Jam okazał podziwienie, że do grodu ich nie odsyła; ale pan łowczy na to:
– My nie w Litwie, u nas hajdamaczyzna ciągła. Gdybym ich do grodu odesłał, krótka by była sprawa. Tam by ich powiesili, nimby słońce zaszło, a dopiero by mnie była bieda z Pawlikiem; jednej nocy bym nie przespał spokojny. Z naszymi hajdamakami ani nadto dobrze, ani nadto źle być nie można. Wiedzą oni, że ich dwóch w moim ręku, z tego mi zysk; bo jakby szkodę zrobili, bez grodu kazałbym ich wbić na pal: radzi nieradzi muszą być spokojni.
A ja mu:
– A to piękną będę mieć kwaterę w lesie! Z deszczu pod rynnę: ja kryję konie przed Moskalem, a złodziej mi je zabierze.
– Pan porucznik nie znasz ich obyczajów: w Szyjeckiej Budzie będzie bezpieczniej niż w Cudnowie. Hajdamaka ma wilczą naturę: nigdy szkody nie robi blisko swojego gniazda. Mamy tam hutę i karczmę, przy której co niedziela pełno hajdamaków. Piją z fabrykantami, nawet dzieci ich do chrztu trzymają; święta między nimi komitywa: ani hajdamaka fabrykanta, ani fabrykant hajdamaki nie zdradzi. W kasie bywa po kilka tysięcy złotych, a daj Boże, żeby ze strony kasjera i rachmistrza nie było więcej szkody niż od hajdamaków. Bywa często Pawlik u naszego leśniczego i ja go tam razu jednego spotkałem i mówiłem z nim, udając, że nie wiem, co on za jeden, lubo leśniczy mi szepnął, kto on taki. Nie masz co mówić, sprytny chłop a barczysty, że nie życzyłbym trzem jego spotkać; nie daliby mu rady. I pan porucznik nieraz może go widzieć będziesz.
Tak rozmawiając szliśmy dalej w las ścieżkami, po których najmniejsza fura by nie przeszła. Chociaż konno, musieliśmy iść gęsiego za przewodnikami, aby co prędzej do Szyjeckiej Budy się dostać. Wtem słyszeć się dały gwizdania... To już mi nic dobrego nie zwiastowało. Aż tu zaraz dwóch hultajów, wyszedłszy z gęstwiny, zbliża się do nas i krzyczy: „Stój!”. Każdy z nich trzymał rusznicę w ręku. Pan łowczyc, koło mnie będący, dobył pistoleta z olstry, ale ja na niego:
– Schowaj mi zaraz waćpan pistolet. W lesie wara z ognistą bronią, żeby jak wystrzelisz, każde drzewo za to nie dało ognia. Abo widać, z kim sprawa?
A jeden z nich, którego poznał pan łowczy, że to był sam Pawlik, przystąpiwszy do mnie:
– Widno, że pan bywalec. Dalibyście sobie duchu, gdyby panicz był wystrzelił.
Wtem gwizdnął przeraźliwie i więcej może stu rozbójników wysypało się z prawej i lewej strony drogi. Pewnie jedna noga z naszych by nie uszła, gdybym łowczycowi był dopuścił wystrzelić.
Zbliżył się Pawlik do pana łowczego:
– A co, panie, czy mam pana zabić w dyby jak pan moich ludzi?
– Mój kochany – odpowiedział łowczy – ty wiesz, że Cudnów nie mój i że ja pańskiego dobra pilnować muszę. A kiedy który hultaj na rynku się pokaże i o nim mnie dadzą wiedzieć, jeszcze przy ludziach, co by to powiedzieli, gdybym jego nie ścigał? Ty nie do mnie miej żal, ale do mojego pana, co w instrumencie wyraźnie zalecił, abym hajdamaczyznę wypleniał; rozpraw się o to z nim w Warszawie lub gdzie go znajdziesz, a mnie daj czysty pokój, a nawet podziękuj mnie, że ciebie w lesie nie gabam. Niedawno pan regimentarz rekwirował, bym z całego poddaństwa zrobił w lesie na was obławę, a ja to tym, to owym go zbywam, byście pokój mieli. Ty umowy nie dotrzymujesz z leśniczym: ziemięś jadł przysięgając, że w lesie nas zaczepiać nie będziesz; my za to na was przez szpary patrzymy, a teraz na mnie napadasz. Myślałem, żeś uczciwy hajdamaka, a jak widzę, z ciebie zupełne ladaco.
– Albo ja nie szanował wielmożnego pana i jego ekonomii? Onegdaj jeszcze spotkałem pisarza jadącego z Budy do Cudnowa i mówiłem z nim po bożemu; niech sam powie. Jeszczem go prosił, aby mnie skałek przywiózł, anim mu macał szarawarów, chociaż w nich tysiąc złotych było. A wielmożny pan moich ludzi w dyby pozabijał. Czy oni szkodę jaką robili, czy nie chcieli bazarnego opłacić? Cóż to, czyż już nam nie wolno na targu półdrabek przedawać? Teraz moje na wierzchu. Oddam za swoje.
– I cóż na tym zyskasz, jak mnie ukrzywdzisz? Niech no któremu z nas włos aby jeden spadnie z głowy, a ekonom cudnowski o tym się dowie, na pal każe wbić obudwóch twoich podkomendnych, a potem, jak z Kozaków i wszystkich włościan cudnowskich wyprawi obławę do puszczy, nie wiem, czy na tym zarobicie. Przyznaj, że wam nieźle się dzieje w Hałacie. Lepiej nas puść z Bogiem i licz na moje wdzięczność.
– Ale! Niech tylko popróbuje ekonom moich parobków zamordować, ja jemu nazajutrz żonę i dzieci pozarzynam, a Cudnów ze czterech stron podpalę, że ściany na budę nie zostanie.
– Ale, mój Pawliku, gadajmy po ludzku, czy ty zemstą swoją, choćby ci się ona i udała, swoich wskrzesisz, jak ich na pal wsadzą? Lepiej puść nas z Panem Bogiem, a ja twoich ludzi wypuścić każę.
– Ja wielmożnemu panu już nie wierzę. Wszakżeśmy obiecywali nie dokuczać sobie. Od nas ekonomia cudnowska krzywdy nie poniosła; nawet pani Sosnowskiej, posesorce Turczynówki, na jedno słówko pańskie konie zabrane oddałem. A wielmożny pan moich niewinnych ludzi pozabierał i dwie niedziele w dybach trzymasz, jakby jakich szkodników. Teraz wielmożny pan w inną dudkę dmiesz, a jak puszczę was na słowo pańskie i wielmożny pan do zamku się dostaniesz, zaraz powiesz: „Co to ja temu chamowi mam dotrzymać obietnicy? Abo to szlachcic, żeby ze mną w umowy wchodził; a haki, a kleszcze na zuchwałego chłopa!”. Czy ja was nie znam?
– Panie Pawlik, wszak ja wam dobrze życzył. Sam przyznaj, czyś mało łask doświadczył ode mnie. Czy wam bronię leszczynę palić na proch? Czy nie pozwoliłem trzem twoim parobkom ze skarbowymi podwodami iść do Krymu za rybą soloną? Czy na Filipówkę nie kazałem wam wydać na twój znaczek z magazynu całej kufy gorzałki? Przyznaj, panie Pawliku, że tobie w naszym lesie jak w raju.
– Aha! teraz „panie Pawliku”, bo strach ma wielkie oczy; będzie tego dobrego gołemu za pazuchę. Ja wielmożnemu panu krótko powiem, co być może. Niech pan zostawi mi zakład, że moich ludzi odeszło, a ja pana wypuszczę. Rozumie się, że na pamiątkę zostawicie mi, co macie pieniędzy przy sobie.
Miarkujcie, panowie bracia, co tu się działo ze mną, który kilkaset czerwonych złotych miałem przy sobie!
– Kiedyś tak niewierzący, panie Pawliku – odrzekł pan łowczy – puśćże mi syna i gościa, a ja u ciebie zostanę jako zakładnik.
– Tak nie będzie. Ja wielmożnego pana puszczę, a syna zatrzymam; prędzej wykupi ojciec syna niż syn ojca; a paniczowi nic złego się nie stanie, że u nas przenocuje.
– Panie Pawlik, zmiłuj się waćpan nad moją żoną. Co ci ona winna, że ją w łyżce wody chcesz topić? Jak mnie bez syna obaczy, to jak Bóg na niebie, bez duszy padnie.
– Wielmożny pan znasz to, że mnie łatwo wziąć za serce. Wracajże pan zdrów z synem! Ale ja bez zakładu nie zostanę. Oto ten gość pański, co paniczowi wypalić nie dopuścił, z nami pójdzie do Hałacy i tam będzie siedział póki wola pańska, bo ja go nie wypuszczę, pokąd ludzi nie obaczę. To wojak, on z nami tęsknić nie będzie.
– Panie Pawliku, nie rób mnie tej krzywdy, żeby mój gość miał narzekać, iż mnie zaufał. Kiedyś taki nieludzki, wolejże i mnie, i syna zatrzymać, a jego puszczaj. Niech na mnie raczej największe nieszczęście spadnie, niżby mój gość najmniejszej przykrości miał doświadczyć.
Żal mi się zrobiło poczciwego łowczego:
– Mości dobrodzieju – ozwałem się – niech pan się o mnie nie troszczy, a z godnym synem i swoim dworem rusza sobie do Cudnowa: ja panu Pawlikowi służę do jego Hałacy. Wdzięczny mu jestem, iż mnie oszacował godnym być zakładem słowa waćpana dobrodzieja, i za dobrą opinią o mnie bardzo mu dziękuję. U niego źle mi nie będzie, wszak my oba żołnierze: ja Rzeczypospolitej, on własnej swojej sprawy; jakoś się porozumiemy. A pan łowczy, jak mu ludzi odeszle, wiem, że tyle pan Pawlik grzeczny, iż mnie sam odprowadzi do Szyjeckiej Budy. Niech mnie szanowny łowczy tu zostawi, a wielmożnej łowczynie nie zapomni moje ukłony złożyć.
– Niechże Pan Bóg nadgradza szanownemu porucznikowi, żeś się zlitował nad moją babą; a ja zaręczam, że niedługo będziesz się nudził. Tylko bardzo proszę pana Pawlika, aby po ludzku obchodził się z panem porucznikiem.
– Wielmożny pan niech o to będzie spokojny: u mnie, kto na gościnie, więcej waży niż rodzony ojciec. Ale jeszcze pana porucznika nie mam za gościa i dlatego, com raz już powiedział, teraz powtarzam: kto co z panów ma pieniędzy przy sobie, proszę natychmiast o nie.
Pan łowczy dobył z szarawarów sakwę, w której było kilkanaście elizawetnych rubli, i te oddał mu, dodając:
– Rozbierz mnie do koszuli, kiedy wola; jakem sodalis, i halerza nie znajdziesz.