W niedzielę powtórzyliśmy to samo. Niemcy się tego nie spodziewali i nie odprowadzili utargów za pierwszy seans, lecz zostawili, jak zwykle, pieniądze w kasach. Całe utargi wpadły w nasze ręce.
W poniedziałek z samego rana wpadł do mego gabinetu Treuhaender, wymachując już od samych drzwi rękami, i woła: „Panie, ale pan ma pomysły – zrobić egzekucję i do tego sprowadzić jeszcze policję, i to niemiecką. Gdyby nie ona, tobym był was wszystkich powyrzucał z kin, a tak byłem bezsilny. Wchodzą pańscy egzekutorzy, a za nimi policjanci w hełmach, z bronią maszynową. W kinie popłoch, widzowie sądzą, że łapanka i zaczynają uciekać. Mówię do nich, panowie co robicie, a oni, że egzekucję podatków z Zarządu Miejskiego. Wtedy ja do policjantów: jestem Reichsdeutsch, czy widzicie, co robią Polacy? Zabierają niemieckie pieniądze. A oni na to ani słowa, tylko plecami zasłaniają wejście do kabiny kasowej”.
Czekam, aż się wygada. Drażnił go mój uśmiech, ale nie odważył się użyć niestosownego słowa. Gdy mi się wydawało, że skończył, pytam go wprost: „Czy jest pan gotów płacić podatki, czy będziemy na stopie wojennej?”. Widząc, że wcale nie nawiązuję do przedstawionego zajścia, zmiękł. Teraz już per Panie Dyrektorze. „W ilu ratach jest pan Dyrektor skłonny zgodzić się na spłatę zaległości? Należność jest bardzo duża. Żeby nie podkopać egzystencji przedsiębiorstw, co proszę uwzględnić, proponuję spłatę w miesięcznych ratach w wysokości równej dwukrotnej kwocie bieżąco płaconego podatku”. Odpowiedziałem: zgoda, pod warunkiem jednorazowej spłaty połowy zaległej kwoty w terminie 10 dni, i udostępnienia ksiąg kasowych mojemu rewidentowi. To jest moje ostatnie słowo, w przeciwnym razie postawię od jutra w każdej kasie swego egzekutora, który po zamknięciu kasy zabierze cały utarg. Co pan woli? Zastanawiał się chwilę, po czym przeprosił mnie i zapowiedział, że przed podjęciem decyzji odwoła się do Stadthauptmanna. Żeby go dobić, uprzedziłem go, że przed końcem urzędowania czekam na ostateczną decyzję. Wyszedł.
Po kilkunastu minutach dzwoni Fribolin i prosi do siebie. Tam usztywniłem swoje stanowisko, argumentując, że kina są przedsiębiorstwami dochodowymi, że niezapłacony podatek musi leżeć w banku na koncie Treuhaendera, i zgoda na wpłacenie połowy zaległości w ciągu 10 dni, a reszty w miesięcznych ratach jest i tak wielką ulgą, a może nawet zbyt dużą wobec Treuhaendera, który przez przeszło rok nie wykazywał żadnych chęci podporządkowania się przepisom podatkowym wydanym przecież nie przez Zarząd Miejski, a przez rząd GG. Fribolin wstał, podał mi rękę na pożegnanie i rzekł: „Nie zmienię decyzji dyrektora Zaborowskiego”. Ten mały, pękaty człowiek, który robił wrażenie komika kabaretowego, zrobił się teraz jeszcze mniejszy, a ja urosłem.
Awantura przyschła. Kina zaczęły regularnie płacić podatek. Wpływy podatku od zabaw, rozrywek i widowisk podskoczyły z 1 mln zł. w roku 1940/1941 na ponad 4 mln zł. w roku 1941/1942. Byłyby jeszcze większe, gdyby nie hasło rozlepiane stale po mieście: „Tylko świnie siedzą w kinie”.
Spośród kilkunastu przeprowadzonych akcji dywersyjnych w pierwszym okresie okupacji, kampania antykinowa była chyba najtrudniejsza. Kilkakrotne próby odstraszenia ludności od kin i doprowadzenia do bojkotu kin przez polską publiczność małe w zasadzie dawały efekty. A był do tej walki istotny powód. Okólnik hitlerowskiego Urzędu Propagandy na okupowanych ziemiach polskich, rozesłany w czerwcu 1940 r. do terenowych dystryktów, stwierdzał, że na ziemiach tych, stanowiących „odwieczną przestrzeń życiową narodu niemieckiego”, może się rozwijać wyłącznie kultura niemiecka. Dla Polaków, którzy, jak głosi okólnik, żyli zawsze najmniej wartościowymi okruchami kultury obcych, odpowiednia jest tylko bardzo prymitywna rozrywka, całkowicie zaspokajająca ich niskie instynkty”. Okólnik ten przypomina też wydane uprzednio zarządzenie o kategorycznym zakazie wystawiania na scenach polskich utworów klasycznych, zarówno polskich, jak i obcych, oraz zalecał organizowanie scen teatralnych i otwieranie nowych kin, które by społeczeństwu polskiemu dostarczały jak najprymitywniejszych rozrywek.
W teatrach wystawiano więc wyłącznie pornograficzne farsy i komedie tandetne, przyciągające niewybrednego widza płaskim humorem. W kinach wyświetlano bezwartościowe filmy, niekiedy włoskie lub francuskie, najczęściej jednak niemieckie ordynarne kicze. Propaganda w kinach przynosiła w kronice aktualności, zdjęcia z frontów i krajów okupowanych, sławiła niemiecki oręż i niemieckie sukcesy polityczne.
Mimo różnych akcji przeciwdziałających uczęszczaniu do kin, frekwencja w kinach warszawskich była duża, znacznie większa niż przed wojną. Publiczność w czasie okupacji rekrutowała się prawie wyłącznie ze środowisk patriotycznie obojętnych, sklepikarzy-spekulantów i kombinatorów, od handlarzy złotem do potentatów opałowych. Fakt, że warszawskie kina były pełne, nie świadczy bynajmniej o postawie większości mieszkańców. Patriotyczna Warszawa bojkotowała i kina, i teatry przez całą okupację.
Tak jak bywalców kin i teatrów uważano za hitlerowskich kolaborantów, tak aktorów występujących na okupacyjnych scenach uważano za zdrajców. Z wyroku podziemia zastrzelony został aktor Igo Sym, który w nagrodę za szpiegostwo na rzecz okupanta otrzymał intratne stanowisko w hitlerowskim aparacie administracyjnym. Po jego pogrzebie Gestapo aresztowało około 200 osób, wśród nich wielu z teatru: Leon Schiller, Stefan Jaracz, Tadeusz Kański, Zbigniew Sawan i inni, na mieście ukazały się listy gończe za Dobiesławem Damięckim i jego żoną Ireną Górską. Nagroda była wysoka, co wskazywało, że Niemcy posądzali Damięckich o udział w tym wyroku.
Skutecznie na spadek frekwencji w kinach warszawskich podziałał pewien afisz, rozlepiony w tysiącach egzemplarzy przez członków jednej z najczynniejszych organizacji podziemia w zakresie tzw. małego sabotażu „Wawer”. Afisz ten wisiał nienaruszony przez dwa dni na wszystkich ulicach miasta. Oto jego treść:
„Do Mieszkańców Warszawy. Od dłuższego już czasu pewne czynniki łobuzerskie z pobudek politycznych starają się wpłynąć na mieszkańców Warszawy, aby bojkotowali kina. Łobuzeria ta posuwa się tak daleko, że obecnie policji znanych jest kilkaset wypadków zniszczenia ubrań bywalcom kin przez oblanie ich żrącymi płynami i kilkaset wypadków poparzenia takimiż środkami najspokojniejszych widzów kinowych. A ileż wypadków jest nieznanych policji wskutek niezłożenia meldunku? Takie i podobne wyczyny łobuzerskie, np. znane również policji i pogotowiu wypadki dotkliwego pobicia stałych bywalców kin, wpływają na frekwencję w kinach i teatrach ujemnie. W związku z tym wyjaśnia się, co następuje: Kina w Generalnej Guberni, stanowiące własność Urzędu Propagandy przy Generalnym Gubernatorze, przekazują cały swój dochód na dozbrojenie Armii Niemieckiej, która krwawi od dłuższego czasu dla dobra nowej Europy. Armia Niemiecka potrzebuje stale nowego sprzętu, na który właśnie idą m.in. pieniądze z kin. Mieszkaniec Warszawy każdym swym groszem wydanym na kino przyczynia się do utrwalenia nowego ładu w Europie. Armia Niemiecka apeluje do ludności Gen.Gubernatorstwa: Pomagajcie nam! Dajcie Wasz grosz na budowę nowej broni niemieckiej! Idźcie wszyscy do kin! R.Ohlenbusch Szef Urzędu Propagandy przy Generalnym Gubernatorze”.
Przez kilka dni Warszawa nie mówiła o niczym innym, tylko o tym afiszu. Frekwencja spadła do połowy, zmniejszyły się oczywiście również wpływy do Kasy Miejskiej do połowy, ale tym nikt się nie przejmował – nawet ja.
Przez dwa dni Niemcy patrzyli na ten plakat, a kto z nich znał język polski, czytał i do głowy mu nie przyszło, że może to być kontrpropaganda. Również duża część Polaków to tak odebrała, i dlatego natychmiast zareagowała bojkotem kin i teatrów.
Antyfiskalne stanowisko Zarządu Miejskiego przejawiało się nie tylko w niepodejmowaniu nowych obciążeń, ale również i zwłaszcza w polityce i technice wymiaru i poboru podatków. Każde odwołanie od wymiaru osobiście rozpatrywałem z całym obiektywizmem i życzliwością. Wiadomo, że nikt chętnie nie wyciąga z kieszeni pieniędzy i nie niesie do kasy podatkowej, a mimo to w całej literaturze powojennej, która zajmowała się i nadal zajmuje oceną działalności władz miejskich w okresie okupacji, nikt nigdzie nie spotka nawet najmniejszej uwagi na temat niewłaściwego podejścia do spraw polityki podatkowej, do obywatela – podatnika, do egzekucji podatków nieżyczliwego stosunku władzy podatkowej pracowników aparatu podatkowego i egzekucyjnego do podatnika. A nie było to rzeczą łatwą i bezpieczną. Tylko dzięki przyjaznym stosunkom z Kunzem oraz osobistej sympatii i zaufaniu, jakim się cieszyłem u Fribolina, przez cały okres okupacji ani razu nie zajrzała do mojego działu żadna inspekcja kontroli. A jestem przekonany, że gdyby pewnego dnia zjawiła się taka kontrola, rozpoczęłaby swą pracę od rejestru wydanych przeze mnie decyzji ulg i zwolnień od podatków i opłat. Nie pozostało by wtedy nic innego, jak ratować się ucieczką do oddziałów le- śnych.
W niedługim czasie miały spaść na mnie dużo trudniejsze zadania niż wymiar podatków i pobór kontrybucji.
We wrześniu 1942 roku bawiłem na urlopie u swoich kuzynostwa Bischofów w Krasnem koło Rejowca w Lubelskiem. Konstanty Bischof, znany pod imieniem Kostek, był kierownikiem gorzelni i krochmalni. Wiadomo, że kto ma w czasie wojny czy okupacji spirytus, ten może mieć wszystko. Żyło się tu dobrze. Kontrolerzy akcyzy monopolu spirytusowego – Polacy, zaopatrzyli Kostka w oryginalną plombownicę, która mu otwierała dojście do zegara kontrolnego, rejestrującego każdy litr wyprodukowanego spirytusu. Zrywało się plombę, utaczało np. 200 l, o tyle cofało się wskazówkę zegara, zakładało się nową plombę, i po tygodniu czy dwóch, zależnie od „zamówień”, dokonywało się następnej operacji. Sprzedawało się wyłącznie za złote monety: ruble, marki, lub za dolary. Partyzanci otrzymywali gratis. Z bezpłatnego „przydziału” korzystały szpitale w Rejowcu i Chełmie, miejscowy proboszcz, nielichy moczymorda, ale kto w czasie takiej sytuacji politycznej nie zaglądał do kieliszka – kto był pewny, że doczeka jutra.
W sobotę, 26 września, z walizami pełnymi prowiantu wracałem popołudniowym pociągiem z Rejowca do Warszawy. Kiedy pociąg stanął w Lublinie, natychmiast otworzyły sie wszystkie drzwi wagonów, a z peronu rozległy się krzyki: „Aussteigen Alle raus” – wszyscy wysiadać. Patrzę przez okno i widzę kilkudziesięciu SS-manów z psami. Niedobrze, myślę sobie, ale wysiąść trzeba. Kiedy wszyscy wysiedli i SS-manni skontrolowali cały pociąg, na peronie zaczęła się gonitwa i szczucie psami. Pędzili nas z jednego końca peronu na drugi, i z powrotem.
Mimo że w Krasnem nabrałem sił, ciężkie walizy w połowie drogi wyleciały mi z rąk. Stanąłem i czekam, co będzie teraz, jak zareagują SS-mani. Tłum znowu biegnie, a ja nadal się nie ruszam z miejsca. Gestapowcy przebiegają obok, nie piorą batami jak innych, nie szczują psami. Popędzili jeszcze dwa razy cały tłum tam i z powrotem, nie włączając mnie do niego, i wreszcie wpędzili wszystkich do poczekalni dworcowej. Stoję i rozglądam się po peronie. W odległości kilkudziesięciu metrów na przejeździe przez tory stoi grupka SS-manów bez psów, z pejczami w ręku. Podnoszę walizki i udaję się w ich kierunku. Zauważyłem, że to starszyzna – podoficerowie. Jeden wśród nich leutenant. Stawiam przed nim walizki, wyjmuję legitymację służbową, zaświadczenie, że jestem na urlopie, podaję porucznikowi i dość pewnym głosem się odzywam: Panowie, pojutrze kończy się mój urlop. Nie mogę się nie stawić w poniedziałek do pracy, bo mój szef, SA-Brigadefuehrer Leist, nie przyjmie żadnego tłumaczenia.
Ten SA-Brigadeefuehrer zrobił swoje. „Niech pan szybko pobiegnie, tam stoi pociąg do Warszawy.” Podziękowałem, ale biec to ja z tym ciężarem nie mogłem. Jakoś jednak doniosłem do ostatniego wagonu. Ale tu nie było już peronu i nie byłem w stanie podnieść walizki tak wysoko, by postawić na stopniu. Zlitował się nade mną jakiś kolejarz i pomógł mi wejść.
W wagonie zastałem samych młodych mężczyzn. Któryś z nich zapytał mnie, gdzie mnie złapali. Patrzę na niego i mówię, że mnie nikt nie złapał, po prostu z urlopu wracam do domu do Warszawy. Wszyscy się roześmiali w głos. „Panie, przecież to pociąg z ludźmi na roboty do Niemiec. Nas zabrali z domów i wiozą do Rzeszy.” Tak bardzo się tym nie przejąłem, gdyż pociąg musi się gdzieś zatrzymać w Warszawie. Tak się też stało. Bez przeszkód wysiadam na Dworcu Wschodnim, cało dobrnąłem do domu i dopiero tu dowiaduję się, co to się działo w Warszawie przez cały czas mojej nieobecności.
Wrzesień stał się miesiącem szczególnego terroru i największego dotychczas nasilenia łapanek w Warszawie. Odbywały się one codziennie, w różnych punktach miasta jednocześnie, o różnych porach – od świtu do nocy. Już nie tylko policja i nie tylko oddziały SS, lecz również jednostki Wehrmachtu i lotnicze brały udział w tych barbarzyńskich akcjach. Większość schwytanych wywożono do Rzeszy na roboty, część „podejrzanych” – do obozów koncentracyjnych lub od razu na „rozwałkę” – rozstrzelanie. Wybrano wtedy z Warszawy kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
Kamiński, naczelny redaktor Biuletynu Informacyjnego i szef „Wawra”, wydał specjalny rozkaz do wszystkich wawerczyków, że ambicją każdego winno być przyłożenie ręki do zemsty za brata, siostrę, krewnego, kolegę, przyjaciela, za każdego rodaka schwytanego w łapankach. „Niech szkopskie ścierwo poczuje, że Warszawa nie zapomina o swoich krzywdach, że zawsze za nie odpłaci, że tu nie będzie biernego czekania, że tu zawsze na wszystko będzie odpowiedź.”
Według meldunków, które wpłynęły do Komendy Głównej, oblano żrącymi płynami około 10.000 Niemców. A że skutki były bardzo odczuwalne, najlepiej świadczy okólnik Komendy Miasta z informacją o działalności sabotażowej grupy polskiej, która oblewa żrącym płynem płaszcze żołnierzy niemieckich.
Z akcją wawerczyków zbiegła się akcja grupy bojowej Gwardii Ludowej, która 24 października 1942 r. wrzuciła do „Cafe Clubu” – lokalu „Nur fuer Deutsche”, odwiedzanego przede wszystkim przez wyższych oficerów, wiązkę granatów, od której zginęło 4 hitlerowców, a 10 zostało rannych.
Następnego dnia, w niedzielę, przeprowadzono aresztowanie przypadkowych gości w Kawiarni „Sim” i „Swan”. Zarządzono też zmianę godziny policyjnej na 20 oraz wyciągnięto z domów 50 osób jako zakładników, którzy mieli być rozstrzelani w razie powtórzenia się podobnych aktów.
28 pąździernika ukazało się na murach warszawskich represyjne zarządzenie o kontrybucji w wysokości jednego miliona złotych, które dotyczy wyłącznie ostatniej akcji „Wawra”, tzn. niszczenia ubrań i mundurów.
„Gubernator Okręgu Warszawskiego Zarządzenie dotyczy zapłacenia kontrybucji za zamachy kwasem solnym. Na podstawie paragrafu 5 pierwszego rozporządzenia o odbudowie administracji okupowanych polskich obszarów z dnia 16.10.1939 (Dz.Rozp. GG str.3) zarządzam: 1. Jako kontrybucję za zbrodnicze zamachy kwasem solnym nakłada się na polską ludność starostwa warszawskiego obowiązek zapłacenia grzywny w wysokości 1.000.000 zł. Grzywna powinna być zapłacona staroście miejskiemu w Warszawie do dnia 15 listopada 1942 r. Za ściągnięcie grzywny jest odpowiedzialny komisaryczny burmistrz miasta Warszawy. Warszawa, dnia 27 października 1942 /-/ Dr.Fischer”.
Wzięcie zakładników wstrząsnęło opinią publiczną, mimo że Warszawa znała już nadto dobrze tę zbrodnię. Zmianą godziny policyjnej, jak i kontrybucją nikt się specjalnie nie przejmował, każdy potraktował ją ze swoistym humorem. Obliczono, że w kategoriach statystycznych rzecz biorąc – wypadnie zaledwie po złotówce od łepka, i oblewanie Niemców kwasami jest w tych ciężkich czasach najtańszą przyjemnością.
Kwota kontrybucji rzeczywiście nie jest wysoka, ale trzeba ją jakoś rozdzielić. Jedyny Dział Podatków i Opłat ma ewidencję zdolności płatniczej mieszkańców. Prezydent Kulski wzywa mnie i poleca przygotować projekt zarządzenia. W naszych rozważaniach podatkowych przyjmujemy zawsze podział na 3 grupy płatników: właścicieli nieruchomości, trudniących się przemysłem, handlem i rzemiosłem, a więc wykupujących karty rejestracyjne, oraz głównych lokatorów. Kwoty w p szczególnych grupach zostały zróżnicowane, a ostatnia grupa - główni lokatorzy zostali obciążeni śmieszną kwotą: 1 zł.
Mimo niskich obciążeń, nikt się nie spieszył z uiszczeniem należności w wyznaczonym terminie. Ja też nie popędzałem, bo chodziło o to, aby zbyt szybkie wpłacenie całej kwoty nie robiło wrażenia u Niemców, że milion złotych to za mała grzywna. Nie ma dnia, żeby mnie nie wzywano do Fribolina czy urzędu gubernatora, gdzie musiałem się tłumaczyć, dlaczego tak wolno postępuje realizacja, dlaczego nie wysyłam egzekutorów. W końcu musiałem codziennie składać w obu urzędach raport o bieżącym stanie. Gdy wpłaty osiągnęły wysokość nałożonej kontrybucji natychmiast wstrzymałem przyjmowanie dalszych wpłat.
Winien jeszcze jestem wyjaśnienia kryptonimu „Wawer”. Noc z 26 na 27 grudnia 1939 roku była najtragiczniejszą nocą dla ponad 100 rodzin polskich. W tę noc kończącą Bożonarodzeniowe święto w podwarszawskich miejscowościach Wawer i Anin do drzwi mieszkań stukała hitlerowskimi kolbami śmierć. Wyciągnięto z domów mężczyzn, w tym kilkunastoletnich chłopców i siedemdziesięcioletnich starców. Na podwórzu domu przy ul. Drugiej Poprzecznej w Aninie spisano personalia. Nie odbyła się nawet parodia sądu, nie szukano świadków. Wyrok wydany został przez pułkownika niemieckiej policji porządkowej w Warszawie, Maxa Daumego, aby przez skazanie i wykonanie wyroku dać odstraszający przykład polskiemu społeczeństwu.
Przed plutonem egzekucyjnym ustawiono ich dziesiątkami. Ostatnią dziesiątkę „ułaskawiono”, bo przecież ktoś musiał pogrzebać rozstrzelanych. Gdy Niemcy odeszli, spod zwału trupów wygrzebało się siedmiu ciężko rannych.
Powstała w następnym roku konspiracyjna organizacja małego sabotażu przybrała jako swój kryptonim nazwę „Wawer”. To jej członkowie przypominali na ulicach okupowanej Warszawy kredą i smołą o zbrodni wawerskiej.
Skrupulatnie wypełniał Daume przykazanie Hitlera, który w kwaterze w Obersalzberg w sierpniu 1939 roku na odprawie wyższych dowódców tymi słowami do nich się zwrócił: „Bądźcie twardzi, bądźcie bezwzględni, działajcie szybciej i brutalniej niż inni. Narody Europy Zachodniej muszą zadrżeć z przerażenia. To jest najhumanitarniejsze prowadzenie wojny, ponieważ jest odstraszające. Ja wam dam propagandowy powód do wojny (miał na myśli prowokację gliwicką) – zwycięzcy nie pytają, czy powiedział prawdę, czy nie. Po rozpoczęciu wojny nie jest ważne prawo, lecz zwycięstwo. Dla mnie jest obojętne, co mówi o mnie zniedołężniała zachodnia cywilizacja.
Rozkaz brzmi: cel wojny nie polega na osiągnięciu określonej linii, lecz na fizycznym zniszczeniu przeciwnika. Dlatego ja na razie tylko na Wschodzie przygotowałem swoje jednostki Totenkopf – Trupie Głowy – do zabijania bez litości i pardonu wszystkich mężczyzn, kobiet i dzieci polskiego pochodzenia. Tylko w ten sposób możemy zdobyć przestrzeń życiową dla siebie”.
Zbrodnia wawerska rozwiała ostatnie złudzenia tej niewielkiej zresztą części społeczeństwa polskiego, które jeszcze na przełomie 1939/1940 wierzyła, że niemieccy okupanci, przedstawiciele narodu o tak wielkich przecież tradycjach kulturalnych, zdobędą się na poprawny stosunek wobec podbitego kraju. Teraz już nikt nie miał wątpliwości, jakie będzie życie pod hitlerowską okupacją.
Zbrodnia wawerska wzbudziła też w całym narodzie instynkt samozachowawczy i umocniła jego wrogą postawę wobec okupanta. Już w noc sylwestrową 1939/1940 grupa harcerzy organizacji „Plan” (Polska Ludowa Akcja Niepodległościowa) zagazowała najwytworniejszy lokal nocny „Adrię”, w którym odbywał się wieczór elity hitlerowskiej. W garderobie, w korytarzach, w sali restauracyjnej, na ulicy rozpoczął się wielki, zbiorowy atak morskiej choroby.
Tym zakończył się bal sylwestrowy władców Warszawy. Po tym wypadku pojawiły się napisy w szaletach miejskich, dworcowych, w ubikacjach restauracji i kawiarń:
„Na Bismarcka srebrną trumnę, Na Hitlera czoło dumne, i na wszystkich Niemców w świecie, Tylko nie na deskę przecie”.
Wiosną 1940 roku w Europie nastąpiły wydarzenia, które w Polsce miały zasadniczy wpływ na koncepcję pracy podziemnej, jak również na ustawienie się całego społeczeństwa do organizowania sobie życia w nowej sytuacji własnej. Zdano sobie sprawę, że wojna potrwa długo. W kwietniu Niemcy zajęli Danię i Norwegię, padła Belgia i Holandia, skapitulowała Francja.
Wojna trwa na wszystkich frontach, trwa też i coraz bardziej się rozwija wojna warszawsko-niemiecka. Mimo łapanek, egzekucji, wysyłki do obozów koncentracyjnych i na roboty do Niemiec, toczy się w stolicy bój z okupantem i jego wrogą propagandą o nastrój i ducha ludności. Nie ma dnia, żeby na murach miasta nie pojawiły się napisy, plakaty czy karykatury Hitlera. Na wszystkich murach co dzień obraża się szkopów, Fuerera i całą Oś, i na latarniach, bramach cmentarza znów „Nur fuer Deutsche” napisze ktoś „Patrz, to jest dumne miasto – Warszawa, więcej niż tysiąc okropnych dni wlecze się sprawa trudna i krwawa, a ona walczy, ona drwi”.
Nie mogli sobie Niemcy dać rady ze zdzieraniem z murów i płotów plakatów i napisów kredą, farbą, smołą „Polska żyje”, „Polska walczy”, „Polska zwycięży”.
Kiedy Niemcy wyryty na cokole pomnika Kopernika napis „Mikołajowi Kopernikowi – Rodacy” zasłonili tablicą „Dem grossen Astronomen”, wawerczycy w biały dzień usunęli ją, mimo że pomnik stoi naprzeciwko komendy policji, a gmachu strzeże posterunek. Wybrali dzień z silną zawieją śnieżną.
W kilka dni później na tablicach i słupach ogłoszeniowych ukazało się ogłoszenie gubernatora Fischera, który powiadamia, że „w odwet” za to zarządził zniesienie pomnika Kilińskiego.
Już następnego dnia na tych ogłoszeniach nalepiono kartki: „W odwet za zniesienie pomnika Kilińskiego zarządzam przedłużenie zimy o sześć tygodni. /-/ Mikołaj Kopernik”
Pojawiły się też nowe dowcipy: „Nad straconą Kennkartą Kopernik się biedzi, Astronom zawinił, a szewc za to siedzi”. Kopernik do księcia Józefa Poniatowskiego: „Józiu, podaj się lepiej sam za Volksdeutscha, bo inaczej to Cię nim zrobią na siłę, jak mnie”.
Kursowały też różne dowcipne piosenki na aktualne tematy, jak: „Siekiera, motyka, styczeń, luty, Niemiec z Włochem gubią buty, Siekiera, motyka, piłka, nóż, przegrał malarz wojnę już”.
Po przydługiej dygresji i wyprzedzaniu pewnych faktów, musimy się cofnąć i wrócić na Ratusz. W roku 1940 starosta miejski Leist otrzymuje zastępcę.
Jest nim dr Hermann Fribolin, burmistrz czy nadburmistrz Karlsruhe.