farolwebad1

A+ A A-

Turystyka

piątek, 14 grudzień 2012 16:20

W cieniu klifów

Napisane przez

Na początek krótkie zadanie z matematyki: Podczas wyjazdu grupy młodzieży starszej z parafii św. Kazimierza w Toronto do Wiarton kobiety w ciąży stanowiły 20 proc. wszystkich uczestników i 1/3 wszystkich kobiet. Mężczyzn natomiast pojechało o dwóch mniej niż kobiet. Ile osób liczyła grupa?
Gdy w tygodniu poprzedzającym wyjazd umawialiśmy się, o której godzinie robimy zbiórkę, mój mąż był zdziwiony ustaloną rozpiętością czasu. Mieliśmy bowiem stawić się przed kościołem w piątek, 7 grudnia, między 18.15 a 19.00. Chyba jednak takie podejście do sprawy miało sens, bo rzeczywiście trzeba było 45 minut, żeby wszyscy się zeszli. Ci, którzy byli na miejscu wcześniej, po prostu pomagali w pakowaniu.
Jechaliśmy aż czterema samochodami. W pierwszej chwili wydawało mi się, że to zbyt wiele jak na liczebność naszej grupy, ale widząc, ile bagażu taka grupa potrzebuje, żeby przeżyć dwa dni, liczba samochodów okazała się uzasadniona. W końcu udało nam się wyruszyć około 19.30.
Z początku staraliśmy się jechać zwartą grupą, szybko jednak zarzuciliśmy ten pomysł. Po wyjeździe z miasta pogoda zaczęła się psuć, padał deszcz, a dalej pokazała się mgła, która ciągle gęstniała. Trudno było trzymać się razem, ustaliliśmy więc, że zrobimy postój w Tim Hortons w Orangeville. Tam okazało się, że godzina jazdy wyzwoliła w większości uczestników nieposkromiony głód. Zaraz mi się przypomniały wycieczki w szkole podstawowej, kiedy to na początku drogi każdy wyjmował swoje słodycze i kanapki.


Noclegi mieliśmy zamówione w Wiarton, w motelu Top Notch, którego właścicielem jest Polak, p. Zbigniew. Motel znajduje się na początku miasta po prawej stronie. My z mężem i jeszcze jedną koleżanką jechaliśmy vanem prowadzonym przez o. Marcina Serwina OMI, opiekuna naszej grupy. Tak się złożyło, że dojechaliśmy na miejsce jako ostatni. Dzięki temu została nam oszczędzona rozmowa z policją dotycząca prędkości. Na szczęście na rozmowie się skończyło.


Odebraliśmy klucze i poszliśmy do pokojów. W przeciwieństwie do młodszej młodzieży, która była na wyjeździe integracyjnym kilka tygodni temu, nas nie trzeba było zaganiać do łóżek. W perspektywie mieliśmy pobudkę o 5.00 rano następnego dnia.
Ale udało nam się wstać! Za oknem było jeszcze ciemno. Już o 5.30 byliśmy w restauracji, która znajdowała się obok motelu. Tam mieliśmy dostęp do kuchni, żeby przygotować śniadanie. Przygotowanie kanapek poszło nam dość sprawnie. Około 6.00 zaczęliśmy dzień Mszą św. Gdy potem jedliśmy śniadanie, zaczęło się powoli rozwidniać. Widać jednak było, że na słoneczną pogodę nie mamy co liczyć. Trochę szkoda, ale nie można się zniechęcać. W końcu mieliśmy w założeniu aktywnie spędzić ten czas, a nie przeleżeć weekend plackiem w motelu, co jakiś czas odwiedzając restaurację. Chociaż z drugiej strony, nie twierdzę, że nie znaleźliby się tacy, dla których ta koncepcja wcale nie byłaby przykra.
W planach mieliśmy dojazd do Tobermory i kilkunastokilometrową wycieczkę po Bruce Trail. Krajobraz po drodze trochę mnie zaskoczył – najczęściej było widać niemal zupełnie płaski teren ciągnący się po obu stronach drogi. Tobermory na początku grudnia okazało się praktycznie wyludnione. Na chwilę podjechaliśmy pod miejscową lodziarnię, którą o. Marcin szczególnie zachwalał. To tak w ramach zachęty, bo mieliśmy to miejsce odwiedzić po zakończeniu wędrówki.


Następnie musieliśmy poszukać miejsca, w którym chcieliśmy wejść na szlak. Niestety pierwsze dwie próby okazały się nieudane. W końcu zapytaliśmy miejscowych o drogę. Okazało się, że powinniśmy skręcić w prawo zaraz po wjechaniu do miasta. Cofnęliśmy się więc i tym razem bez trudu znaleźliśmy drogę do centrum informacyjnego. Teraz jednak centrum było nieczynne. Na szczęście mapy szlaku wyłożono na zewnątrz. Na początku wdrapaliśmy się na wieżę widokową ustawioną niedaleko parkingu. Ale dzień nie był widokowy. Zaczął padać śnieg.
Weszliśmy na szlak. Na początku ścieżka wysypana była równym żwirkiem, jednak gdy oddaliliśmy się od centrum informacyjnego, stała się zwyczajną dróżką prowadzącą przez las. To, że szliśmy przez las, miało swoje dobre strony – drzewa zatrzymywały śnieg, może dzięki temu mniej go spadało na nasze kurtki. Wiatr też był mniej odczuwalny. Temperatura powietrza nie spadała poniżej zera, śnieg zaraz się topił – przez jakiś czas w ogóle nie było go widać w lesie, a potem tylko w miejscach, gdzie ścieżka nie była osłonięta drzewami. Poruszaliśmy się głównym Bruce Trail w kierunku zachodnim. Zamierzaliśmy spróbować dojść do jezior Cyprus, Mar i Horse. W ich okolicy w klifach wyżłobione są groty. Do tego miejsca mieliśmy około 18 kilometrów. Potem czekałoby nas jeszcze przejście do drogi nr 6, która przebiega przez cały półwysep Bruce.
Szlak był oznakowany bardzo dobrze, właściwie chyba nie sposób się było zgubić. W pewnym momencie wyszliśmy na bardziej otwarty teren. Zrobiło się całkiem biało. Bo i niebo było szare, i śnieg zapadał łąki, które przemierzaliśmy. Chyba mogę powiedzieć, że to było moje pierwsze doświadczenie zimy w tym roku. Niedługo potem szlak wyprowadził nas na drogę, na końcu której znajdował się parking. Tutaj zatrzymaliśmy się na chwilę przy tablicy informacyjnej. Znalazły się osoby, które głośno i zdecydowanie wyraziły obawę, czy powinniśmy iść dalej – w końcu pada, a trzeba będzie iść po skałach... Prosty wniosek, że zrobi się bardzo ślisko. Na szczęście o. Marcin pozostał nieczuły na takie sugestie.
Po przejściu jakichś może 50 metrów przed naszymi oczami rozciągnął się widok na zatokę Little. Wyszliśmy na kamienistą plażę. Mimo pochmurnej pogody widać było, że woda ma kolor turkusowy. Fale delikatnie rozbijały się o brzeg. Kawałek przeszliśmy brzegiem, po czym szlak znów wszedł w las. Zrobiliśmy krótką przerwę na kanapki, po czym ruszyliśmy dalej.


Szło się bardzo dobrze, cały czas wzdłuż brzegu klifu. Gdzieniegdzie drzewa rosły trochę rzadziej i wtedy można było spojrzeć w dół. Kolor wody zachwycał mnie nieustannie.
Razem z moim mężem, jednym kolegą i o. Marcinem szliśmy na końcu grupy. Reszta ekipy o dziwo zwiększyła dotychczasowe tempo. Tak wyrwała do przodu, że często traciliśmy ich z oczu. Oni za to tracili opowieści o życiu misjonarzy na Madagaskarze, o tamtejszym jedzeniu, rodzajach mięsa, bananach o smaku truskawek, łatwości wyrobienia prawa jazdy na awionetkę, malarii czy przywilejach przysługujących mężczyźnie, który pojmuje za żonę najstarszą córkę w danej rodzinie.
W ten sposób doszliśmy do zatoki Driftwood. Spoglądając w dół, widać było miejsca, w których przebija się tarcza kontynentalna. Tutaj też napotkaliśmy innych turystów. Dwóch chłopaków szło dokładnie z miejsca, do którego my zamierzaliśmy dojść. Niestety wypowiadając stwierdzenie, że idą od około dwóch godzin, negatywnie wpłynęli na morale części dziewcząt z naszej grupy.


Poszliśmy dalej. W pewnym momencie zatrzymał nas okrzyk koleżanki, która stwierdziła, że na pewno idziemy w złym kierunku. Jak widać GPS w telefonie komórkowym miał większą moc oddziaływania niż papierowa mapa i oznaczenia szlaku na co trzecim drzewie. Powoli dochodziła do nas myśl, że możemy nie dać rady dojść tam, gdzie planowaliśmy. Po około 11 kilometrach od wejścia na szlak przecięliśmy drogę, która trochę kręciła, ale dochodziła do wspomnianej już szosy nr 6. Należało podjąć decyzję, czy idziemy dalej, czy też wracamy do "szóstki" i potem do samochodów. Ostatecznie wybór padł na to drugie. Może gdybyśmy inaczej rozplanowali miejsca pozostawienia samochodów, dalibyśmy radę zobaczyć groty i jeziora.
Ostatnie 8 kilometrów musieliśmy przejść drogą asfaltową. Z początku próbowaliśmy z mężem złapać "stopa", żeby podwiózł chociaż jednego kierowcę i najbardziej zmęczoną osobę do Tobermory. Nikt się jednak nie zatrzymał. Może odstraszała ich liczebność grupy. Większość z nas dzielnie dotarła do miasta. Na samym końcu podwiózł nas strażnik parku, który miał akurat wolne miejsca w samochodzie. Gdy z powrotem byliśmy w komplecie, zajechaliśmy jeszcze pod lodziarnię. Niestety w dalszym ciągu była zamknięta.
Po powrocie do motelu mieliśmy chwilę, żeby odsapnąć. Następnie zabraliśmy się za przygotowanie jedzenia. Jedna z koleżanek wcześniej przygotowała steki i udka z kurczaka, które teraz wystarczyło upiec na grillu. Do tego sałata i pieczone ziemniaki... Wszyscy mogli najeść się do syta po kilkugodzinnym wysiłku. Wieczorem graliśmy jeszcze w monopol. To była taka bardziej nowoczesna wersja, bo zamiast znanych mi do tej pory papierowych pieniędzy każda drużyna otrzymywała kartę kredytową. Jest to ciekawy pomysł na usprawnienie gry. Pamiętam jednak, że grając w monopol jako dziecko, często starałam się np. zbierać banknoty o najmniejszym nominale albo chowałam część pieniędzy pod planszą "na czarną godzinę", tak żeby nikt inny o tym nie wiedział. Tu by się tak nie dało. Na koniec rozpaliliśmy jeszcze ognisko.
Gdy wcześniej o. Marcin powiedział, że w niedzielę będziemy musieli wyjechać między 13.00 a 14.00, jedna z koleżanek skwitowała to stwierdzeniem, że w takim razie zdążymy wstać, spakować się, zjeść śniadanie i już trzeba będzie wracać. Została jednak wyprowadzona z błędu – pobudka w niedzielę była o godzinie 6.00! Dzień zaczęliśmy Mszą św. Nie musieliśmy jednak robić śniadania. Restauracja przy motelu w niedziele urządza śniadania w formie bufetu i byliśmy umówieni, że tego dnia śniadanie będzie przygotowane wcześniej. W trakcie śniadania zajrzał do nas p. Zbigniew i opowiedział, co możemy zobaczyć w najbliższej okolicy.


Spakowaliśmy się pobieżnie i wyruszyliśmy. Pierwszym punktem programu był park nad zatoką upamiętniający świstaka Williego, który to obdarzony jest ponoć niesamowitym wyczuciem meteorologicznym. Dla niektórych zrobienie sobie zdjęcia z kamienną figurą zwierzaka było niemal ukoronowaniem wyjazdu. Na mnie jednak pomnik świstaka nie zrobił wrażenia.
Następnie ruszyliśmy drogą wzdłuż północnego brzegu Colpoy's Bay. Zatrzymaliśmy się na chwilę nad rozległą zatoką, a następnie skierowaliśmy do Purple Valley. Zostawiliśmy samochody na parkingu i po przejściu może niecałych 200 m przez las doszliśmy do skraju klifu, skąd rozpościerał się widok na zatokę Colpoy's. Gdy na drzewach są liście, widok jest na pewno nieco ograniczony, teraz jednak mieliśmy wszystko jak na dłoni.
Objechaliśmy jeszcze zatokę Hope, zaglądając do wioski Cape Croker, którą zamieszkują Indianie. Na końcu wróciliśmy do Wiarton i omijając lotnisko, dotarliśmy do Bruce's Caves Conservation Area. Ci, którzy po dniu poprzednim odczuli niedosyt oglądania grot, tutaj mogli się częściowo nasycić. Częściowo ze względu na to, że groty nie leżały nad wodą, a w lesie, przez co może były mniej malownicze.
Zasadniczo więc program na niedzielę był pomyślany tak, żeby zminimalizować dystanse, które należy przejść pieszo. Może to z jednej strony dobrze, bo dzięki temu osoby, które nie zdołały zregenerować się po 22-kilometrowym sobotnim spacerze, nie zniechęciły się zupełnie. Po powrocie do motelu zjedliśmy jeszcze obiad i ruszyliśmy w drogę powrotną.


Podczas tego wyjazdu mogłam przekonać się, że półwysep Bruce daje nieograniczone możliwości jeśli chodzi o turystykę pieszą. Na pewno będziemy chcieli z mężem jeszcze tu wrócić. Mam jednak czasem wątpliwości, czy w takim składzie jak tym razem. Tu ujawniła się bowiem różnica między wyjazdami z "młodzieżą młodszą" a "młodzieżą starszą". Dla "młodzieży młodszej" wyjazd w miejsce, gdzie panują dość spartańskie warunki, jest przygodą i wyzwaniem budzącym ciekawość. "Młodzież starsza" tymczasem może burzyć się na gorsze warunki, kręcić nosem na ranne wstawanie czy długie wycieczki. Wyjazd na weekend wielu kojarzy się z jakimś standardem i nie wszyscy potrafią podejść pozytywnie do sytuacji, gdy trzeba z jakiejś wygody zrezygnować i gdy ów standard nie może być spełniony. Człowiek jednak uczy się przez całe życie. Przede wszystkim uczy się innych ludzi.


Tekst i zdjęcia
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Toronto

sobota, 08 grudzień 2012 09:03

Świąteczny prezent dla turysty

Napisane przez

W Ontario sklepów ze sprzętem turystycznym jest ci dostatek, Sport Check – prowadzący teraz dział górski, Le Baron, Canadian Tire, a do tego wiele sklepów wędkarskich, które prowadzą działy kempingowe, o nich często wspomina Krzysztof Jaśkielewicz na sąsiedniej stronie. Ja chciałabym Państwu polecić mało znaną sieć sklepów z profesjonalnym sprzętem turystycznym, ale w których można kupić ciekawe rzeczy zupełnie nie dla profesjonalisty.


Mountain Equipment Co-op jest sklepem nietypowym, bo ma formę spółdzielni. Wejść do niego może każdy, ale żeby coś kupić, trzeba zostać członkiem. Członkostwo kosztuje 5 dol. raz na całe życie, formalności załatwia się przy kasie. 1 proc. od wydanych przez nas pieniędzy spółdzielnia przeznacza na ochronę środowiska. Będąc członkami, mamy prawo brać listowny udział w wyborach zarządu (co nie jest bez znaczenia, bo od lat toczy się walka o profil sklepu, czy ma być nastawiony głównie na profesjonalny ekwipunek ekspedycyjny, czy na ogólną turystykę), premiowany udziałem w losowaniu atrakcyjnych nagród, np. w postaci canoe czy roweru.
W MEC znajdziemy dział górski (liny, karabinki, wspinaczkowe uprzęże, czekany, buty wysokogórskie i do skałkarstwa), kajaki, canoe i wszystkie gadżety związane z wodniactwem, rowerowy – bardzo rozbudowany, oczywiście oprócz rowerów profesjonalne ubrania, i dział sportów zimowych – narty biegówki, buty narciarskie do biegówek – całkiem przyzwoite ceny i spory wybór, rakiety śnieżne, dział butów sportowych i górskich, a także dział map, poradników i przewodników.


Oprócz tego jest wszystko, co do ogólnie pojętej turystyki jest potrzebne. Świetne namioty (nie są tanie, ale namioty z MEC nie przeciekają, sklepy MEC są obszerne, namioty można obejrzeć rozstawione), śpiwory (wielki wybór śpiworów syntetycznych i puchowych), materace samodmuchające, karimaty, plecaki, kuchenki, garnki, GPS-y, zegarki ekspedycyjne, noże, suszone jedzenie, gorteksowe i puchowe kurtki, nowości rynkowe w postaci np. ultralekkiej pikowanej kurteczki, którą można zwinąć w malutką kulkę, a która utrzymuje ciepło nawet mokra, specjalnie zaprojektowana bielizna turystyczna, wodoszczelne worki różnych rozmiarów, a także wodoszczelne pudełka na aparaty, olbrzymi wybór latarek czołówek i rowerowych. MEC ma także dział dziecięcy. Mnóstwo wszelakiego dobra, i z reguły markowych firm, wielu europejskich, choć pojawił się znak czasu – większość rzeczy jest już produkowana na Dalekim Wschodzie. Kupowaliśmy niedawno karabinki i czekan – ciężko było znaleźć niechińskie, choć cały sprzęt alpinistyczny jest produkcji znanych firm europejskich z atestem Europejskiego Związku Alpinistycznego. Natomiast z ofertą kolorystyczna i wyborem fasonów ubrań jak to w Kanadzie, nie wymagajmy za dużo, to nie Europa i nie Stany Zjednoczone, ale na pewno każdy coś tu znajdzie ciekawego na prezent dla bliskich.


Mamy żonę, która nie chce jeździć z nami wiosną i jesienią na wędkarskie wyprawy, bo jej w nocy zimno w namiocie? Kupmy jej puchowy śpiwór – 300-450 dol. niestety, ale warto. Żaden syntetyczny puchowego nie zastąpi. Przeszłam trzy kolejne śpiwory syntetyczne, wcale nietanie, do -5, -15, -25, nic niewarte, było mi zimno. Teraz mam puchowy do minus 30 i używam go nawet w lecie, no zmarzluch jestem. Mamy starszą panią lub pana w domu, kupmy im rękawiczki z prawdziwym puchem lub elastyczne nakładki na buty z metalowymi wypustkami, nie będą się bali chodzić po oblodzonych chodnikach. Rewelacja, kupiłam takie mojej Mamie. Dla nastolatka uprawiającego narciarstwo – niedrogie cienkie skarpety ze specjalnej, trzymającej ciepło tkaniny, jeżdżącego na rowerze – trzymadło do smartfona na kierownicę lub dodatkowe migające światełko do roweru, żeby na jezdni był bardziej widoczny. Dla męża turysty – przezroczysta wodoszczelna pochewka do smartfonu lub latarka czołówka, na elastycznym pasku, zakładana na głowę – potrzebna nie tylko turyście. Dla cioci – latareczka-breloczek do kluczy, rzecz niedroga, a bardzo przydatna.
Zapraszam do MEC, na pewno znajdą Państwo coś ciekawego dla siebie lub bliskich.
MEC w okolicy Toronto ma trzy lokalizacje:


• Toronto, 400 King St. West, M5V 1K2 – jest podziemny parking płatny.


• Burlington, 1030 Brant Street, L7R 0B2 – z QEW jadąc z Toronto, zjeżdżamy w Brant St., MEC znajduje się za wiaduktem po prawej stronie, taka sama droga jak do IKEA.


• Barrie, 61 Bryne Drive, L4N 8V8, widać go z 400 w Barrie.
MEC prowadzi także sprzedaż wysyłkową, na stronie internetowej www.mec.ca znajdą Państwo wszystkie informacje, a dla ułatwienia zakupów świątecznych ujęto produkty w widełki cenowe, np. od 5 do 15 dol. itd. A jak już zupełnie nie wiemy, czym obdarować bliską osobę, można zakupić gift card od kwoty 25 dol.


Udanych świątecznych zakupów, a poniżej kilka prezentowych propozycji z dolnej półki cenowej!  


Joanna Wasilewska
Mississauga

sobota, 08 grudzień 2012 22:59

Odkrywanie miasta: High Park

Napisane przez

Jednym z pierwszych określeń Toronto, które wypowiedziałam niedługo po przyjechaniu tutaj w czerwcu i z którego mój mąż śmieje się do dzisiaj, było stwierdzenie, że tu jest tak "mało-miejsko". Spacer do High Parku był jednym z pierwszych, jakie tu odbyłam. Możliwe, że wracaliśmy wtedy z kościoła św. Kazimierza i zamiast jechać tramwajem, postanowiliśmy przejść się przez park. Bo z pierwszej wizyty w High Parku pamiętam, że schodziliśmy do Grenadier Pond od wschodu, od zabudowań przy Lodge Drive, gdzie był też pomnik. Ten teren jest położony nieco powyżej stawu, dlatego schodzi się schodkami w dół.


Pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie to schodzenie, że tu jest tak dziko. Nie wiedziałam wtedy, że poniżej będzie staw. Akurat słońce zachodziło i niebo zaskakiwało różowością. Odbijało się w stawie. Tylko nie bardzo pasowały do tego wieżowce widoczne za drzewami po drugiej stronie stawu. One też odbijały się w wodzie, a jakże. W takim plenerze przy brzegu pływał sobie jeszcze łabędź.
Skręciliśmy na północ i poszliśmy alejką wzdłuż stawu. Za łukiem weszliśmy na teren parku położonego na zboczu poprzecinanym licznymi alejkami. Miejsce to nazywa się Hillside Garden, a na jego tyłach (w kierunku zachodnim) znajdują się minizoo i restauracja. Alejkami przechadzali się ludzie, paradowały też w obfitości gęsi, niestety zostawiając za sobą liczne ślady swojej obecności. Na trawniku raczej nie odważyłabym się tu usiąść.
Dalej zrobiło się bardziej dziko, alejka stała się węższa i już nie była wybetonowana. W tej okolicy można obserwować ptaki, raz nawet widziałam ślepowrona.


Szliśmy cały czas na północ, staw robił się coraz bardziej zarośnięty, a w końcu, po minięciu mostku, szliśmy wzdłuż wąskiego strumienia. Żeby wyjść na ulicę Bloor, trzeba było wdrapać się po schodkach. Od Bloor widać, jak szybko teren się obniża.
Ciekawe, że Grenadier Pond jest w pewnym stopniu pozostałością po epoce lodowcowej. W tamtym okresie nad High Parkiem zalegała pokrywa lodowa grubości ok. 1 kilometra. Gdy topniała, powstało jezioro Iroquois, które było o 95 metrów głębsze niż obecne Ontario. Jego stromy brzeg widać miejscami obecnie, jadąc Davenport Road, 8 km na północ od High Parku. Po zakończeniu epoki lodowcowej, jakieś 10.000 lat temu, linia brzegowa jeziora przesunęła się na południe o 5 – 10 km. Potem na skutek ruchu płyt kontynentalnych uformowała się linia brzegowa jeziora Ontario w takim kształcie, jaki znamy dziś. Wody rzek niosły piasek i żwir pozostałe po lodowcu w kierunku jeziora. W końcu około 2000 lat temu doszło do zamknięcia ujścia Wedingo Creek – w ten sposób powstał Grenadier Pond. Zdarzało się, że podczas wahań poziomu wody staw wylewał do jeziora. Uregulowano to dopiero w XIX wieku.


Dość często chodzimy na spacery przez High Park. Przyjemnie było w lipcu patrzeć na mamy-kaczki, które z pisklętami wylegiwały się na brzegu stawu. Dopingowaliśmy kaczątka, które niezdarnie próbowały wskoczyć na wybetonowaną krawędź stawu. Na szczęście wpadły na pomysł, że mogą sobie pomóc, wchodząc najpierw na wystający z wody kamień. Wieczorem kilka razy przemknął przed nami garbaty szop pracz. Potem jesień powoli zaczęła wybarwiać liście. A że drzewa są tu właśnie liściaste, każde przybrało się w inny kolor. Ostatnio, pod koniec listopada, większość liści szeleściła już nam pod nogami. Spośród tych, które zostały na drzewach, zwracały uwagę żółte liście wierzby. Teraz jesteśmy ciekawi, jak park będzie wyglądał pod pierzyną śniegu.


Dla dzieci na pewno atrakcją będzie mini zoo, zwłaszcza latem. Chociaż muszę przyznać, że jak się tam wybraliśmy ostatnim razem, to też dość długo nam się zeszło. Teraz dni są już chłodne, więc na pewno nie wszystkie zwierzaki można było podziwiać. Niemniej jednak zatrzymaliśmy się przy kilku wybiegach. Podejrzewam, że takie zwierzęta, jak renifery czy bizony, będzie można oglądać przez całą zimę. Najbardziej zaskoczyły nas kapibary – największe gryzonie świata. Z początku w ogóle nie wiedzieliśmy, co to za zwierzęta. Patrząc na ich zęby, można było jedynie orzec, że to właśnie jakieś gryzonie. Przy siatce zebrały się też dzieci, bo oprócz dorosłych osobników na wybiegu znajdowało się też kilka młodych. Zoo zostało ufundowane przez miasto Toronto w 1893 roku, czyli w przyszłym roku będzie miało 120 lat. Niestety, w czerwcu tego roku miasto wycofało się z finansowania go. Obecnie opiekuje się nim organizacja non-profit o nazwie "Friends of High Park ZOO". Przy wejściu do zoo stoją puszki, do których można wrzucać datki na rzecz utrzymania tego miejsca. Poza tym jest jeszcze możliwość dodania dwóch dolarów do rachunku płaconego w restauracji.
Samochodem najłatwiej jest tu wjechać od Bloor. Można też przyjechać metrem i wysiąść oczywiście na stacji High Park. Od Bloor rozpoczynają się ulice West Road i Colborne Lodge Drive, które tworzą pętlę – na jej południowym końcu znajduje się restauracja, o której wspominałam. Jest tam też spory parking. Wzdłuż tych ulic ciągnie się infrastruktura rekreacyjna: miejsca na piknik, place zabaw, boiska, basen, lodowisko, korty tenisowe, punkty gastronomiczne, toalety. Na wschód od restauracji wydzielono strefę, w której można spacerować z psami bez smyczy.
My zazwyczaj przecinamy West Road i Colborne Lodge Drive i chodzimy Spring Road. Wzdłuż niej również wydzielono kilka terenów, po których psy mogą biegać swobodnie. Na północy Spring Road znajduje się staw, a wzdłuż drogi płynie strumień. Idąc tą ulicą cały czas na południe, a następnie skręcając w lewo, dochodzi się do High Park Boulevard, a nim – do Roncesvalles. Od południa granicę parku wyznacza the Queensway, którym jeździ tramwaj 501.


Można się zastanawiać, skąd taki – jakkolwiek by patrzeć – duży teren zielony uchował się w mieście. High Park ma powierzchnię 161 hektarów i został podarowany miastu przez geodetę i architekta Johna G. Howarda. Do dziś na samym południu parku stoi tu jego dom – Colborne Lodge.
To prawda, że czasem może nam się nie chcieć jechać nigdzie daleko. Niekiedy w weekend wyjechać z Toronto wcale nie jest łatwo ze względu na korki. To wcale nie znaczy jednak, że jedyną rozrywką, jaka pozostaje, jest spacer po centrum handlowym. Nawet przy nie najlepszej pogodzie warto przejść się, żeby pobyć bliżej natury. I podejrzewam, że niejeden z czytelników będzie zdziwiony, patrząc na zegarek, że spacerując po High Parku, nie zauważył, kiedy minęły mu dwie godziny.

sobota, 01 grudzień 2012 08:24

Pielgrzymki: Ścieżkami Jezusa

Napisane przez

W dniach 11-19 listopada, zachęcona wskazaniem Ojca św. Benedykta XVI, by w Roku Wiary pielgrzymować do Rzymu i do Ziemi Świętej, grupa 28 pielgrzymów wybrała się do krainy zwanej Piątą Ewangelią. Choć na lotnisku w Tel Awiwie przywitał nas deszcz, nikt nie martwił się pogodą. Przeczuwaliśmy bowiem, że skoro deszcz uważa się tu za wyjątkowe błogosławieństwo, zatem jest on nieczęstym zjawiskiem i nie potrwa długo. Tak też się stało. Nazajutrz mogliśmy podziwiać soczystą zieleń Galilei. Również widoki z łodzi, jaką przemierzaliśmy delikatne fale jeziora Genezaret, należały do wyjątkowych. Dobra widoczność ukazywała nam zarys szczytów Hermonu i dumne sylwetki wzgórz Golan, pasma gór Pustyni Judejskiej kończące się za horyzontem.


Jednak najwięcej wzruszeń dostarczały miejsca, jakie większość z nas znała tylko z Biblii. Śniadanie wielkanocne, jakie spożył Jezus z uczniami nad brzegiem jeziora Genezaret, Msza św. na Górze Błogosławieństw, chwila zadumy na górze Tabor… Kulminacyjnym momentem pobytu w Galilei była modlitwa w Grocie Zwiastowania w Nazarecie oraz wizyta w Kanie Galilejskiej. To w Nazarecie uświadomiliśmy sobie drobną różnicę w odmawianiu modlitwy "Anioł Pański" w Ziemi św. Przez cały czas naszego pielgrzymowania mówiliśmy "Tu Słowo stało się Ciałem i zamieszkało między nami". A Kana… no cóż. Chciałoby się rzec: "wino, kobiety i śpiew"… i rzeczywiście tak było. Ze śpiewem na ustach osiem par małżeńskich odnawiało swe śluby, o winie też nie zapomnieliśmy. Nie wiem, kto bardziej ukrywał łzy wzruszenia, kobiety czy ich mężowie? Tak pożegnaliśmy słoneczną i kolorową Galileę, by resztę dni spędzić w Jerozolimie, nawiedzając pobliskie Betlejem i Ein Karem.


Jerozolima przywitała nas jak zwykle surową szarością swych kamieni i jednocześnie majestatyczną panoramą ze Złotą Kopułą. Cieszyło, że na ulicach tłoczno nie tylko ze względu na codzienny ruch, ale także z powodu rekordowej liczba pielgrzymów. Jednocześnie przez ten "tłok" nasza droga krzyżowa rzeczywiście taką była, jeśli wziąć trud wejścia na Golgotę, a potem dostanie się do Grobu Pańskiego. I tu Ziemia Święta pokazała nam swą "specyfikę": w Bazylice Grobu Pańskiego niezależnie od okresu liturgicznego śpiewaliśmy pieśni pasyjne i wielkanocne. Także w pobliskim Betlejem, mimo że dopiero miał się rozpocząć adwent, my wyśpiewaliśmy już większość kolęd.


Tak – w Roku Wiary – pogłębialiśmy naszą wiarę. "Teraz inaczej rozumiem ten fragment Ewangelii" mówią jedni, "odtąd, gdy w kościele usłyszę tę ewangeliczną historię, myślami zawsze przeniosę się tutaj" deklarują inni. Tak, po tych zaledwie kilku dniach w ojczyźnie Jezusa, każdy czuje, że choć mała część jest w nim już inna. Poprzez miejsca, zdarzenia i całą tę atmosferę serce trochę szerzej otworzyło się na Boga.
Nie zabrakło oczywiście tego, co w Izraelu "obowiązkowe". Zatem kąpiel w Morzu Martwym i mazanie się leczniczym (podobno?) błotem, Masada i trochę długiej i burzliwej żydowskiej (zawsze biblijnej) historii oraz Cezarea Nadmorska, ze swą inskrypcją informującą, że budowle wzniesiono, gdy rzymskim prefektem był tu niejaki Poncjusz Piłat… no i już jesteśmy z powrotem w credo.


Serdecznie dziękuję wszystkim pielgrzymom, szczególnie za okazywaną solidarność z tymi, którym w czasie naszej wędrówki przytrafiały się jakieś dolegliwości. Dziękuję także tym, którzy martwili się o nas, czytając gazetowe doniesienia o wojnie. My modliliśmy się o pokój w tym zaiste niespokojnym regionie (może niech wojna pozostanie jedynie na szpaltach gazet). W imieniu Rodziny Radia Maryja w Kanadzie dziękuję także wszystkim, którzy pomogli w zorganizowaniu tej pielgrzymki, szczególnie "Gońcowi", który na swych łamach wytrwale nas ogłaszał. Do zobaczenia ponownie na pielgrzymim szlaku. Alleluja i do przodu.


Tekst Joanna Strzeżek
prezes Rodziny Radia Maryja w Kanadzie
zdjęcia o. Jacek Cydzik CSsR

piątek, 23 listopad 2012 21:30

Łódką przez Atlantyk...

Napisane przez

Tym razem chciałbym podzielić się z Państwem kilkoma refleksjami z tegorocznego rejsu żeglarskiego przez Atlantyk. Ale nie w formie opowieści marynistycznej, ale prostej gawędy o ludziach, naszych rodakach połączonych wspólną pasją – uprawianiem żeglarstwa.


Heniu Szukiel z Toronto, członek Polish Canadian Yacht Club "White Sails", uczestnik wyprawy Hudson Bay 2005 ,z pewnością dobrze zapamięta rok 2012, kiedy to na małym jachcie s/y "High Priority" (Dufour 35) przebył ponad 5000 mil morskich (9000 km).


W pierwszym etapie z Nowego Jorku do Halifaxu towarzyszyli mu koledzy z Toronto – kpt. Wojciech Guziołek, kpt. Wojciech Samborski oraz żeglarz z Białegostoku Darek Skowroński. Było zimno i mgliście, a z południa postępował za nimi cyklon tropikalny "Beryl".


Z Halifaxu żeglował następnie na trasie St. John's (Nowa Fundlandia) – Azory – Lizbona – Brest – i wreszcie rodzinny Gdańsk. Pod żurawiem na Motławie zakończył długą podróż, wypełniając tym samym staż na stopień kapitański. Muszę przyznać, że Heniu wykazał niezwykły hart ducha. Już w czasie etapu do Halifaxu niefortunnie upadł na pokład i złamał dwa żebra. Kontynuował podróż i bez słowa skargi wykonywał wszystkie zadania żeglarskie. Wiemy, jak dokuczliwa jest ta dolegliwość w normalnych warunkach – wyobraźmy sobie jednak przebywanie na jachcie kołysanym przez oceaniczne fale i wiatr o sile huraganu. Mamy wtedy prawdziwe morskie rodeo, a żeglowanie kojarzy się raczej z jazdą na byku. W rejonie Nowej Fundlandii jacht żeglował w obszarze działania cyklonu "Chris", huraganu I klasy, co oznacza wiatry o prędkości 64-82 kt (węzłów), czyli 119-153 km/h. Ze względu na dużą siłę wiatru i zafalowanie był to dobry sprawdzian dla jachtu i załogi. Drogi Heniu – pozdrawiamy Panie Kapitanie.
Polonijne asocjacje dotyczą również naszych "lekarzy okrętowych" ginekologów położników z Białegostoku – doktora Cezarego Wróblewskiego (właściciela jachtu) oraz doktora nauk medycznych Maćka Tomaszewskiego.


Cezary kilkanaście lat mieszkał w Nowym Jorku – z zamiłowania żeglarz, ale również znakomity twórca modeli statków i samolotów, muzyk instrumentalny oraz rajdowiec i mechanik, który potrafi błyskawicznie rozłożyć i złożyć cały silnik samochodowy.


Maciek zaś odbywał w USA praktyki medyczne, studiował i bronił swojej pracy doktorskiej. W wolnym czasie – mistrz gotowania. Zręcznymi dłońmi potrafi wyczarować najbardziej ekskluzywne potrawy. Kursy mistrzowskie ukończył u największych kucharzy świata. Perfekcjonista w każdym calu. Wraz z ojcem i bratem prowadzą w Białymstoku prywatną klinikę położniczą na najwyższym poziomie, znaną daleko poza granicami kraju.
Dzięki znajomości języka angielskiego obaj z łatwością korzystają ze światowej literatury medycznej w dziedzinie najnowszych osiągnięć. Łączy ich też inna ważna lekarska cecha – niezwykłe zdolności manualne, bardzo ważne u położników.


Koniecznie muszę wspomnieć o jeszcze jednej znaczącej postaci, kapitanie Edwardzie Walentynowiczu z Halifaxu, który co prawda nie należał do załogi rejsu, ale wywarł niezatarte wrażenie. Skromny i rzeczowy, pełen kultury i uroku, a jednocześnie człowiek twardy i odporny w zetknięciu z oceanicznym żywiołem. Pomagał nam w przygotowaniach do rejsu, a my grzaliśmy się w cieple jego serdecznej osobowości. Zauważyliśmy, że nasz rodak stanowi dla miejscowych żeglarzy (a są to jedni z najlepszych na świecie) wzór dobrego żeglarza.


Wypada powtórzyć słowa Marii Dąbrowskiej "Naród, który ma takich synów, zasługuje na szacunek". Proszę o wybaczenie tych, którzy nie zostali wymienieni ze względu na wybiórczy z konieczności charakter tego szkicu. Szczegółowe informacje o rejsie można znaleźć na portalu: www.rejspodlasia.pl


kpt. Grzegorz Bińczyk

Everton jest niewielką wioską położoną między Acton i Guelph. Wjeżdżając od południa, tuż za tablicą z nazwą miejscowości, znajduje się obiekt o nazwie "Everton Camp". Przez teren obozu przepływa rzeka Eramosa. Po obu jej brzegach, w lesie, znajdują się domki kempingowe, w których panują raczej spartańskie warunki. Takich właśnie warunków w ostatni weekend doświadczała młodzież z parafii św. Kazimierza w Toronto, która zbiera się co tydzień na spotkaniach w piątki wieczorem. Można było też wybrać nocleg w wiatach z bali wyłożonych grubą warstwą siana. Tym razem jednak organizatorzy postanowili oszczędzić młodzieży takiej atrakcji. Inicjatorem wyjazdu był o. Marcin Serwin OMI, a my z mężem zgłosiliśmy się jako tzw. opieka.

Dla części młodzieży był to na pewno pierwszy wyjazd w miejsce, gdzie nie ma prądu, bieżącej wody i zasięgu telefonów komórkowych. Dlatego, żeby było się łatwiej spakować, przygotowaliśmy listę rzeczy do wzięcia. Największe zdziwienie wśród młodzieży wzbudził fakt, że znalazły się na niej jedynie nóż i łyżka, a nie było widelca. Poza tym było zapowiedziane, że do naszego domku kempingowego nie da się podjechać samochodem. O. Marcin nieco zawyżył odległość do pokonania pieszo – miało to na celu ustrzeżenie młodzieży przed pakowaniem rzeczy do walizek na kółkach. Kilka walizek mimo to się pojawiło. Właściciele musieli je ciągnąć przez las.


Przyznam, że byłam trochę zaniepokojona, gdy wszyscy zbierali się przed kościołem i widziałam ilość pakunków i pakuneczków, które przynosili. No bo i plecak osobno, śpiwór osobno, karimata osobno, torba ze słodyczami osobno, iPad osobno... Tak, tak – jedna osoba wpadła nawet na pomysł zabrania iPada!


Jednak warunki panujące w domku kempingowym nie przeraziły zbytnio młodzieży. Jedyną rzeczą, na którą większość zwróciła uwagę, było zimno. Chociaż nie uważam, żeby w domku było jakoś specjalnie zimno, ale to już zależy, jak kto jest przyzwyczajony. Domek składał się z trzech pomieszczeń. Pośrodku była kuchnia. Od razu rozłożyliśmy w niej stoły i ławki, napaliliśmy też w kominku. Na lewo od kuchni znajdował się mniejszy pokój, który przypadł chłopakom. Z prawej strony spały dziewczyny. Ten pokój był większy i łóżka znajdowały się na trzech poziomach, a nie na dwóch, jak u chłopaków. Byłam jedyną osobą, która spała na samej górze. Sugerowałam się tym, że ciepłe powietrze unosi się do góry. Warunki nie były więc wcale złe, wziąwszy jeszcze pod uwagę, że w obu sypialniach znajdowały się niewielkie grzejniki gazowe i lampy na gaz, gotowaliśmy też normalnie na gazie. A gdy się rozpaliło w kominku, to zaraz robiło się ciepło.


W piątek wieczorem po rozpakowaniu było jeszcze trochę czasu na zabawy integracyjne, po czym poszliśmy spać. Niestety w naszym pokoju wyłączył się grzejnik i tej nocy było zimno. Może przez to trudniej było zasnąć, dziewczyny też chciały wykorzystać okazję do rozmów w łóżkach. U chłopaków też nie było za cicho, na co najlepszym dowodem było upominanie ich po imieniu przez o. Marcina, który spał w kuchni. Budziłam się tej nocy dwa czy trzy razy i za każdym razem słyszałam, jak ktoś wychodzi do łazienki. Biorąc pod uwagę, że łazienka była na zewnątrz, a wychodziło się przez drzwi w kuchni, podziwiam o. Marcina za cierpliwość...


Rano jednak po młodzieży nie było widać oznak niewyspania. To dobrze, bo w perspektywie mieliśmy trekking po śniadaniu. Grupa śniadaniowa musiała wstać o 6:30. Na dworze było już nawet jasno. Podczas przygotowywania kanapek mój mąż musiał co poniektórym uzmysławiać, że przyjemniej się je kanapki nawet minimalnie estetycznie, a nie tylko byle jak posmarowane masłem z niedbale rzuconym na środek plasterkiem sera.
Na trekking wybraliśmy fragment Guelph Radial Trial długości ok. 15 kilometrów. Cały szlak ma długość 25 kilometrów. Zaczyna się w Guelph, a kończy w Limehouse, gdzie dochodzi do Bruce Trail. Zaczynaliśmy w okolicy Blue Springs, do początkowego punktu wycieczki musieliśmy podjechać samochodami. W Blue Springs skręciliśmy w prawo w drogę regionalną nr 7, a z niej następnie w lewo w 6th Line. Tu już należało wypatrywać miejsca, gdzie Guelph Trail przecina szosę.


Szlak nie jest szczególnie trudny, jeśli wziąć pod uwagę różnice wysokości. Wiele odcinków biegnie praktycznie po płaskim. Na początku szliśmy przez las prostą drogą za pomarańczowymi znakami (w ten sposób jest oznakowany cały Guelph Radial Trial). W pewnym momencie odbiliśmy w prawo. Tutaj prowadzi nas także niebieska odnoga szlaku. Idziemy po mostkach, teren jest trochę bardziej podmokły. Niedługo przechodzimy przez teren obozu podobnego do naszego. Kawałek dalej znajduje się tor przeszkód z różnymi drewnianymi urządzeniami do wspinania czy ćwiczenia równowagi. Dzielimy młodzież na dwie grupy i urządzamy zawody. Tak naprawdę to nawet nie pamiętam, która drużyna wygrała, czy to w ogóle zostało ustalone. Ale nie to było najważniejsze. Dobrze, że zawody odbyły się na początku wędrówki, kiedy jeszcze wszyscy byli pełni energii.
Kawałek dalej szlak dochodzi do drogi. Za chwilę z powrotem wchodzimy do lasu. Na tym odcinku czeka nas krótkie podejście. Ze szczytu wzgórza, na które trzeba się wdrapać, rozciąga się widok. Szkoda, że dzień jest mglisty. Z drugiej strony, dzięki temu, że mamy listopad, widać więcej, bo już wszystkie liście pospadały z drzew. Kawałek dalej ścieżka robi się szersza, idziemy czymś w rodzaju grobli. Po lewej stronie jest podmokło, rosną trzciny. Skręcamy i tu nas zwodzi szerokość ścieżki i przestajemy patrzeć na znaki. W efekcie dochodzimy do pola golfowego. Młodzież zaczyna narzekać na zmęczenie. Gdy przystajemy, żeby zastanowić się, jak iść dalej, wszyscy zaczynają wyjmować kanapki.
Wracamy się z mężem kawałek, żeby sprawdzić, jak daleko odeszliśmy od szlaku. Na szczęście niedaleko. Przegapiliśmy, że odbija on w las wąską ścieżką. Wracamy po grupę i dalej już pilnujemy szlaku. Okrążamy pole golfowe, które znajduje się na obrzeżach Acton. Z mapy, którą mamy, wynika, że niebawem dojdziemy do Dublin Line i będzie nas czekał spory kawałek asfaltem. Okazuje się jednak, że szlak został zmieniony, dzięki temu możemy iść lasem – to dobrze, bo droga jest ruchliwa. Młodzież wstaje i rusza dalej raczej niechętnie, ale o. Marcin nie daje czasu na odpoczynek.
Teraz musimy znaleźć strumień, bo o. Marcin ma przygotowana krótką naukę o przebaczaniu i woda jest niezbędna. Na szczęście na tym odcinku płynie kilka strumieni i zatrzymujemy się przy jednym z nich. Na znak przebaczenia każdy obmywa ręce koledze.
Pokazują się łąki, kawałek idziemy przez pole. Musimy przejść po drabince nad ogrodzeniem i znajdujemy się przy skrzyżowaniu Main Street i Sideroad 23. Przecinamy ruchliwą Main Street i idziemy wzdłuż rozległego pola. Ładnie tu musi być w pogodny dzień albo wczesną jesienią. Wchodzimy w las liściasty i ten odcinek bardzo mi się podoba. Teren jest urozmaicony, pofałdowany, co chwila idziemy to w górę, to w dół. Pod nogami mamy dywan szeleszczących liści.


W końcu dochodzimy do torów kolejowych. Tutaj już młodzież głośno mówi, że nie ma siły. Wszyscy siadają, jeden z chłopaków nawet desperacko kładzie się na torach. Nie wygląda jednak na to, żeby jakiś pociąg miał go wybawić od dalszej wędrówki. Od torów idziemy do drogi asfaltowej i skręcamy w prawo. Wypatrujemy odbicia w lewo, jednak nie jest ono oznaczone, pomarańczowe znaki znikają. Wiemy jednak, że przetniemy szlak, skręcając w lewo w 4th Line na najbliższym skrzyżowaniu. Tak też się dzieje.
Tu musimy jednak zakończyć wędrówkę ze względu na ograniczenia czasowe. Busem i vanem wracamy do miejsca noclegu. Przeszliśmy około 12 – 13 kilometrów, do Limehouse zostało może ze 2 km. Trochę szkoda...
Teraz Msza św. i obiad. Odgrzewamy zupę, którą przygotowała jedna z mam. W planach jest jeszcze ognisko. Kilka osób zgłasza się do rozpalania go. Nie idzie to jednak zbyt sprawnie. Nie da się rozpalić ognia, podkładając pod najgrubsze polana pół rolki papieru toaletowego... W końcu ognisko rozpala mój mąż. Chłopaki strugają kije na kiełbaski. Przydaje się też nasza gitara.


Wieczorem jest też czas na konkursy. Ale to już w kuchni, bo na dworze robi się zimno. Po nikim nie widać zmęczenia trasą. Około 23 wszyscy zbierają się do spania. Tym razem grzejnik nie zawodzi. O lepszej jakości snu świadczy też mniejsza liczba wyjść do toalety, jak również to, że mój mąż i o. Marcin, którzy śpią w kuchni, nie utrzymują ognia w kominku.


W niedzielę nie mamy zbyt dużo czasu. Wyjeżdżamy wg planu o 13:30, a wcześniej musimy posprzątać domek i spakować się. Po śniadaniu idziemy do toru przeszkód, który znajduje się na drugim brzegu rzeki Eramosy na terenie naszego obozu. Na grach i zawodach upływa nam czas do 11. Potem Msza św. i obiad. Ani się obejrzymy, a już trzeba odjeżdżać.


No z tym odjazdem to nie do końca jest tak łatwo. Okazuje się, że w busie, który ma prowadzić o. Marcin, przez noc rozładował się akumulator. Próbujemy go uruchomić najpierw od akumulatora w vanie kolegi, ale nic z tego. Z pomocą przychodzi strażnik zajmujący się utrzymaniem obozu. Podłączamy się do jego trucka i akumulator w końcu zaskakuje. Młodzież wraca zmęczona, może nie do końca czysta, ale widać, że zadowolona. Następnym razem można by spróbować zabrać ją w bardziej ekstremalne warunki. I nauczyć, jak rozpalać ognisko.


Tekst i zdjęcia

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

piątek, 09 listopad 2012 19:23

Szlakami bobra: Herbatka z sumaka

Napisane przez

Dzisiaj propozycja dla mieszkańców północnej Mississaugi i Milton, propozycja spędzenia pół godziny w pięknym, malowniczym miejscu. Esquesing Conservation Area jest jednym z najmniejszych terenów chronionych w południowym Ontario, ma tylko 37 akrów powierzchni. Ale co się na tej powierzchni znajduje!


Jeżeli ktoś chce wyrwać się z domu na króciutki spacer niedaleko do lasu z psem, tam gdzie nie ma tłumów i nie trzeba za ten krótki czas płacić, to Esquesing jest do tego idealnym miejscem; od granicy Mississaugi dzieli je ok. 20 min jazdy samochodem na zachód.
Esquesing znajduje się u podnóża klifu Wypiętrzenia Niagarskiego, o rzut kamieniem od Hilton Falls Conservation Area, w przeciwieństwie do niego wejście jest bezpłatne. Porośnięty jest pięknym mieszanym lasem, w dużej części starodrzewem. Rosną tu stare jodły, klony, białe sosny, buki, brzozy i białe cedry. Nadaje się też idealnie na krótką wycieczkę z małymi dziećmi, również edukacyjną, bo na drzewach poprzybijano tabliczki z nazwą angielską i łacińską każdego gatunku (trzeba ich wypatrywać, bo są z drewna i nieco spłowiałe), a także na spacer ze starszą osobą, która chciałaby pochodzić po prawdziwym lesie, ale nie ma siły na dłuższe dystanse.
Przez Esquesing prowadzi krótki szlak w kształcie pętelki, który idealnie doprowadzi nas z powrotem do punktu startu, nie można się tu zgubić. Po kilkudziesięciu metrach od startu pojawia się odnoga szlaku w prawo, która po kilkunastu metrach doprowadzi nas do stawiku utworzonego z jednego z kilku przepływających przez Esquesing strumieni. Bardzo romantyczne miejsce, w dodatku zaopatrzone w ławeczkę do podumania i stół kempingowy idealny na mały piknik. Esquesing położony jest na pofałdowanym terenie i wypływający dość bystro ze stawu strumień sprawia wrażenie prawie górskiego, co potęgują zielone przez cały rok jodły.


Nad stawem rośnie sumak octowiec (Rhus typhina), który teraz zrzucił już liście, a na pokrytych meszkiem gałęziach pozostaną aż do wiosny bordowoczerwone owocostany. Ojczyzną sumaka jest właśnie Ameryka Północna, ale zawędrował on do Polski i jest tam rośliną ozdobną ogrodów. Gatunku tego nie sposób pomylić z żadnym innym drzewem. Krótki pień sumaka octowca przeważnie tuż nad ziemią dzieli się na rzadko rozstawione, widlasto rozgałęzione konary przypominające poroże. Duże, pierzasto-złożone liście latem są błyszcząco ciemnozielone, jesienią zaś niezwykle efektownie się przebarwiają, przybierając całą gamę bardzo jaskrawych kolorów – od żółtego, poprzez pomarańczowy, aż do ognistoczerwonego. Kolejną ozdobę stanowią owocostany sumaka. Mają one postać dużych gęstych, zbitych, stojących na wierzchołkach pędów. Owocostany początkowo przybierają kolor czerwonobordowy, potem stają się rudo-brunatno-czerwone i gęsto owłosione. Niestety, sumak żyje zaledwie 15-25 lat.
Piszemy tyle o sumaku, ponieważ spotkać go można wszędzie, w parkach, przy ulicach, w lasach. Wszyscy traktują go jako roślinę ozdobną, a spełniał on przez setki, czy nawet tysiące lat bardzo ważną rolę w życiu Indian. Sumak octowiec jest źródłem dużej ilości witaminy C. Indianie używali go jako remedium na przeziębienia i szkorbut. I my go piliśmy, a Państwu podajemy dwa przepisy na przyrządzanie herbatki z sumaka (w smaku jak herbata z bardzo dużą ilością cytryny – bardzo smaczne, choć kwaśne).


Przepis 1. Zrywamy bordowe owocostany, od jesieni do zimy, zalewamy wrzątkiem – jedna kolba na szklankę lub dwie. Można pić po 10 minutach zaparzania i po wyjęciu kolby.
Przepis 2. Zalewamy kolbę zimną wodą i zostawiamy na 24 godziny, wyjmujemy ją i zdrowa herbatka z witaminą C gotowa. Uwaga, nie robić naparu z liści, niektóre źródła podają, że liście mogą być toksyczne, inne źródła temu zaprzeczają.
Zapraszamy do Esquesing tym bardziej, że niestety stary las z jakichś powodów powoli umiera – byliśmy tu tydzień temu i jest mnóstwo nowych zwalonych starych drzew, pnie padłych nie są usuwane, stanowiąc ciekawy obiekt fotograficzny – więc warto go zobaczyć jak najszybciej. Ludzi odwiedza go niewielu i prawie nikt nie przestrzega przepisu trzymania psa na smyczy.

Dojazd: Ze skrzyżowania Winston Churchill Blvd. i Hwy 401 do parkingu odległość 17,5 km, czas 16 min. Z autostrady 401 zjeżdżamy zjazdem nr 320 w Regional Road 25 na północ do Sideroad nr 5, skręcamy na zachód (w lewo), jedziemy do Dublin Line, skręcamy na północ (w prawo). Wjazd do Esquesing znajduje się zaraz za drogą dojazdową do kamieniołomu po lewej stronie, naprzeciwko pola golfowego. Koordynaty do GPS N43 32.313 W79 56.604 (można parkować na drodze Dublin Line lub przed wjazdem do Esquesing Conservation Area).


Tekst i zdjęcia
Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński
Mississauga

Ma długość ok. 100 km, a u podstawy 38. Wzdłuż wschodniego brzegu półwyspu ciągną się kilkudziesięciometrowe wapienno-dolomitowe klify, które pod wpływem erozji przybrały przedziwne formy – właśnie przez nie prowadzi trasa, a po zachodniej stronie olbrzymie piaszczyste, a czasami kamienne plaże. Na półwyspie żyją różne gatunki zwierząt, jelenie białoogoniaste, czarne niedźwiedzie, lisy, puszczyk kreskowany, a także rzadki grzechotnik Massasauga, ostatnio objęty specjalnym programem ochronnym. Bruce Peninsula słynie też z wielu gatunków storczyków, które przyciągają hodowców pasjonatów.


Do XIX wieku właścicielami półwyspu byli Odżibuejowie Saugeen. Przybyli tu już 7500 lat temu. W 1836 r. podpisali układ z Anglikami i od tej daty następuje ekspansja białego człowieka na te tereny, zwabionego lasem i obfitością ryb.
W 1881 r. powstaje tu pierwszy młyn i następuje wielka wycinka, i w ciągu 20 lat pierwotna puszcza całkowicie znika. Półwysep wyludnia się stopniowo aż do 1970 roku, kiedy to staje się atrakcją dla nowego typu osiedleńców – właścicieli domków letniskowych.
W czasach nam współczesnych, chcąc zachować niepowtarzalne formacje skalne półwyspu i jego florę oraz faunę, utworzono tu dwa parki narodowe, Bruce Peninsula National Park i Fathom Five National Marine Park, dostępny tylko statkiem, oraz kilka rezerwatów przyrody i obserwatorium migrujących ptaków.


Bruce Peninsula to bardzo popularne miejsce wypoczynkowo-turystyczne Ontaryjczyków, usiane domkami letniskowymi, przystaniami, motelikami, a sława obu parków narodowych przyciąga też gości z USA i całego świata (w lecie bardzo trudno znaleźć miejsce na parkowym kempingu, rezerwować trzeba z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem). Oprócz wędrówek malowniczymi szlakami po klifach i plażowania, można tu zwiedzać groty i rozpadliny (gdy jakiś rolnik odkryje na polu wejście do rozpadliny, zaraz za parę dolarów sprzedaje wejściówki do dziury), stare latarnie, popłynąć statkiem ze szklanym dnem na oglądanie zatopionych okrętów, które zwabiają tu też amatorów nurkowania, odwiedzić indiański rezerwat i kupić wędzoną przez Indian rybę, lub popłynąć promem z Tobermory na największą na świecie wyspę położoną na słodkowodnym jeziorze – Manitoulin.
Półwysep odwiedzamy często w lecie, trenujemy tu na klifach wspinaczkę z linami, natomiast w listopadzie postanowiliśmy zajrzeć do Parku Narodowego Bruce Peninsula, który obejmuje miejsce najciekawiej uformowanych skał. Dlaczego właśnie jesienią? Odpowiedź bardzo prosta – o tej porze roku jest tu pusto, skały nie są oblężone przez tłum ludzi, można spokojnie sobie kontemplować w samotności przyrodę, i wreszcie zrobić ciekawe zdjęcia klifów bez ludzi. Z tymi zdjęciami to nie bardzo nam wyszło, bo dotarliśmy do parku niedługo przed zmierzchem i wszystko zaczynało się pogrążać w szarości.
Jedzie się tu długo z Mississaugi, nie ma autostrady, za to pięknymi drogami przez pola, małe miasteczka, doliny rzek, i niestety w części przez krajobraz zeszpecony morzem wywołujących oczopląs wiatraków, postawionych tu wbrew rozsądkowi i rachunkowi ekonomicznemu przez rząd Ontario.


Wiatraki zresztą buduje się też na samym półwyspie, co budzi gwałtowne protesty mieszkańców.
Park po Święcie Dziękczynienia jest otwarty, jednak nie ma już pracowników, kemping zamknięty. Trzeba uiścić opłatę 12 dol. za wjazd za samochód w samoobsługowym kiosku – mapa szlaków znajduje się na tablicy przy parkingu. Zimą można tu uprawiać narciarstwo biegowe i biwakować. Na terenie parku znajdują się trzy jeziora, wokół największego Cyprus prowadzi najdłuższy szlak. Nas tym razem interesował 3-kilometrowy Georgian Bay Marr Lake Trail (około 2 godz.) prowadzący na klify. Szlak w miarę łatwy, przez zabagnione tereny prowadzą kładki, potem trudniejszy, trzeba się trochę powspinać.


Rosnące tu brzozy już straciły liście, a wiecznie zielone cedry dawały złudzenie pełni lata. Połaziliśmy sobie po klifach, zajrzeliśmy do wielkiej groty, zjedliśmy kanapki na kamiennej plaży. Oprócz nas nie było nikogo. Trochę żałowaliśmy, że prawie nie widać malachitowego koloru krystalicznie czystej wody, który pojawia się w słońcu. Wracaliśmy już o zachodzie, zajrzeliśmy jeszcze tylko do Tobermory, rzucić okiem na starą latarnię "Big Tube", zaróżowioną od zachodzącego słońca. Tu ciekawostka, w 1885 r. jej budowa kosztowała 675 dol. No i długi powrót do domu, już po ciemku.
Dojazd: ze Square One w Mississaudze do parkingu w Bruce Peninsula Park 267 km – 4,20 godz. Nie podajemy konkretnej trasy, jest kilka alternatywnych dróg.


Tekst i zdjęcia
Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński

piątek, 26 październik 2012 16:01

Szlakami bobra: Bruce Trail i szlak z kopcem

Napisane przez

Od Niagary do Tobermory na Bruce Peninsula, rozciąga się jeden z najpopularniejszych szlaków w Ontario, Bruce Trail, którego długość wynosi aż 840 km – samego szlaku głównego, do tego jeszcze 440 km szlaków bocznych. Biegnie wzdłuż Niagara Escarpment, czyli kuesty Niagary – wypiętrzenia pochodzenia erozyjnego, które rozpoczyna się w stanie Nowy Jork, przecina południowe Ontario, i dalej ciągnie się przez stany Michigan i Wisconsin. Przez ten próg przelewają się wody rzeki Niagara, tworząc wodospad. Kuesta Niagary stanowi rezerwat biosfery UNESCO wpisany na listę w 1990 r. jako jeden z dwunastu rezerwatów biosfery w Kanadzie.


Powstanie szlaku, jego oznakowanie i utrzymanie zawdzięczamy pasjonatom z niedochodowego Bruce Trail Association. Wzdłuż niego utworzono park narodowy, kilka parków prowincyjnych, terenów chronionych i zwykłych szlaków bocznych. Co roku zmienia swoje położenie, jako że przechodzi przez tereny prywatne, wyraźnie oznaczone, udostępnione przez właścicieli – tutaj nie można schodzić z trasy. Oznaczony jest białą pionową grubą kreską na drzewach lub słupach przydrożnych, a szlaki boczne kolorem niebieskim. Główny szlak i jego odnogi opisane są (wraz z mapami) w cyklicznie wydawanym i uaktualnianym przewodniku – niestety nietanim, ok. 50 dol., do dostania w każdej księgarni – dochód ze sprzedaży przeznaczony jest na utrzymanie Bruce Trail.


Mieszkańcom Toronto, Mississaugi i okolic latem stwarza niepowtarzalne możliwości dłuższych wypadów, a teraz, jesienią i zimą, sobotnio-niedzielnych niedługich wycieczek. Razem z Joanną chcielibyśmy Państwu zaproponować kilka naszych ulubionych tras, czasami mało znanych. Ciekawe fragmenty Bruce Trail opisała już w ostatnich Gońcach Katarzyna Nowosielska-Augustyniak, a ja tym razem proponuję wycieczkę do parku prowincyjnego Boyne Valley.


Położony jest wzdłuż rzeki Boyne, na północ za Orangeville, ma powierzchnię 431 hektarów. Ludzi tu bardzo niewielu, a widoki piękne. W rzece można łowić ryby, ale obowiązuje zakaz polowań. Długość całego szlaku to 12 km, ale można go skrócić, zależnie od kondycji turystów. Warto natomiast przejść cały, ponieważ wtedy będziemy mogli obejrzeć zróżnicowane tereny i drzewostan, w części liściasty, w części iglasty, sosny, świerki, a wzdłuż rzeki cedrowy. Szlak rozpoczyna się koło parkingu przy rzece, trzeba przejść na drugą stronę szosy i tam lekkim podejściem pod górę. Wygląda to jak początek górskiej wycieczki, ale bez przesady, nie idziemy w Himalaje. Ze wzniesienia można obejrzeć dolinę spływów potoków do rzeki Boyne. Po około 2,5 km trzeba przejść przez tę samą drogę, na której zaparkowaliśmy samochód. Tę dwukilometrową pętelkę po lewej stronie szosy można ominąć i zacząć trasę, idąc szosą kawałeczek na północ do wejścia po prawej stronie. Przeważnie wszyscy zaczynają wędrówkę od tego miejsca, widać to po wydeptanej ścieżce. Początek też pod górę doliną strumienia, trochę jak w Beskidach, ale może nieco łagodniej. W parku Boyne Valley są duże różnice wzniesień, dlatego musimy się przygotować na lekkie podejścia i zejścia, szlak jest zaznaczony w kategorii ontaryjskiej jako dla średnio zaawansowanych.


Wychodzimy na rozległą łąkę z charakterystycznym wzniesieniem, które, jako urodzony krakus, nazwałem kopcem, oficjalnie Murphy's Pinnacle. Jest to najwyższy punkt na morenie Primrose, pozostałość po przejściu lodowca. "Kopiec" można ominąć, ale każdy, kto na niego wejdzie, choć nieźle się zasapie, zostanie nagrodzony widokiem na okoliczne morenowe wzgórza, między innymi dojrzeć można Mono Cliff Park. Widok trochę psują anteny satelitarne. Dalej już ścieżka łagodnie prowadzi przez zdziczałe sady – tu można skosztować dzikich jabłek, bardzo smaczne, kiedyś tu były farmy – i miedzami wśród uprawnych pól. Rosną na nich dziewanny. W lecie miały na metrowych łodygach żółte kwiaty, jesienią zostają kikuty, ale przy ziemi są jeszcze zielone liście, mięciusieńkie, Indianie używali ich jako papieru toaletowego. Śladów po farmach prawie nie ma, jedynie zdziczałe drzewka owocowe i resztki granicznych płotów ułożonych z wyrwanych ziemi kamieni. Potem idziemy jarem ze starymi cedrami w dół koryta strumienia. Zaraz koło trasy można zobaczyć paśnik dla jeleni, pewnie jest tu spore stado – my nie mieliśmy okazji zobaczyć jakiejkolwiek zwierzyny, jelenie są bardzo płochliwe albo po prostu przychodzą tu na dokarmianie tylko w zimie. Wychodzimy z klonowo-bukowego lasu na szosę, skręcamy w prawo. Nie ma innej drogi, bo tu zbudowano na rzece Boyne most. Całe szczęście, nie ma tu prawie ruchu. Ok. kilometra później zakręcamy po prawej stronie w las. Byliśmy w tym parku wiele razy i jakoś zawsze w tym samym miejscu robimy przerwę na odpoczynek i przekąskę. Dlaczego tu? Nie wiemy.
Jesteśmy teraz po drugiej stronie rzeki Boyne i możemy obserwować nasz zdobyty "kopiec". Dalej trasa prowadzi cedrowym lasem do rzeki, ta rozlewa się tu w kilka płytkich, ale bystrych, prawie górskich odnóg, przez które prowadzą kładki. Gdzie jest główny nurt, ciężko określić. Po zrobieniu okolicznościowych zdjęć na kładko-mostkach, mamy znowu pod górę, szlak na przemian poprowadzono nieużywanymi wiejskimi drogami i dzikimi ścieżkami. Wychodzimy na polanę i mijamy nasz słynny "kopiec". Przy nim trasa zapętla się. Jeszcze kilkadziesiąt minut i będziemy na parkingu.


I jeszcze dwie uwagi. Opisana pętla jest zaznaczona niebieskimi znakami, ale łączy się z białymi oznaczeniami Bruce Trail. W momencie rozdzielenia się szlaku idziemy za niebieskimi znakami. Damy sobie tu radę bez mapy, trasa jest dobrze oznaczona. Mapkę szlaku i więcej zdjęć można zobaczyć na stronie www.goniec.net dział turystyka. I druga rzecz, wstęp do parku i parking bezpłatny, tak jak na każdy odcinek Bruce Trail. Jeżeli szlak Bruce przechodzi przez płatne parki lub conservation areas, jeśli nie schodzimy z głównej trasy, nie jesteśmy zobowiązani uiszczać opłaty.
Dojazd ze Square One w Mississaudze: odległość 77 km, a czas przejazdu jedna godzina i dziesięć minut, wykorzystując Hwy 403 i 410. Do parkingu, z którego będziemy rozpoczynać wycieczkę, musimy jechać Hwy 10 na północ za Orangeville, aż do skrzyżowania z Hwy 89, następnie jechać prosto na tym skrzyżowaniu, w drogę Princess of Wales Road zaznaczoną jako Regional Road 19, po przejechaniu mostu będziemy mieli parking po prawej stronie. Punkt GPS N44 06.060 W80 08.222.


Andrzej Jasiński
Mississauga


Fot. Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński

piątek, 19 październik 2012 17:12

Wycieczki koło domu: Terra Cotta

Napisane przez

A jednak dałam się namówić ponownie na rower! Chociaż "namówić" to chyba za mocno powiedziane, bo gdy wypoczęłam po poprzedniej wycieczce, zaczęłam nabierać ochoty na kolejną. Więc ponownie zdecydowaliśmy się na Georgetown. Tym razem pojechaliśmy od dworca na północ, a naszym celem był obszar zwany Terra Cotta. Rowerami przemierzyliśmy łącznie 20 kilometrów i do tego 10 kilometrów pieszo, przy czym rowerem jechaliśmy tam i z powrotem tą samą drogą.


Tym razem mój mąż był ze mnie dumny i nawet nieco zaskoczony, że tak rzadko prowadziłam rower. Droga nie była jednak tak wyczerpująca jak poprzednio. Było zdecydowanie mniej podjazdów. Wiązało się to pewnie z tym, że spora część trasy prowadziła wzdłuż rzeki Credit.
Z dworca GO jedziemy ulicą King na wschód. Po chwili dojeżdżamy do skrzyżowania z Mountainview Rd. i skręcamy w lewo. Wjeżdżamy na wiadukt, pod którym biegną tory pociągu GO. Dalej ciągle prosto. Ten kawałek będzie trochę ciężej pokonać z powrotem, bo jest jednak kilka górek. W tę stronę prędkości nabranej za każdym razem na zjeździe wystarczy, bo wtoczyć się na kolejny pagórek.
Następnie musimy odbić w Main Street. Już ze skrzyżowania widać, że zaraz po skręcie w prawo będziemy przejeżdżać przez pierwszy most na rzece Credit. Znajdujemy się teraz w malowniczej wiosce Glenn Williams. Po prawej stronie mijamy szkołę i boisko, dalej – galerię sztuki, która obecnie wystawia prace wykonane ze szkła, i pub w stylu angielskim. Skręcamy w lewo, tak jak prowadzi główna droga. Tu mamy jeszcze przytulną księgarnię i kawiarnię. Ponownie przejeżdżamy przez rzekę. Po prawej kościół anglikański i znów most na Credit. Pod koniec, zanim zabudowania staną się nieco rzadsze, wzrok przykuwa jeszcze sklep ze starociami. Znajduje się po lewej stronie w stodole czy hali i nie sposób go przegapić. Na sporym placu przed nim stoją pomalowane stare łodzie. Nie wiem, czy one też są na sprzedaż...
W końcu dojeżdżamy do skrzyżowania z 10. Linią, na którym skręcamy w lewo. Po raz ostatni mamy szansę spojrzeć na rzekę Credit. Z prawej strony ciągną się tereny ogrodnicze, a z lewej otwarte przestrzenie. Miejscami jest stromo. Mijając kolejne farmy, dojeżdżamy do następnego skrzyżowania. Trzymamy się swojej drogi, która widać, że będzie szła po łuku w prawo. Niedługo zmieni się też nawierzchnia, kończy się asfalt.
Po 5 – 10 minutach powinniśmy zobaczyć z prawej strony oznaczenia Bruce Trail. Podjeżdżamy jeszcze kawałek, mijamy stawy. Przy drodze parkują samochody. My przypinamy nasze rowery do znaku drogowego obok nich. W ten sposób 1/3 trasy mamy za sobą.
Wyciągamy czekoladę z plecaka i wracamy się do miejsca, gdzie widzieliśmy Bruce Trail. Na początku idziemy trochę w dół, potem się lekko wspinamy. Cały czas trzymamy się białych prostokątów wyznaczających szlak. W lesie już zdecydowana większość liści jest żółta. Szkoda, że słońce, które tak ładnie świeciło rano, zaczyna chować się za chmurami. Po południu zapowiadają mały deszcz. Idziemy, a ja patrzę na liście. Wśród tylu żółtych wypatruję czerwonych.


Po drodze widać oznaczenia innych tras, ale my trzymamy się Bruce Trail. Te boczne szlaki zostały poprowadzone przez Terra Cotta Conservation Area. Przy szlaku natkniemy się też na osobliwą tablicę informująca nas, że możemy zostać zamknięci na tym terenie. Wcześniej teren ten służył za miejsce rekreacji, znajdowały się tu liczne parkingi, miejsca biwakowe, a nawet duży basen. Postanowiono jednak przywrócić temu miejscu pierwotny stan.


W końcu wychodzimy z lasu. Musimy tylko przejść po specjalnej drabince nad ogrodzeniem. Zaraz zaczyna się też Caledon Trailway – szlak poprowadzony w miejscu, gdzie kiedyś biegły tory kolejowe. Był to pierwszy oficjalny odcinek Trans Canada Trail, wybudowany przez The Hamilton & Northwestern Railway w latach 70. XIX wieku. Wchodził w skład Canadian National Railway, ale po roku 1980 zaczął wychodzić z użycia. Żeby zaznaczyć początek szlaku, ustawiono w tym miejscu duży kamień. Jest to wymarzona trasa dla rowerzystów i narciarzy biegowych.
W ten sposób dochodzimy do Winston Churchill Boulevard. Następnie skręcamy w lewo i idziemy poboczem. Niedaleko po lewej stronie znajduje się brama wjazdowa do Terra Cotta Conservation Area. Wjeżdżając od tej strony, można zostawić samochód na parkingu i najkrótszą drogą udać się do malowniczych jeziorek położonych na terenie parku. Dorosła osoba zapłaci za wstęp 5 dolarów, dla dzieci i seniorów przewidziano zniżki. My jednak nie przewidzieliśmy, że nie będzie można zapłacić za wstęp kartą, wobec czego jesteśmy zmuszeni dotrzeć z powrotem do naszych rowerów w inny sposób.


Z pomocą przychodzi tutaj Bruce Trail, a raczej jego boczna odnoga (która kiedyś była głównym szlakiem, co można rozpoznać po oznaczeniach na drzewach – widać, że miejscami spod niebieskiej farby przebija biała). Idziemy więc jeszcze kawałek ulicą Winston Churchill i wypatrujemy wejścia na szlak po lewej stronie. Jest ono dobrze oznakowane, przy drodze stał nawet samochód – widać więc, że nie tylko my nie zapłaciliśmy za wstęp.
Teren Terra Cotty od tej strony też jest ogrodzony siatką, nad którą przechodzi się po drabince. Skoro już tu jesteśmy, to też chcemy zobaczyć jeziora w parku. Dochodzimy do pierwszego skrzyżowania szlaków i podążamy najpierw za pomarańczowymi strzałkami w lewo (Vaughan Trail), a następnie też w lewo za różowymi. To McGregor Spring Pond Trail. Poprowadzi on nas do mniejszego z jeziorek. Tu jest już większy ruch. Tu zmieniamy szlak i dalej idziemy fioletowym Terra Cotta Lane początkowo w stronę parkingu, po czym odbijamy w prawo w stronę większego jeziora. Ruch w tym rejonie jest zdecydowanie większy – mijamy grupkę dzieci z panią przewodnik, a następnie sporą grupę Azjatów.
Okrążamy jezioro Wolf Lake. W wodzie odbijają się kolorowe drzewa. Wyobrażam sobie, jak ładnie musi tu być, gdy niebo nie jest zasnute chmurami. Tymczasem zaczyna kropić. Musimy wracać do rowerów.

Dochodzimy do kolejnego rozwidlenia szlaków, przy którym stoi tablica. Widać, że chcąc powrócić do bocznej odnogi Bruce Trail, należy skręcić w lewo. Tak też robimy. Niedługo potem boczny szlak dochodzi do głównego i dochodzimy do punktu, w którym zaczęliśmy wędrówkę.
Wsiadamy na rowery i pedałujemy z powrotem. Deszcz kropi, ale na szczęście nie jakoś specjalnie mocno. W drodze powrotnej decydujemy się jeszcze coś zjeść. Wybór pada na angielski pub. W środku jest dość klimatycznie. Z menu wypisanego na dwóch tablicach opartych o pianino wybieramy fish&chips oraz herbatę. Czekając na nasze zamówienie, wodzimy wzrokiem po zgromadzonych bibelotach. Mój bystry wzrok zauważa też poetycznie zwieszające się gdzieniegdzie pajęczyny. Jedzenie jest średnie i niestety potem po powrocie do domu boli mnie po nim brzuch. Mamy jeszcze trochę czasu, więc postanawiamy wypróbować też pobliską kawiarenkę, którą mijaliśmy po drodze. Tutaj wrażenia mamy dużo lepsze. Co prawda odpowiedź na pytanie, czy podają espresso, jest negatywna, więc pijemy zwykłą kawę, ale ciasta są bardzo smaczne. W menu są jeszcze różne rodzaje kanapek, zupa i quiche. Dwa ostatnie dania są inne każdego dnia. Ponadto wypiekany jest tu także chleb.


Udaje nam się dojechać na stację GO przed deszczem. Dopiero gdy już siedzimy w autobusie, zaczyna mocniej padać. Rowery się umyją. Ostatni rzut oka na miasto. Chyba jednak, mimo pierwszego doświadczenia, polubiłam okolice Georgetown.

 

 

Tekst i zdjęcia:

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.