Turystyka
O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’
Napisane przez Jan JekielekKlub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 stycznia na pierwsze narty w tym sezonie do Mount St.Louis. Wszystkie stoki były lodowate! Dla wyjaśnienia, mocno zmrożony śnieg, typowy dla początku sezonu i na wczesna wiosnę w Ontario, przyjęto nazywać „lodem”. Ten mocno zmrożony śnieg różni się tym od zwykłego, że jest bezlitośnie twardy i zdecydowanie bardziej bolesny. Jazda „na lodzie” jest dość łatwa do nauczenia się, zaczynając od łagodnych stoków, dla potrafiących jeździć łukami na śniegu; nie popularnymi, szarpanymi skrętami, gwarantującymi klęskę na „lodzie”.
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego
Napisane przez Maciek CzaplińskiMoja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku przyjaciół którzy próbowali mnie namówić na ten sport, ale perspektywa nurkowania w brudnej (w tamtych czasach) i zimnej Odrze lub w Bałtyku była mało zachęcająca. Dopiero w Kanadzie, kiedy pojawiła się szansa wyjazdów na Karaiby i woda była taka, jaką lubię (czysta i ciepła), zacząłem powracać do myśli o nurkowaniu. Natomiast, jak większość z nas, najpierw przez kilka lat próbowałem snorkelingu - czyli obserwacji tego, co dzieje się pod taflą wody.
Przez prerie i góry Kanady
Napisane przez Danuta i Andrzej LegienisDzień 1
Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym starym samochodem, 16-to letnią mazdą! Na liczniku już 280 tysięcy. Przezornie wykupujemy więc ubezpieczenie CAA (co nam się później przydało). Jest to już nasza 4-ta “kolibiarska” wyprawa w te góry. Przy pięknej pogodzie, po długiej jeździe docieramy na camping KOA w Sault Ste. Marie, gdzie dostajemy tą samą lotę 103 co w 2011 roku! Zmęczeni nawet nie palimy ogniska, ale od razu “lulu”.
Dzień 2
Nadal piękna pogoda, co jest ważne dla tego odcinka trasy - istotnie, jak na Lazurowym Wybrzeżu. Widoki na Lake Superior zapierające dech w piersiach. Z wielu miejsc chciałoby się tu pstryknąć fotkę. Nocujemy na niezłym campingu “Happy End”. Wolimy jednak, żeby to nie był “end”!...
Dzień 3
Pobudka o 7 rano. Parno, ale nie pada. Dzisiaj przekraczamy granicę Manitoby i możemy jechać szybciej, bo limit prędkości 110 km. Z lenistwa zanocujemy w hotelu “Super 8” za 142 dolary. Ha! Czasem trzeba nadszarpnąć kieszeń! Dzisiaj obliczyłem, że wóz spala przeciętnie 7,8 litra na 100. Całkiem dobrze.
Dzień 4
Ten dzień niestety pechowy! 50 km od Regina łapiemy “kapcia”! A niech to.... Tu przydaje się nasze członkostwo CAA. Pomoc przyjeżdża w pół godziny. Niestety wizyta w garażu Canadian Tire zmusza nas do spędzenia dwóch nocy w “Home Suites” za niebagatelną sumkę za 250 dolarów. bo jeszcze pseudomechanik-praktykant zniszczył nam gwint zapasowego koła.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka?limitstart=0#sigProIdabbb8bfbf4
Dzień 5
Wykorzystujemy dzień na zakupy i włóczenie się po “fast-foodach”.Zauważamy, prawie wszystkie biznesy opanowane są przez Azjatów. Myśleliśmy, że tak jest tylko w Toronto.A co z europejską Kanadą? Chyba ta populacja jest w totalnym odwrocie!
Dzień 6
Wstajemy wyjątkowo wcześnie.Dosyć lenistwa! Droga przed nami daleka. Ekscytacja rośnie, bowiem dzisiaj przekroczymy granicę z Albertą. Obwodnicą tu zwaną perimeter objeżdżamy Calgary, ale jakoś nie możemy trafić na camping KOA. Danusia nagle zauważa drobny napis “Calgary West Campground”. Nazwa zmieniona, czyli nie jest to już KOA.Już w ciemnościach pośpiesznie rozbijam nasz biwak.
Dzień 7
Rano okrutny smog pokrywa okolicę. Gór w ogóle nie widać. Podobno jest to z powodu palących się lasów w British Columbia. Co zrobić, jesteśmy optymistami, a Danie przed odjazdem udaje się jeszcze popływać w tutejszym basenie.
Dzień 8
Zapłaciliśmy za ten biwak 38.85 a więc trochę oszczędziliśmy. Przed odjazdem odwiedzamy jeszcze lokalny “nature trail”. Teraz już prosto do Canmore, głównego ośrodka Kananaskis Country, dużego kompleksu parków prowincyjnych, położonych na wewnętrznych pasmach Gór Skalistych tzw. Front Ranges. Po lunchu w Pizza Hut, jedziemy prosto do ośrodka Alpine Club, którego nadal jestem członkiem. Bez problemów dostajemy piękny pokoik w wysoko położonej tyw. Boswell Hut, gdzie też poprzednio nocowaliśmy. Roztacza się stąd piękny widok na miasto w dolinie rzeki Bow i majestatyczne szczyty po drugiej stronie z dominującym trójwierzchołkowym masywem Three Sisters.
Dzień 9
W nocy trochę padało a rano przeszła krótka burza. Dzisiaj spełniam misję, z którą tutaj też przyjechaliśmy. Mianowicie przekazuję kustoszowi Alpine Hut historyczny czekan naszej zmarłej w 2012 roku, honorowej członkini klubu PKT “Koliba” Szarki Spinkowej, która właśnie z tym czekanem dokonała pierwszego, kanadyjskiego, kobiecego wejścia w 1958 roku na jeden z najtrudniejszych tutejszych szczytów Mount Alberta (3619m). Kustosz obiecał, że czekan ten znajdzie swoje miejsce na ścianie w głównej sali Alpine Club Hut.
Dzień 10
Nieco lepsza widoczność. W tutejszym Visitor Centre rezerwujemy lotę w Bolton Creek Campground w parku prowincyjnym Peter Logheed.Będzie to już nasza trzecia wizyta w na tym campingu. W planie miałem próbę wejścia na 3-tysięcznik Mt.Chester, aby zbadać czy jeszcze nadaję się do takich wejść, ale okazało się, że szlak w tę dolinę został zamknięty z powodu ataku niedźwiedzicy grizzly na kobietę z małym synem, Aż nieprawdopodobne, że tej dzielnej kobiecie udało się bestię przegonić i wylądowała w szpitalu tylko z niewielkimi obrażeniami. Co znaczy determinacja matki, no ale niedźwiedzica broniła też swoich dwóch małych niedźwiadków!....
Dzień 11
Musieliśmy zmienić naszą fajną lotę na inną dużo gorszą, położoną w dzikim wądole, bowiem wczoraj rozbiliśmy się pomyłkowo na cudzej.Na szczęście niedaleka przenoska.W pobliżu żadnych sąsiadów, a jak w nocy przyjdzie grizzly! Brrr!! Nocą znów zaczęło padać.
Dzień 12
Ranek zadziwiająco ładny. Ponieważ w nocy padało, baliśmy się, żeby nas nie podmyło, ale grunt był dość piaszczysty i uszliśmy suchą stopą. Bardzo mglisto i las wygląda tajemniczo i groźnie. Nie widać wszakże żadnej zwierzyny, jedynie rano mały zajączek wpadł nam przy śniadaniu dosłownie pod nogi.
Dzień 13
W nocy było wilgotno i nawet trochę zmarzliśmy. Ranek wstał jednak piękny i wspaniale odsłoniły się góry.Został nam tylko jeden dzień na góry więc o niczym poważniejszym nie ma co myśleć. Decydujemy się zatem odwiedzić wysoko położone jezioro Rawson, gdzie już poprzednio, lata temu, byliśmy. Droga pnie się początkowo łagodnie wzdłuż południowego brzegu jeziora Upper Kananaskis Lake, aby po godzinie zmienić się w męczącą “ wyrypę”.
Dana tym razem idzie jak mała lokomotywa, nie mogę wprost za nią nadążyć! Co się stał z moją słynną kondycją? Wreszcie upragnione kładki i już za chwilę możemy podziwiać to piękne jezioro na wysokości 2380m u podnóża olbrzymiej 800-metrowej ściany Mt.Sarrail. Setnie zdrożeni, ale zadowoleni wracamy już przy szarówce do samochodu.
Dzień 14
Odjazd z campu. Pogoda O.K. Zanocujemy dzisiaj w Medicine Hat w motelu “Ace Crown”, oczywiście prowadzonym tym razem przez Pakistańczyków. Cena 65 dolarow. Nie tak źle!
Dzień 15
W TV pokazano, że w Barrie było tornado! Mamy nadzieję, że tego tu unikniemy. Na razie pogoda niezła i z kilkoma przystankami na “kawę” dojeżdżamy do Swift Current, a nocleg mamy nieco dalej na campingu Indian Head.
Dzień 16
Rano ładnie, ale podejrzanie parno. Dobrze to nie wróży! Obawiam się diametralnej zmiany pogody. Na razie wszakże nie jest źle i długą trasę do Uppsala robimy bezproblemowo. Nocleg w motelu “66” znów oczywiście u Hindusów.
Dzień 17
Jednak moje obawy nie były płonne. Dopadło nas! Ten dzień to niebezpieczna jazda wąską miejscami szosą, w ciągle atakujących nas burzach i ulewnych deszczach.Towarzyszyły też temu potężne wichury i serio baliśmy się czy, aby nie ładujemy się w tornado!... Już w nocy bardzo zmęczony doprowdzam wóz do Thunder Bay.
Nie ma mowy o campingu więc znów nadszarpniemy budżet nocujac za 152 dolary w hotelu “Best Western”.
Dzień 18
Dziś dla odmiany i ukojenia nerwów po wczorajszym mamy ładną pogodę. Powtarzamy trasę wzdłuż jeziora Górnego i zatrzymujemy się na uroczym campingu Agawa, nad samym brzegiem jeziora. Tutaj znów nieco oszczędzimy bo płacimy jedynie 38 dolarów. Czujemy już “bliskość domu”, bo wszędzie dobrze, ale wiadomo, w domu najlepiej.
Dzień 19
Po solidnym śniadaniu z resztek zapasów odwiedzamy jeszcze wspaniale zorganizowane Visitor Centre, rytualnie moczymy stopy w wodzie jeziora i hajda rumaku do stajni! W Toronto byliśmy po tej długiej drodze przez Sault Ste. Marie dobrze po północy po przejechaniu 7300 km i spaleniu 704 litrów benzyny. I tak skończyła się nasza kolejna wspaniała przygoda.
Danuta i Andrzej Legienis
Polonijny Klub Turystyczny “Koliba”
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jorku i Montrealu. Niedawno Peel Art Gallery zdigitalizowało dokument i umieściło go w YouTube
Life is beautiful - nurkowanie na Roatan
Napisane przez Maciek Czapliński
Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętnie odwiedzane przez licznych turystów. Roatan jest w ostatnich latach uznawana za mekkę nurków z całego świata.
Zbliżamy się do końca wakacji i może dziś dla odmiany napiszę tak trochę w wakacyjnym nastroju. Nie ukrywam, że mam wiele hobby i pasji. Rodzina, praca, architektura, fotografia, podróże, wędkowanie, nurkowanie i wiele innych. Moje podróże są często bardzo specyficzne, bo albo nurkuję, albo wędkuję (o czym już pisałem). Wróciłem właśnie z krótkiego wypadu na Roatan i chciałbym się podzielić kilkoma refleksjami.
Lubię podróżować, ale nigdy moje podróże nie polegają na leżeniu na plaży. Jak wspomniałem, jedną z moich ogromnych pasji jest nurkowanie i często wybieram się w różne egzotyczne miejsca na świecie, właśnie by ponurkować. Tych wszystkich, którzy jeszcze tego sportu nie spróbowali, gorąco do tego namawiam. Jedyne ostrzeżenie – jest to sport bardzo wciągający, ale warto spróbować. Tym razem wybrałem się na bardzo małą wyspę zaliczaną do Karaibów, ale znacznie oddaloną od głównego skupiska Wysp Karaibskich. Nazywa się ona Roatan i formalnie należy do Hondurasu. Jest oddalona od głównego lądu (mainland) o 75 kilometrów – dzięki czemu znacznie różni się od reszty kraju. Na całe szczęście. Honduras jako kraj nie cieszy się zbyt dobrą reputacją. Napady, porwania, morderstwa – najgorsze statystyki na świecie. Wyspy dzięki oddaleniu są inne. Owszem, nadal można paść ofiarą kieszonkowca albo drobnego oszusta, ale większość ludzi jest nastawiona do bardzo licznych turystów wyjątkowo pokojowo i przyjaźnie. Wyspy te zostały odkryte przez Kolumba w 1502 roku, ale już były zaludnione. Od tej pory wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk pomiędzy Hiszpanią i Anglią. Do dziś oba języki są powszechnie używane i widać po ludziach, jak są przemieszani. Jest tu też ogromna procentowo grupa ludzi czarnych, z czasów kiedy wyspa ta była plantacją uprawianą przez niewolników. Roatan ma około 50 kilometrów długości i średnio około 1,5 km szerokości. Populacja jest szacowana na od 50 tysięcy do 110 tysięcy lokalnych mieszkańców, choć nikt tak naprawdę tego nie wie, bo nie ma tu żadnych powodów, by to policzyć. Wyspy te były też znane z licznych piratów szukających tutaj schronienia i w okolicy wysp można ciągle natrafić na liczne wraki, gdzie nawet współcześni poszukiwacze skarbów próbują szczęścia.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka?limitstart=0#sigProId7a400103ba
Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętnie odwiedzane przez licznych turystów. Roatan jest w ostatnich latach uznawana za mekkę nurków z całego świata. Ponieważ wszystkie trzy wyspy nie mają zbyt dużo przemysłu, otaczające je rafy są ciągle w bardzo dobrym stanie. W porównaniu do wielu innych Wysp Karaibskich, gdzie miałem okazję nurkować – rafy na Roatan są zdecydowanie w lepszym stanie.
Była to moja pierwsza wizyta na tej wyspie i mam nadzieję, że nie ostatnia. Miejsce, w którym się zatrzymałem, nazywa się West Beach i znajduje się w odległości 30 minut jazdy od bardzo skromnego portu lotniczego. West Beach to bardzo atrakcyjna piaszczysta plaża (około 3 km długości) z dobrym wejściem do oceanu oraz z licznymi mniejszymi lub większymi ośrodkami turystycznymi. Wiele z nich to „all inclusive”. Praktycznie w każdym ośrodku znajduje się „diving centre”, a naprzeciw każdego hotelu zacumowane są liczne łodzie do nurkowania. Widać gołym okiem, że jest to poważna gałąź biznesu (nurkowanie). Dodatkiem do plaży są liczne drobne restauracje, w których można zjeść lub się schłodzić dobrym lokalnym piwem. Obok West Beach znajduje się bardzo atrakcyjna inna plaża, nazywana West End. Jest to właściwie małe miasteczko, znane oczywiście z nurkowania, ale głównie z atrakcji nocnego życia. Liczne bary i restauracje z muzyką ściągają nie tylko turystów, ale również lokalnych klientów.
Problem jednak dla lokalnych potencjalnych uczestników imprez jest taki, że nie stać ich na to. Niestety, dla nas te wyspy to „raj na ziemi”, dla lokalnych ludzi jest tu niezwykle drogo. By dowiedzieć się więcej o wyspie z pierwszej ręki, rozmawiałem z licznymi tubylcami, oferując im piwo czy posiłek (co często było bardziej doceniane). Średni dochód na wyspie to 400 USD (istnieje tu lokalna waluta lempira, ale wszyscy używają dolarów amerykańskich). Większość tubylców nawet nie marzy o takim dochodzie. Ceny są jak w Kanadzie (praktycznie te same), ale jak tu kupić piwo, kiedy nie ma dochodu? Jak kupić burgera, kiedy to jest całodzienny zarobek? Absurdy są takie, że energia jest astronomicznie droga. Kiedy odwiedziłem jedną z lokalnych rodzin, to opowiedzieli mi, że by zapłacić za energię za dwie żarówki palące się wieczorami, lodówkę oraz kuchenkę – potrzebują każdego miesiąca około 100 dol. Jest to dla nich tak dużo, że często nie płacą rachunków i są odcinani od zasilania. Innymi słowy, ten RAJ NA ZIEMI jest głównie dla turystów. Lokalni mieszkańcy, jeśli nie mają układów, by dostać pracę w jednym z hoteli – muszą żyć bardzo skromnie – i często marzą o raju takim, jak my mamy – ze śniegiem i mrozem, ale za to z perspektywą na przyszłość.
Opowiem teraz o samym nurkowaniu. Tak jak wspomniałem, jest to w tej chwili magnes, który ściąga na wyspę tysiące turystów i nurków rocznie. Muszę przyznać, że nurkowanie tutaj jest niezwykle przyjemne i rafy są bardzo ładne i mało zniszczone. Mój problem polega jednak na liczbie nurków. Często jest zabieranych na łódź nawet do 30 nurków na jeden wyjazd. Najgorsze jest to, że są to często ludzie o różnym stopniu zaawansowania w nurkowaniu. Nurkowanie jest sportem bardzo pięknym, ale też ryzykownym. Łatwo jest o wypadek, a pomyłki można przypłacić zdrowiem, lub nawet życiem. Jako przykład z tego wyjazdu podam sytuację, kiedy wzięto całą 30-osobową grupę na nurkowanie na wraku, który znajdował się na 110 stopach pod wodą. Nurkując na sprężonym powietrzu na takiej głębokości, można maksymalnie spędzić w wodzie 12-15 minut bez narażenia się na potrzebę dekompresji. To bardzo krótki czas, który musi być ściśle kontrolowany i przestrzegany. Proszę sobie wyobrazić moje przerażenie, kiedy niefrasobliwi nowicjusze zupełnie nie przestrzegali reguł, narażając innych na duże niebezpieczeństwo. Na szczęście obyło się bez wypadków, ale zdecydowanie wolę nurkować w mniejszych grupach i z ludźmi, których znam i którym ufam.
A dla wszystkich zainteresowanych tym tematem przygotowałem niespodziankę. Nakręciłem 20-minutowy film z moich nurkowań na Roatan, który jest już na YouTube. Można go łatwo znaleźć, wpisując w wyszukiwarce w YouTube dwa słowa „CZAPLINSKI ROATAN”. Zresztą można to również zrobić w Google i też zadziała. Zachęcam do zobaczenia tego filmu z dwóch powodów. Jest tam bardzo wiele ciekawych ryb i dobra muzyka, ale również prawie każda ryba jest opisana i to może być przydatne. Kiedy będąc na południu, zechcą Państwo spróbować nurkować lub zrobić snorkeling, będziecie od razu wiedzieli, jak rybki mają na imię.
Podsumowując – uważam nadal, że Kuba jest miejscem, w którym się czuję bezpieczniej i bardziej wypoczywam, ale jak ktoś lubi przygodę, to naprawdę Roatan jest warta poznania. Jest tam zresztą bardzo wiele innych rzeczy do robienia, niekoniecznie tylko nurkowanie. Są liczne atrakcje związane z lokalną przyrodą (dżunglą tropikalną), bardzo dobre lokalne jedzenie, doskonałe miejsca na wspinaczkę. Gorąco polecam.
Maciek Czapliński
Skąd się bierze prąd w Quebecu?
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakJak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Marzył nam się wiosenny wyjazd na canoe, ale lód na jeziorach utrzymywał się w tym roku wyjątkowo długo. Na początku maja pojawiła się informacja, że Algonquin będzie otwarty tydzień później niż zwykle. A to był akurat tydzień z naszym jedynym wolnym weekendem w maju. Samochód zarezerwowany, aż żal odwoływać. Więc może by tak przedłużyć rezerwację o kilka dni i ruszyć na wschód...?
Pierwszy nocleg wypadł w Trois-Rivières. Niestety, wszystkie pokoje w sprawdzonym przez nas wcześniej i godnym polecenia motelu Le Marquis były zajęte, więc na chybił-trafił wybraliśmy pobliski motel Penn-Mass. Okazało się, że bardziej na chybił niż trafił. Jak to dobrze, że mam odruch, by w motelach nie kłaść bagaży na łóżko! Jeszcze dziś ciarki mnie przechodzą, gdy przypomnę sobie, jak tamtej nocy mojego męża niemiłosiernie pogryzły pluskwy.
W miarę pokonywania kolejnych kilometrów drogi numer 138 (biegnącej wzdłuż północnego brzegu Rzeki Św. Wawrzyńca) precyzują nam się plany. Liczymy noclegi i rozważamy różne możliwości, w końcu wychodzi nam, że damy radę dojechać do gigantycznej zapory Daniela Johnsona i elektrowni wodnej Manic-5, przeprawić się promem na drugą stronę Rzeki Św. Wawrzyńca i wrócić do Toronto, zahaczając po drodze o Quebec City i Montreal.
Niezwykle owocny poniedziałkowy spacer do High Parku. Co prawda pączków na drzewach jeszcze próżno szukać, ale widać skutki ostatniej wichury. W zoo wszystkie zwierzęta wyszły na swoje wybiegi. Reniferom rosną nowe poroża, pawie skrzeczą i dumnie prezentują swoje ogony, bizon przygotowuje się do zrzucenia zimowego futra, a lamy jedna za druga maszerują na postronku. Przy japońskich wiśniach obok placu zabaw z zamkiem śpiewają ptaki. Epoletniki gwiżdżą jak oszalałe, a dzięcioły podlatują na odległość ręki. Na koniec jeszcze trafił nam się patrol policji na koniach - nawet musiałyśmy z Anią ustąpić pani policjantce miejsca na naszej ławeczce, żeby mogła dosiąć swojego rumaka.
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka?limitstart=0#sigProIdd16adaf8f9
W zeszłym tygodniu połknęliśmy haczyk. „Kanadyjczycy, zwróćcie oczy ku niebu – zorze polarne w ten weekend”, głosił tytuł artykułu zamieszczonego w serwisie The Weather Network. Już pierwszy akapit dawał pewną nadzieję na obserwacje zjawiska. Potem następował długi opis powstawania dziur w koronie słonecznej i związanych z tym wyrzutów cząstek. Na koniec dopowiedzenie, że w czasie równonocy zwiększa się aktywność geomagnetyczna, a do tego obserwacjom sprzyja fakt, że księżyc znajduje się obecnie w fazie nowiu. Tyle wystarczy, by rozbudzić wyobraźnię. Mniejsza o sugestię, że zorze mogą się pojawić, ale nie muszą. A trzeba było sobie przypomnieć, że wspomniany serwis pogodowy czasem ma problemy z przewidzeniem deszczu na popołudnie…
W piątek i sobotę uważnie śledziłam więc prognozy pogody i prognozy występowania zorzy polarnej na stronie www.swpc.noaa.gov. Niezbyt optymistycznie to wyglądało. Mniej więcej 10-15-procentowe prawdopodobieństwo wystąpienia zórz zapowiadano dla okolic Sudbury i terenów położonych na północnym brzegu Jeziora Górnego. Bardziej na południe – czarna plama. Mimo wszystko postanowiliśmy spróbować.
W południowym Ontario największym wyzwaniem jest znalezienie miejsca niezanieczyszczonego światłem. Internet podpowiedział nam Torrence Barrens Dark-Sky Preserve. Nie ma co, nazwa zachęcająca. Zdjęcia też. Niech będzie.
Z widokiem na jezioro Muskoka
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakGdy kończą nam się pomysły na jednodniowe wycieczki w okolicach Toronto albo pogoda w naszej okolicy niespecjalnie zachęca do spacerów, wybiegamy myślami na północ. Do Algonquin trzeba by wcześnie wstać, a tu zmiana czasu, więc może na przykład… pojezierze Muskoka! Z Toronto do Bracebridge jest 170 kilometrów, potem jeszcze jakieś 20 drogą numer 118 na zachód – jak dla nas, może być. Wszystkim, którzy nie zniechęcają się dwoma godzinami jazdy, polecam szlak Huckleberry Rock Lookout w miejscowości Milford Bay. Jeśli wystarczy czasu, można się również wybrać na którąś z pętli w niedalekim Parku Prowincyjnym Hardy Lake.
Szlak Huckleberry Rock Lookout jest łatwy i krótki – pętla ma 2,9 kilometra długości. Zostawiamy samochód na parkingu, obok którego znajduje się wiata. Jest tabliczka z mapą i oznaczenia szlaku na drzewach, a co jakiś czas przy trasie stoją ławki. Ścieżka na śniegu porządnie wydeptana – widać że trasa jest dość popularna, ale trudno mówić o tłoku. Najpierw idziemy przez las, przechodzimy przez strumyk, dalej skręt w lewo pod kątem 90 stopni, kawałek pod górę i już zaczynają się skały. Śnieg jeszcze gdzieniegdzie leży, ale oblodzenia nie ma. Dzięki temu idzie się łatwo i bezpiecznie. Ania i Jacek próbują lepić śnieżne kule i wrzucają je do kałuż powstałych w zagłębieniach.
Szlakami bobra: Magia cukrowych klonów w Bradley Museum w Mississaudze
Napisane przez Joanna Wasilewska Andrzej Jasiński
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka?limitstart=0#sigProId8fce1a409f
Kanada syropem klonowym stoi, to kanadyjskie dziedzictwo narodowe i okres zbiorów klonowego soku i produkcji z niego syropu to wielkie święto. Wszędzie odbywają się syropowe festiwale, mniejsze i większe. Na te najbardziej znane trzeba się wybrać poza GTA, ale można zakosztować tradycji dosłownie i w przenośni, nie wyjeżdżając poza miasto.
W Mississaudze z tej okazji pokazy tradycyjnej produkcji syropu zorganizowało Bradley Museum. Muzeum położone jest na dwuakrowej działce w niewielkiej odległości od jeziora Ontario. Nazwę wzięło od nazwiska właścicieli farmy, których dom jest teraz główną jego atrakcją. Lewis i Elizabeth Bradleyowie byli brytyjskimi lojalistami, którzy przenieśli się tu z Savannah w Georgii. W 1810 roku otrzymali 200 akrów ziemi w rejonie nieoficjalnie nazywanym Merigold’s Point od nazwiska teścia Lewisa Bradleya, typowej wielkości działkę nadawaną lojalistom i ich dzieciom przez Górną Kanadę. Dom w kolorze nagietków, zbudowany w 1830 roku, przykład typowego budownictwa tego okresu, służył Bradleyom i ich siedmiorgu dzieciom przez 20 lat. Jak i inne budynki wchodzące w skład muzeum, stał pierwotnie nad jeziorem, został przeniesiony bardziej na północ w czasach współczesnych, gdy ziemię kupiła British American Oil Company, znana dzisiaj jako Suncor, ale nadal znajduje się na gruncie dawnej farmy. W domu Bradleyów są sprzęty z epoki, trochę porcelany, żeliwny piec, niby niewiele, ale można sobie wyobrazić życie osadników.
Drugim znaczącym budynkiem w kompleksie muzeum jest The Anchorage, cottage w stylu regencyjnym z 1820 roku. Pierwotnie mieścił się w okolicach Southdown i Lakeshore Rd. Nazwę nadał mu emerytowany oficer brytyjskiej marynarki, John Skynner (1762-1846), który osiedlił się tu w 1838 roku. W swoich wspomnieniach napisał: Przeszedłem na emeryturę... Tu będę odpoczywał, to jest moje kotwicowisko. W czasach napoleońskich, w latach 1804-1807, Johnowi Skynnerowi powierzono ważną misję w ramach obrony przejścia do wschodnich Indii w postaci obrony Malty. Mieszkańcy wyspy odwdzięczyli się za to srebrnym pucharem, który można obejrzeć w jego dawnym domu. Znajduje się tu też przepiękny olejny portret jego najmłodszej córki, która przez małżeństwo weszła do bardzo zamożnej i wpływowej rodziny Jarvisów. Portret ofiarowali potomkowie rodziny. Innych zabytków z epoki nie ma, a w pustych pomieszczeniach można obejrzeć wystawę grawerstwa kanadyjskiego w znaczkach i banknotach.
Na terenie muzeum znajduje się także odtworzona chata z drewnianych bali, w której teraz mieści się sklepik z pamiątkami, i szopa, gdzie zgromadzono zabytkowe przedmioty. Właściwie to taka graciarnia, stare odkryte pojazdy, zabytkowe sanki, narzędzia rolnicze, rakiety śnieżne. Szkoda, że słabo wyeksponowane.
Nie mogło zabraknąć odniesienia do Indian. Tereny te zamieszkiwały plemiona Mississauga, a przedtem Anishinaabe, Huronowie i Wyndaci. W Bradley Museum znajduje się wigwam i Medicine Wheel, które ponoć ma uzdrawiać.
Jest jeszcze stodoła, w której na czas Maple Magic urządzono pracownię artystyczną dla dzieci, w której nad najmłodszymi czuwają wolontariusze, bo oprócz stałej ekspozycji, to właśnie klonowe święto jest do 18 marca główną atrakcją muzeum.
W ramach Maple Magic przygotowano wiele atrakcji - pokazy tradycyjnego odparowywania klonowego soku w kotłach nad ogniskiem, dzieciaki mogą popróbować wiercenia otworów w drzewie, w domu Bradleyów wolontariusze przygotowują cukierki z syropu klonowego, w ogrzewanym namiocie można zjeść świeżo smażone placki z syropem, wielką atrakcją są zwierzęta, które można karmić i głaskać, kozy, koguty, owce, lama, i śmiesznie ubarwione osiołki. W sklepiku w drewnianej chacie można zakupić klonowe lizaki i syrop, a na piętrze zorganizowano salę do zabaw dla dzieci.
Rodzinną wyprawę do Bradley Museum warto zakończyć kilkunastominutowym spacerem trasą do brzegów jezioro Ontario, skąd jest wspaniały widok na centrum Toronto. Po drodze przepiękne stare wierzby i młode klony, z których zwisają zamarzające sople z soku. To wiewiórki ponadgryzały drzewa, także chcąc brać udział w słodkim festiwalu.
Bradley Museum otwarte jest w godzinach 12.00-16.00, adres 1620 Orr Road, Mississauga. Maple Magic trwa codziennie do 18 marca. Bilety: dzieci 6,24 dol., dorośli 7,80, bilet rodzinny 19,50.
Warto tu zajrzeć także we wrześniu. W dniach 15 i 16 września odbędzie się rekonstrukcja historyczna bitwy wojny 1812 roku. W programie pokazy strzelania z muszkietów, żołnierze w strojach z epoki i wiele innych atrakcji.
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński