).
W ten sposób na terenie jednego miasta powstały jakby drugie miasto. Wszystko miało być rozdzielone: teren, ludność, władza, gospodarka, finanse. Tylko wymiar i pobór podatków, jako część dochodowa, na terenie całego miasta pozostaje w gestii Działu Podatków i Opłat Zarządu Miejskiego, z tym, że pobierane na terenie dzielnicy żydowskiej podatki będą przekazywane Gminie Żydowskiej. Nie zarabialiśmy na tym ani grosza, ale zachowana została symbolika jedności miasta.
Mieliśmy jeszcze inny cel na względzie, ważniejszy: utworzenie specjalnego referatu podatkowego, którego pracownicy - Polacy przychodziliby spoza getta na czas godzin urzędowania do getta i po zakończeniu urzędowania opuszczaliby getto. Miało stworzyć możliwości kontaktowania się Żydów z zamkniętym dla nich światem zewnętrznym.
Oddział podatkowy ulokowany został w kamienicy przy ul. Ogrodowej 39/41. Zakres jego obejmował podatek od widowisk, od napojów, od plakatów i szyldów, od psów, opłaty rejestracyjne i daninę od mieszkańców. Gdy to czytamy, kiedy już wiemy, co się w getcie działo i czym się skończyło, dziwną musi się wydawać taka instytucja, nawet dla mnie, który ją tworzyłem i nią kierowałem przez kilka miesięcy.
Sprawy rozrachunkowe wymagały moich częstych kontaktów z prezesem Gminy inż. Czerniakowem - bywał u mnie na Ratuszu, bądź ja u niego. Przeczuwał tragiczny los swego środowiska, nie miał złudzeń co do zamiarów okupanta.
Najbardziej bolały go kontrasty moralne, zwłaszcza grupa młodych Żydów na usługach gestapo, działająca przeciwko niemu i Radzie Gminy, bolała go znieczulica bogatych, która zmusiła go do założenia więzienia, do czego nie miał prawa, ale nie mógł patrzeć spokojnie na to, że ktoś w jedną noc wydaje w nocnym lokalu 4.000 zł, a na biednych deklaruje 15 zł. Wymierzył mu 25.000 zł i natychmiast go zamknął. Walczył ze złem, jak mógł, ale wiedział również, że tego już nie zmieni, i to było dla niego największą tragedią życia.
We wtorki i piątki rozpatrywałem na miejscu odwołania od wymiaru, podania o raty, ulgi, zwolnienia. Wybierając się wtedy do Getta, zabierałem kilkanaście złotych w monetach, by móc po drodze rozdawać je wyciągającym ręce po jałmużnę leżącym na chodnikach ludziom, których los był już przesądzony - musieli umierać z głodu, ludziom, którzy nie znajdowali u swoich braci współczucia i pomocy.
Chodniki Leszna, głównej ulicy Getta, zasłane były konającymi i trupami. Kręcili się wśród pół-trupów handlarze z dzbankami czarnej cieczy, którą nazywali kawą i pobierali za nią po 10 groszy za kubek. Zarabiano nawet na umierających. Miałem wtedy, w najtrudniejszych dla żydostwa chwilach, możność przekonania się o tej rzekomej wspólnocie żydowskiego narodu, i tych wielkich różnicach dzielących biednych od bogatych.
W tym samym czasie, gdy na ulicach Getta konały i umierały setki i tysiące z głodu, bogaci tańczyli i wydawali tysiące na wystawne kolacje, zagraniczne wina, inni bawili się w teatrach, nocnych kabaretach. Stać ich było na sprowadzanie za dewizy, złoto czy biżuterię co tydzień żywe karpie, koniaki francuskie, szampan. Sam się zaopatrywałem w getcie w żywe karpie na stół wigilijny. Kolega Szaniawski, prezes Spółki Akcyjnej Hotele Bristol i Europejski, zdradził mi, że również korzysta z tego źródła, ilekroć gubernator Fischer przyjmuje prominentów hitlerowskich i żąda, by były dania z ryb.
Jaką drogą docierały do getta te wszystkie specjały? Szmuglowali je lotnicy niemieccy, których codzienna droga z koszar na lotnisko bielańskie prowadziła przez getto. Sprzedawali Żydom nie tylko te frykasy, lecz w późniejszych latach także broń i amunicję.
Wspomniałem o tych wspaniałych kanapkach, którymi zachwycali się moi „podopieczni” Niemcy. W żadnym razie nie mogą one rywalizować z wykwintnymi kanapkami, jakie robił w Warszawie przed wojną jeden jedyny Hirschfeld. Do dziś czuję niebo w ustach na wspomnienie tych niepowtarzalnych specjałów, m.in. taki „gęsi pipek”, faszerowana szyjka gęsia czy gęsia wątróbka po żydowsku.
Hirschfelda poznałem dopiero w getcie. Przed wojną prowadził w Warszawie kilka wytwórni takich właśnie smakołyków i posiadał też własne sklepy firmowe. Sprawy podatkowe załatwiali ze mną jego “dyrektorzy”, jak sami siebie nazywali, wytworni panowie, chociaż nie wszyscy budzący moje zaufanie.
Pewnego razu, na spotkaniu w getcie z większym gronem przemysłowców i kupców żydowskich w kawiarni na Lesznie, podszedł do mnie niski, niepozorny, skromnie ubrany, nieco starszy ode mnie jegomość i przed- stawia się: “Hirschfeld jestem, dodając: Tak właśnie, Panie Dyrektorze, wygląda ten wielki i bogaty Hirschfeld, i dlatego nigdy się Panu Dyrektorowi nie pokazywał. Co mógłby taki Żydek z Panem Dyrektorem załatwić.”
Po krótkiej rozmowie proponuje mi spotkanie w bardzo ważnej sprawie, którą omówimy “przy dobrej kolacji u najlepszego kucharza żydowskiego, który tej sztuki uczył się u mojego ojca”. Po wyjściu na ulicę zorientowałem się, że na kolację za późno, że zbliża się 19 i trzeba opuścić getto. Umówiliśmy się na następny dzień po pracy. Hirschfeld zaznaczył, że spotkanie ma bardzo ważne znaczenie dla nas obu. Ciekawość skłoniła mnie do przyrzeczenia, że zjawię się na pewno o godz. 16. Odprowadził mnie ku bramie, by mi po drodze pokazać lokal, w którym będzie mnie oczekiwał. Było to na ulicy Siennej.
Ulica Sienna była ulicą plutokracji żydowskiej. Tu gdzieniegdzie były jeszcze domy, w których każdy lokator miał dla siebie osobny pokój, podczas gdy pozostała część getta gnieździła się w byle norze - ciasnej, wilgotnej i ciemnej, po tuzinie i więcej szczątkowych okazów rodzaju ludzkiego. Tu też w obszernych prywatnych mieszkaniach czynne były jaskinie gry, gdzie rozkoszy hazardu zażywali dawni bywalcy Kasyna w Sopocie, funkcjonowały na poły zakonspirowane restauracje, kawiarnie, gdzie można było dostać wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Tam co wieczór odbywały się występy artystów. Programy zawierały nieraz po kilkanaście urozmaiconych numerów, wśród których figurowały popisy nawet całych baletów na poziomie wcale niezłej pornografii paryskiej. Tu dawały codziennie spektakle kabarety literackie, lansując aktualne szlagiery i ulubieńców publiczności.
Słowem, istniały w getcie żydowskim środowiska, które uciążliwy, przymuszony tryb życia rekompensowały sobie w dwójnasób doborem dostępnych w takich warunkach rozrywek i korzystały z nich beztrosko w łunie Danielowych gróźb. A nieopodal rojne ulice pełzały niezmordowanie jak olbrzymie pstre liszki, a w iście bydlęcych kojcach tysięcy przygodnych ruder pleniła się bujna fauna i flora nieszczęścia.
Po kilku zmianach i poprawkach obszar getta został ustalony w następujący sposób:
Leszno – od rogu Karmelickiej do Żelaznej, Żelazną do Nowolipia, Smocza do Nowolipek, do Karmelickiej, Karmelicką do Leszna,
Teren getta centralnego: Gęsia do Smoczej, Smocza, Szczęśliwa, Stawki, Pokorna, Plac Muranowski, Franciszkańska do Bonifraterskiej.
Mieściły się tutaj urzędy Rady Żydowskiej oraz placówki SS Wertefasung, której zadaniem było konfiskowanie żydowskiego mienia po wysiedlonych. Na tym obszarze znajdowały się też zakłady Niemca Brauera i mieszkania jego robotników żydowskich.
Teren szczotkarzy – między Franciszkańską, Wałową, Świętojerską i Bonifraterską.
Teren tzw. małego getta: między Pańską, Prostą, Ciepłą i Twardą. Mieściły się tu filie warsztatów Niemca Toebbensa i getto dla robotników zatrudnionych w tzw. szopach (warsztatach) różnych firm niemieckich na terenie getta Leszno-Karmelicka.
Pas murów otaczający getto, długości 16 km, wysokości 3 m, odgrodził Żydów od świata. Wewnątrz oddzielone były drutem kolczastym, biegnącym środkiem ulicy, poszczególne dzielnice, a nawet bloki fabryczne czy szopy, żeby uniemożliwić i utrudnić wzajemne porozumiewanie się.
Drugie spotkanie z Hirschfeldem odbyło się w maleńkim, dwuizbowym lokalu. Nie było żadnej innej osoby poza nami i gospodarzem. Zestaw potraw był prawdopodobnie ułożony przez Hirschfelda, bo gospodarz podawał bez pytania mnie o moje życzenie.
Nie będę wymieniał dań ani ich opisywał, ponieważ to zupełnie inna kuchnia od polskiej czy francuskiej, i w ogóle inna od wszystkich. Powiem tylko, że ani przedtem, ani potem nie widziałem nawet na bardzo wystawnych przyjęciach takiego zestawu potraw, przekąsek, jakie tu w tym skromnym lokaliku wchodziły po kolei na stół.
Po kilku zdawkowych słowach Hirschfeld przeszedł ad meritum. Chodziło mu o to, żeby mnie skontaktować z jakimś inżynierem Stanisławem Albinowskim. Kto to taki? Zięć słynnego fabrykanta likierów we Lwowie, Baczewskiego. Albinowski był do wojny właścicielem pięknego majątku ziemskiego z pięknym i bogato wyposażonym w drogocenne dzieła pałacem pod Katowicami.
Po wejściu Niemców na Górny Śląsk we wrześniu 1939 r., siedzibę Albinowskich upodobał sobie szef gestapo na okręg śląski, Hahn. Za taki piękny „spadek” Hahn przyrzekł Albinowskiemu pomoc w uzyskaniu intratnego źródła utrzymania w postaci przydzielenia jakiegoś obiektu przemysłowego lub handlowego po Żydach.