A ze strony matki też były "artystyczne" geny poprzez ojca matki, Franciszka Pilczka (ze spolszczonej rodziny czeskiej), znanego w swoim czasie w Poznaniu artysty grafika, założyciela jedynej w zaborze pruskim polskiej drukarni, wydawcy miesięcznika "Życie", gdzie nie wahał się w 1916 roku, w zniewolonym przez zaborców kraju zamieścić "Warszawianki" Artura Oppmana, a przeszedł do historii Poznania jako wybitny grafik i patriota – w Muzeum Historii Miasta Poznania w 1993 roku zorganizowano wystawę jego dorobku.
Z kolei mąż siostry mamy – to malarz Wilhelm Rudy, który zginął w Katyniu.
I tak idąc w głąb dziejów rodu Bogdana, z obu stron napotykamy artystów...
***
http://www.goniec24.com/goniec-zycie-polonijne/item/2944-in%c5%bcynier-sztuk-pi%c4%99knych-twarze-bogdana#sigProId27247d46d1
Pytacie mnie o twarze Bogdana Łabęckiego...? Tak, "twarze" – bo trudno mówić o jednym obliczu kogoś o tak barwnej osobowości. Jedno z nich – to człowiek w całym tego słowa znaczeniu ciekawy życia, świata i ludzi. Wcześnie uwielbiał książki i wręcz je połykał, zwłaszcza w owym "szczenięcym" czasie, gdy pochłaniał opowieści podróżnicze czy biografie sławnych ludzi, np. Napoleona, i czytał najchętniej późnymi wieczorami czy nocami tajemnie, przyświecając sobie pod kołdrą latarką. Bo świat w swej bogatej różnorodności wydawał mu się już wówczas jakże pasjonujący, absolutnie wart zgłębienia, a ludzkość fascynowała go od zawsze, zwłaszcza – jak się przekonamy – ta jej cząstka, która ma w sobie duszę artysty...
No cóż, na razie były to lata II wojny światowej i ojciec, rotmistrz rezerwy polskiego wojska, przebywał w niemieckiej niewoli. Biedna mama sama musiała troszczyć się o utrzymanie rodziny. Miała w związku z tym dość oryginalny sposób wychowywania swej dwójki dzieci. Gdy Boguś jako mały chłopak mówił, że coś by zjadł, odpowiadała nieodmiennie głosem bardzo spokojnym, niemniej stanowczym :
– Jak jesteś głodny, to zrób sobie coś sam, kochanie.
Nie było wyjścia – musiał sam przyrządzić sobie coś do jedzenia. A takie to były czasy, że się marzyło, żeby jakieś skromniutkie danie pojawiło się na stole. Stopniowo nabierał coraz większej wprawy w znajdowaniu jedzenia. Penetrował porzucone czołgi czy samochody niemieckie – żołnierze mieli np. kaszę, cukier, czekoladę...
Tak oto powoli a nieodparcie kształtowała się jego wczesna dojrzałość i co za tym idzie, samodzielność. W przygotowywaniu jedzenia już jako chłopiec znajdował coraz więcej upodobania. A że we wszystkim starał się osiągnąć swoistą doskonałość – to w gotowaniu także. I w Toronto znany był ze swej gościnności – m.in. pomidorowych zup czy bigosów własnej receptury, serwowanych zaproszonym gościom.
***
Z dzieciństwa pamiętał takie zdarzenie: na podwórko kamienicy, w której mieszkał z mamą i siostrą, przyszło paru żydowskich chłopców z warszawskiego getta, szukając żywności. Pukał razem z nimi do mieszkań na kolejnych piętrach, prosząc lokatorów, by dali tym dzieciom coś do jedzenia – a mieszkańcy domu nie odmawiali, dzieląc się wszystkim, nawet ostatkami. Mimo warunków wojennych zebrali tyle żywności, że Bogdan ofiarował się asystować żydowskim chłopcom w przenoszeniu zgromadzonego jedzenia przez dziurę w murach getta, a następnie matki tych dzieci pomogły mu wydostać się z niebezpiecznego miejsca...
Z tych wczesnych doświadczeń Bogdan wysnuł wniosek, że nie było w Polsce antysemityzmu... O tym był przekonany do końca i miał na to liczne dowody nie tylko z II wojny światowej, ale i z obecnej rzeczywistości.
Co tu dużo mówić, lubił w młodości stawać w obronie pokrzywdzonych, co uwidoczniło się wówczas, gdy rozgrywał się polski Czerwiec 56, kiedy to w Poznaniu 100 tysięcy robotników stanęło przeciw totalitarnej władzy, a ta skierowała przeciw nim 300 czołgów, uzbrojoną policję i oddziały wojska...
Wówczas za udział w wypadkach czerwcowych nawet krótko siedział "w ciupie". Wysłany mianowicie przez dyrekcję Fabryki Samochodów Osobowych jako młody inżynier na Targi Poznańskie, wziął spontanicznie udział w tych wypadkach. Zafascynowany dramatyzmem, siłą i prawdą protestu robotników – dołączył się do nich, jak mówi, by przeżyć braterskie, choć krótkotrwałe poczucie wolności. W pewnym momencie chwycił za rękę uzbrojonego policjanta z wymierzonym pistoletem:
– Panie, nie strzelaj do cywila! – krzyknął.
Wtargnął z tłumem do więzienia i brał udział w wyprowadzaniu więźniów. Kiedy jednak zobaczył, że przy okazji hołota kradnie i niszczy więzienny lazaret – stanął w obronie zagrożonego personelu lekarskiego i pielęgniarek, pomagał je wyprowadzać. I to one właśnie uratowały go, gdy nazajutrz został aresztowany – rozpoznały jako tego, który ich bronił. Uwolniono go w krótkim czasie i niemal jako bohater wrócił do Warszawy, nawet diety zapłacono mu za czas pobytu w więzieniu.
Bo Bogdan zawsze umiał odwrócić zły omen, a łaskawy los pomagał mu wyjść zwycięsko z każdej opresji.
***
Już koledzy z warszawskiego podwórka, a potem kompani jego polskiej młodości wielekroć kierowali do niego pytanie: – To co robimy dalej? – a on, pełen fantazji i pomysłów, stawał się od razu ich niepisanym przywódcą jeśli idzie o wszelkie działania, eskapady, jednym słowem sposoby atrakcyjnego spędzenia czasu.
Gdy był studentem Wydziału Budowy Maszyn Politechniki Poznańskiej czy młodym inżynierem w Fabryce Samochodów Osobowych – zawsze znajdował się tam, gdzie działo się coś ciekawego, gdzie zjawiali się interesujący ludzie z Polski i zagranicy – miał w tej mierze niedościgniony węch. Nie zabrakło go w klubie studenckim w Warszawie na spotkaniach z Robertem Kennedym i Burtem Lancasterem.
Ciągnęło go zwłaszcza do artystów. W jego mieszkaniu gościł Zbyszek Cybulski, Ewa Kwiatkowska, Krzysztof Chamiec, na morskiej wyprawie "Batorym" na Wyspy Kanaryjskie, zaznajomił się z Agnieszką Osiecką, spotykał się z Kobielą, zaś na przyjęciu w FSO na cześć Jana Kiepury osobiście poznał bliżej tego wielkiego śpiewaka...
Z jednej strony, będąc kierownikiem sekcji konstrukcyjnej w FSO, zgłosił się do sekcji rajdowej i w ekipie fabrycznej kilkakrotnie uczestniczył w samochodowych rajdach eliminacyjnych do mistrzostw Polski, zdobywając nawet brązowy medal, a z drugiej – założył w FSO Klub Inteligencji. A ponieważ nigdy nie brakowało mu zmysłu praktycznego – założył też spółdzielnię mieszkaniową pn. Osiedle Młodych Kochanków. Z myślą oczywiście o młodych, nieżonatych jak on – żeby mieli szansę w Warszawie na mieszkanie i nie musieli błąkać się zakochani po mieście...
Niewątpliwie inicjatywa szła u niego zawsze w parze z fantazją...
I to cechowało go na obczyźnie, gdzie ze względu na brakuje nam często szerokiego kręgu bliższej i dalszej rodziny, sąsiadów, znajomych, przyjaciół – stanowiło wartość niezaprzeczalną.
***
Jak widać, w młodzieńczych latach Bogdana nie brakuje zdarzeń niezwykłych, a jedno z nich, obfitujące w dramatyczne momenty, było jakby rodem z "love story"... Tu może na moment mignie nam nieznana twarz Bogdana – młodego romantycznego kochanka...
Na zakończenie studiów, na obozie wojskowym w Pile, poznał ją, Andronę, dziewczynę swego serca o subtelnej urodzie, solistkę słynnego zespołu "Śląsk", który był właśnie w przededniu tournee do Chile i Mexico, a miał siedzibę w Kosęcinie. Zakochał się w niej od pierwszego spojrzenia, ale Androna wyjechała niebawem z zespołem "Śląsk" do Mexico, a tam po bankiecie wydanym przez ambasadę polską na cześć "Śląska", uwiódł ją wnuk prezydenta Meksyku i natychmiast się jej oświadczył. Przyjęła oświadczyny i w Polsce wzięła z nim ślub w obecności Cyrankiewicza – a Bodzio cierpiał... Ale to nie koniec tej jakby nierealnej, a najprawdziwszej historii...
Po siedmiu latach spotkał się znowu z Androną w Pile, bo jej małżeństwo z wnukiem prezydenta Meksyku definitywnie się rozpadało, była już rozwiedziona, z czwórką dzieci na dodatek... Tymczasem Bodzio uległ poważnemu wypadkowi drogowemu na Zakręcie Śmierci pod Skomielną, niedaleko Krakowa. Czołowe zderzenie taksówki wyprzedzającej autobus spowodowało, że ów autobus wpadł na jego samochód. Z czternastoma złamaniami leżał oto na szosie i przeżywał już swoje "życie po życiu" – niczym na filmowym kadrze całe życie przewinęło mu się przed oczami aż do momentu narodzin... Wiele miesięcy spędził potem w szpitalu w Rabce, gdzie Androna czule go odwiedzała, powróciły dawno wyrzucone z serca uniesienia... Wzruszony i wciąż zakochany, uciekł dla niej ze szpitala z połamanymi, a niezagojonymi żebrami... Tydzień trwała idylla, ale przeprowadzka z pałacu w Mexico do jego warszawskiego mieszkanka nie mogła spełnić marzeń przyzwyczajonej do luksusowego życia Androny i jej czwórki dzieci. Zaproponował jej trzeźwo i szczerze, że zejdą się, jak on się dorobi...
No i jak przypuszczacie, nie zeszli się już nigdy, bo on właśnie postanowił iść za radą Agnieszki Osieckiej – i w niedługim czasie dryfował oto w kierunku Kanady. Ale trudno wymazać z pamięci niespełnioną miłość życia...
***
Dla dokładności: w Kanadzie widzimy go w roku 1973. Najpierw oczywiście musiał się zaadaptować – a na początek nie było lekko. Przyjechał przecież z wizytą, a żyć z czegoś trzeba. Więc jak wielu, wylądował na ontaryjskiej farmie i musiał mozolnie zbierać na terenach uprawnych tytoń. Potraktował to jako wyzwanie losu – ale do czasu jednak.
Z agencji zatrudnienia, z pozwoleniem na pracę w farmie poszedł do zakładów Chryslera. Nie domyślano się, że nie ma pobytu stałego, a mając z Polski, z FSO, doświadczenie konstruktora, postarał się, by przyjęto go do pomocy w pracach nad budową pojazdu dla wojska. Dał się tu poznać jako fachowiec i potem, mając już "landed emigrant", kierował tymi pracami – czytamy w "Punkcie" z 1998 roku – ambitnym piśmie, wydawanym przez Jarka Dąbrowskiego, w art. pt. "Pasja według Bogdana Ł". Dowiadujemy się, że następnie Bodzio zakotwiczył się kolejno w General Motors i Atomic Energy of Canada. "Po drodze było małżeństwo, cztery kupione (i sprzedane) domy, dwójka bardzo udanych dzieci i wielka miłość do sztuki i ludzi kreatywnych"...
***
I właśnie tu, w działalności stricte kulturalnej, wyłania się najciekawsze oblicze Bogdana, nie bez kozery nazwanego przez Polonię torontońską "inżynierem sztuk pięknych". Potrafił bowiem odcisnąć na tym środowisku silne piętno jako inicjator i swoista "lokomotywa" wielu inicjatyw artystycznych.
(...)
Obdarzony był dużą siłą przebicia – na różnych polonijnych imprezach kulturalnych, czy też spotkaniach towarzyskich, gdzie nigdy nie obyło się bez niego – bywało, że spontanicznie stawał się kimś w rodzaju wodzireja, chętnie przejmował też rolę konferansjera, bo głos miał silny i donośny. Pełen pomysłów, niezależny od nikogo, człowiek wolny co się zowie.
Może tę wolność ograniczały od czasu do czasu wdzięki ponętnych pań, ale tu przymknijmy oko, rzecz jest bowiem natury delikatnej... On sam powiadał o sobie, że jest opiekuńczy dla pań, ale uwidaczniało się to na ogół wtedy, gdy błyszczał w ich peletonie. Bo najczęściej otoczony był wianuszkiem pań....
A skąd u niego to umiłowanie balów? Czy zauważyliście, jak Bodzio tańczył? Wygrał niejeden taneczny konkurs lub nawet maraton, czy warto się więc dziwić, że nie mógł opędzić się od wielbicielek tańca? Panie same prosiły go w tany, a gdy nie było innego wyjścia, "pożyczały" go sobie bez pardonu od partnerki, z którą przyszedł na dancing, on zaś nigdy im nie odmawiał...
Zakończmy więc temat "Bodzio i panie" cytatem z wypowiedzi, którą w mojej obecności wygłosiła do niego na jakimś party bystra obserwatorka ludzi, znana torontońska aktorka i reżyserka:
– Panie Bogdanie, pana doprawdy żal dla jednej kobiety. Pan powinien być dla wszystkich kobiet!
Bogdan nie skomentował tego powiedzenia, uśmiechnął się tylko dyskretnie, z wdzięcznością – wreszcie ktoś go rozumiał... Bo sam zdawał sobie sprawę, że słabość do kobiet, no i pewien brak punktualności – to znamię jego barwnej osobowości bon vivanta.
***
Elegancję, można powiedzieć, przyniósł ze sobą na świat. Bodzio słynął bowiem z elegancji, był w środowisku polonijnym swoistym arbiter elegantiarum, chociaż lubił swoje stroje nabywać okazyjnie. Spytałam go, co to jest według niego elegancja. Odpowiedział:
– To nie jest w ubiorze i zachowaniu coś, co się rzuca w oczy – elegancja jest wielką harmonią. Nie mogą sąsiadować wyzywające, gryzące się kolory czy style. Rzecz polega na tym, że się szczegółów ubioru nie zauważa, wszystkie muszą być tak dobrane, żeby żaden z nich nie rzucał się w oczy, a zestawione razem stwarzały wrażenie nienagannej całości, podkreślającej najlepsze cechy naszego wyglądu i osobowości...
Oj, potrafił on podkreślić te cechy, potrafił... Prezentował się tak, że w restauracji kelner jemu podawał rachunek, z czego nie zawsze był on zadowolony... No i te jego niezwykłe kapelusze... W cytowanej już książce Abramowa "Młyn w piekarni", we fragmencie poświęconym Bogdanowi napotykamy takie oto zdanie: "Znany jest z tego, że lubi nosić fantazyjne kapelusze i na balach pokazywać się u boku pięknych dziewcząt. Dziś też towarzyszyła mu efektowna bombshell...".
No i widzicie państwo, że to i styl, i szyk, a może i nawyk...
***
Nie było nigdy rutyny w pomysłach i działaniu Bogdana na rzecz kultury, o czym świadczy m.in. zapoczątkowany przez niego już na samym początku pobytu w Kanadzie, "Latający Salon". Na przełomie lat 70. i 80. organizował mianowicie spotkania z młodymi poetami we własnym apartamencie w High Parku, co stało się zaczątkiem owego Salonu, w ramach którego Polacy spotykali się na dyskusje o sztuce w różnych gościnnych domach, np. u Zdzicha Kryńskiego, Marka i Ity Piechałów... Prezentował m.in. swój dorobek dr Andrzej Pawłowski, lekarz, pisarz i rzeźbiarz, czy Ania Świstun, która kontynuowała dalej ideę Latającego Salonu po odejściu Bogdana, przed którym rysowały się już nowe cele. Bo mając tyle pomysłów do zrealizowania, od jednych działań odchodził na rzecz drugich.
No więc słynne stały się jego loterie i aukcje na ważne społeczne cele. Dla Fundacji Samotnej Matki zdobył np. od hinduskiej firmy na aukcję naszyjnik z emeraldów z diamentami oceniony przez ową firmę na 10 tys. dolarów, a wart w istocie 2000 dol. i tyle zarobiono na aukcji za ów naszyjnik na rzecz owej Fundacji... Z kolei w 2002 roku, gdy Bogdan jako prezes Polsko-Kanadyjskiego Towarzystwa Muzycznego sprowadził do Toronto Chór Akademicki z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, otrzymał potem aż trzy listy z podziękowaniami: od rektora Uniwersytetu, kierownictwa chóru i dyrygenta – "za pomoc w organizacji pobytu i osobiste zaangażowanie Pana Prezesa, a szczególnie za codzienny trud dokarmiania nas".
Nie było w tym stwierdzeniu o dokarmianiu przesady: od Wawrowów wiózł Bodzio dla członków chóru pół samochodu chleba, a z polskich sklepów na Roncesvalles – kilogramy wędlin... Bo w tym okresie Irena i Leszek Wawrowowie należeli do najbardziej ofiarnych sponsorów kultury polskiej w Ontario.
Do dziś należą do nich m.in. wielcy, niezwykle oddani przyjaciele Bogdana, Jacek i Lidia Bartosikowie, którzy od lat nie raz udostępniali mu swą piękną rezydencję w starej części Mississaugi na przygotowywanie spotkań z wybitnymi artystami, przybyłymi z Polski lub z Ameryki, np. Krystyną Jandą, Marią Walewską, Makowiczem, Agnieszką Fatygą, Olbrychskim, Rosiewiczem... Niezwykła serdeczność państwa Bartosików zawsze nadawała tym imprezom, a także świątecznym spotkaniom środowiska polonijnego organizowanym przez gościnnych gospodarzy do dziś, niepowtarzalny koloryt.
Kiedyś Adam Makowicz przybywał z USA do Kanady, by grywać w Toronto w klubie jazzowym "Montreal Bistro". Zaproszony przez Teatr Polonia Scena Format mógł, dzięki zaangażowaniu Bogdana Łabęckiego, po raz pierwszy dać koncert świąteczny dla Polonii 13 XII 1992 w pięknej i przestronnej sali koncertowej Old Mill w Toronto przy pełnej publiczności. Prezenterami byli Agata Pilitowska i Bogdan Łabęcki. Makowicz pisał potem do niego: "Wielką przyjemnością było grać do sali pełnej wdzięcznej publiczności, co było możliwe tylko ze względu na Twoje zaangażowanie, poświęcenie i profesjonalizm...".
Artyści, których Bogdan zapraszał, nierzadko zamieszkiwali w jego mieszkaniu, bo w tamtych czasach oszczędzało się na kosztach hotelu i restauracji. Swoje wrażenia z pobytu w gościnie u Bogdana Wojciech Młynarski skomentował w formie wierszyka: "Jednego cieszą żarty i kpiny /drugiego w banku pokaźne konto /a ja się cieszę / z miłej gościny/ u Bodzia Łabęckiego/ w Toronto...".
(...)
***
Bogdan posiadł wielki talent pielęgnowania przyjaźni, był w całym tego słowa znaczeniu człowiekiem towarzystwa. Emil Broś nazwał go jakże trafnie "centrum sieci towarzyskiej Polonii". Bo tak było naprawdę. Jego wprost niosło do ludzi. Nie usiedział w domu (chyba że czytał, bo zamiłowanie do lektury posiadał duże, zwłaszcza na temat najnowszej historii świata). I tak albo w mieszkaniu czekał na gości, albo też sam się do nich wybierał, lub też szykował się na jakąś artystyczną imprezę. W jego mieszkaniu urywały się telefony, dzwonili i nagrywali się wszyscy, wpraszając się lub zapraszając go do siebie.
Do Bodzia dzwoniło się z powodu terminów różnych spodziewanych najbliższych imprez kulturalnych, co do czasu i miejsca których wiedzę miał on bogatą. A jako urodzony optymista, miał dla przyjaciół dobrą radę i najlepszą energię, rozwiewającą nadciągające chmury ich okresowego pesymizmu.
Ludzie tzw. środowiska, nie tylko polonijnego, pasjami lubili go odwiedzać, w mieszkaniu jego panowała bowiem niezwykła atmosfera, spotęgowana przez dziesiątki starych lamp, rzucających tajemniczy, acz zachęcający, ciepły blask na interesujące obrazy na ścianach, dużą kolekcję mosiężnych naczyń i różne artystyczne drobiazgi, których tu pełno, niczym w dobrym antykwariacie. Bogdan stał się z czasem swoistym "czarodziejem lamp", tych starych i pięknych, którym przez odpowiedni dobór podstawy i kloszy nadawał artystyczny charakter.
Przyjaciół miał tak wielu, że trudno ich wymienić. Jeden z najbardziej zaufanych przyjaciół, wymieniony wyżej Emil Broś, który wraz z żoną Alą, obok Jacka Bartosika, odwiedził go w owym niespodziewanie ostatnim dniu w szpitalu, miał to szczęście, że Bogdan w podzięce za wizytę ściskając mu rękę, w tym momencie zaczął odchodzić z tego świata...
***
Jak widać, o Bogdanie można by w nieskończoność, tak barwnie i wielowymiarowo zapisał się w sercu Polonii torontońskiej... Artystyczny stosunek do życia, a przy tym ogromny zmysł praktyczny sprawiły, że nie tylko był liczącym się współorganizatorem polskiego teatru w Toronto czy wielkich balów polonijnych – do końca pozostał tym, który potrafił zapełnić salę czy widownię zaprzyjaźnionymi ludźmi z polonijnego środowiska....
(...)
A jeśli dodać do tego niespożytą energię i realne wyczucie rzeczywistości, a także niezawodną intuicję – wszystko to składało się na nieprzemijającą z upływem lat popularność naszego "inżyniera sztuk pięknych", ujętą parę lat temu w krótkim, ale treściwym powiedzeniu konsula generalnego RP w Toronto Marka Ciesielczuka, przedstawiającego wybijających się polonijnych działaczy na uroczystości w Konsulacie: "...a Bogdana nie trzeba przedstawiać".
Gdy potem żegnano Bogdana na zawsze, konsul generalny RP Grzegorz Morawski wyraził uczucia polonijnej zbiorowości, mówiąc m.in: "Wszędzie go było pełno – jak bardzo będzie nam go brakowało...".
Tak, bardzo będzie Polonii brak jego energii, konstruktywności, otwartości na świat i ludzi.
Krystyna Starczak-Kozłowska