Im bardziej stromo się robi, tym bardziej czuję, że bolą mnie uda. Potem kolana. Aż w końcu daję za wygraną, schodzę z roweru i zaczynam go prowadzić. To jeden z ostatnich podjazdów i chyba najpoważniejszy w tym dniu. Szkoda tylko, że wypada pod koniec trasy. Torba od aparatu coraz bardziej ciąży na ramieniu, rower też z każdym krokiem wydaje się stawiać coraz większy opór. Nawet myśl o tym, że potem będzie w dół, nie bardzo mnie w tym momencie pociesza. A mój mąż tak bez problemu podjeżdża... Myślę sobie, że już nie chcę więcej jeździć na wycieczki rowerowe...
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/1290-okolice-georgetown#sigProId8921fb2961
A rano zapowiadało się tak spokojnie.
Do Georgetown, skąd postanowiliśmy wyruszyć, można dostać się pociągiem GO, jednak w soboty i niedziele zamiast pociągów kursują autobusy. Odjeżdżają co godzina z Union Station, linia 31F. Wybraliśmy się tym o 10.50. Na szczęście, tylko my mieliśmy do przewiezienia rowery, więc nie było problemu z brakiem miejsca na bagażniku z przodu autobusu.
Podczas godzinnej podróży mogliśmy się przekonać, że zaczęła się jesień. Widać coraz więcej kolorowych, przede wszystkim żółtych, drzew. Mamy szczęście, bo póki co pogoda dopisuje. Większość pasażerów wysiada w Brampton, do końca jedziemy tylko my i jeszcze jeden chłopak. Od dworca w Georgetown kierujemy się ku głównej ulicy – Guelph Street. Przy Tim Hortons robimy krótki przystanek, poprawiamy przy okazji dętkę w rowerze mojego męża. Wentyl jest krzywo ułożony i jakimś sposobem ucieka powietrze.
Ulica Guelph jest dość ruchliwa, więc na początku jedziemy po chodniku. Kierujemy się na zachód. Po lewej stronie mamy niskie pawilony handlowe, w których znajduje się restauracja "The Hungry Hollow", której gośćmi będziemy wieczorem. Skręcamy na światłach w ulicę Maple, która potem przechodzi w 17th Sideroad. Bardzo podoba mi się to oznaczanie bocznych i pomniejszych dróg numerami. Mam wtedy wrażenie, że droga jest na tyle zapomniana i mało ważna, że nikomu nawet nie chciało się wymyślić dla niej jakiejś bardziej oryginalnej nazwy. Ale to tylko wrażenie, drogi takie są normalnie uczęszczane.
Wyjeżdżamy poza miasto. Domy stoją coraz rzadziej, pojawiają się pola golfowe i widoki po horyzont. Pola i drzewa we wczesnojesiennej szacie. Teren zaczyna być pagórkowaty, co po jakimś czasie czuję w nogach. Jest to pewien rodzaj gry strategicznej, żeby w odpowiednim czasie zmieniać przerzutki, rozpędzić się, jadąc z górki, i potem siłą rozpędu podjechać pod następne wzniesienie jak najdalej. Na szczęście jest bardzo niewiele dróg bocznych, więc nie trzeba z tego powodu hamować.
Skręcamy w prawo w ulicę opisaną jako 5th Line. Tutaj nachylenie terenu jest łagodniejsze, ale czasem podprowadzam rower. W pewnym momencie zauważam oznaczenia Bruce Trail. Szlak przecina drogę. Niebawem widzimy parking – to Limehouse Conservation Area. Czyli mamy dla odmiany spacer.
Limehouse był głównym źródłem cementu dla pierwszych osadników w Ontario. Znajdowały się tu piece do wypalania wapna i kamieniołom. Czasy jego świetności skończyły się w początku XX wieku, około 1915 roku. Do tej pory można jednak zobaczyć ruiny zabudowań. Na potoku Balck Creek działał młyn.
Przy parkingu zaczyna się szlak Limehouse Side Trail, który bardzo szybko doprowadza nas do Bruce Trail. Ten z kolei przebiega przez ciekawy obszar zwany "Hole in the Wall". Chodzimy po skalistym podłożu poprzecinanym szczelinami często o znacznej głębokości. W pewnym momencie trzeba nawet zejść w dół po drabinie. Warto zwrócić uwagę na drzewa – nie są to jakieś pospolite iglaki, ale tuje, i to raczej wiekowe. Pierwszy raz zdarzyło mi się iść przez taki las.
Dalej szlak doprowadza nas do mostu na potoku Black Creek. Widać, że w tym miejscu brzegi są specjalnie wzmocnione, uwagę zwraca też kamienny łuk. Tu był kiedyś młyn. W tym miejscu wybieramy boczną odnogę Bruce Trail, która podąża wzdłuż potoku Black Creek. Zasadniczo wiedzie przez tereny leśne. Jest też miejsce, gdzie teren łagodnie wypłaszcza się nad potokiem.
Gdy docieramy z powrotem na parking, nasze rowery stoją tak, jak je zostawiliśmy. Czyli możemy jechać dalej. Na południu zaczynają zbierać się ciemne chmury, ale padać miało dopiero koło 17.00-18.00. Zjeżdżamy w dół 5th Line i niebawem trafiamy na skrzyżowanie. Tam skręcamy w prawo i droga zaraz wiedzie nas po łuku nad torami kolejowymi. Mimo że most nad torami jest raczej wąski, zatrzymujemy się na chwilę, żeby zrobić zdjęcie. Widać perspektywę torów ciągnącą się aż po horyzont i jesienne drzewa po obu stronach.
Zaraz za mostem kolejne skrzyżowanie – na nim w prawo, a następnie w pierwszą w lewo. Znajdujemy się na 6th Line. Tutaj kolejna seria pagórków, na których moje nogi dają o sobie znać. Zbliżamy się do dość ruchliwej drogi, która na szczęście ma pobocze. Skręcamy w prawo. W towarzystwie samochodów nie będziemy jednak jechać długo. Droga biegnie dużym łukiem w prawo, a zaraz za nim widać skrzyżowanie ze światłami. Na światłach skręcamy w lewo. Teraz musimy kawałek podjechać (lub podprowadzić rower, bo jest pod górkę) i już wyglądamy bocznej drogi w prawo – 27 Sideroad.
W ten sposób wjeżdżamy w obszar Silver Creek Conservation Area. Niebawem możemy wyglądać znajomych oznaczeń Bruce Trail. Skręcamy w drugą drogę w prawo (to jest w dalszym ciągu 27 Sideroad) i niech nas nie zwiedzie, że nie jest asfaltowa. Zaprowadzi nas prosto na parking, przy którym krzyżują się szlaki. Tutaj rowery znów poczekają sobie przypięte do słupka.
Wybieramy Roberts Side Trail, przy którym znajduje się jeziorko. Kolorowe drzewa przeglądają się w jego tafli. Można chwilę odpocząć na pomoście. Szlak bardzo łagodnie pnie się do góry i łączy się z Bruce Trail, którym wracamy na parking.
Warto tu wspomnieć, że szlak został na tym odcinku poprowadzony krawędzią stromej skarpy, jest zalesiony, choć w kilku miejscach widać mniejsze lub większe prześwity. W dolinie płynie potok, a za nim wypiętrza się kolejne lesiste wzniesienie. Napotykamy też formy skalne znane już z Limehouse Conservation Area.
Od parkingu jedzie się przyjemnie, z górki. Zjeżdżamy do doliny jednego z dopływów Silver Creek. W tym miejscu utworzyło się niewielkie podłużne jeziorko, a wzgórza ciągnące się wzdłuż jego brzegów porastają kolorowe o tej porze lasy. Oczywiście zatrzymuję się, żeby zrobić zdjęcie. A potem czeka mnie chyba najbardziej męczący odcinek, kiedy to nawet prowadzić rower było ciężko...
Droga, którą jedziemy, kończy się na skrzyżowaniu z 9th Line, która nawet ma swoją nazwę – Confederation Street. Skręcamy w prawo i potem już cały czas prosto do centrum Georgetown. Jest wieczór, robi się chłodno. Teraz znajdujemy się na otwartej przestrzeni. Gdy zabudowa miasta robi się bardziej gęsta, spadają pierwsze krople deszczu. Nie wygląda jednak, jakby miało szybko przestać.
Autobusy do Toronto są o tej porze co godzinę, decydujemy więc, że wrócimy tym przed 21.00, dzięki czemu zdążymy jeszcze coś zjeść. W końcu po takim wysiłku nam się należy. Udajemy się do wspomnianej już restauracji "The Hungry Hollow" i zamawiamy same niezdrowe rzeczy – smażoną rybę i hamburgera. Menu jest tu proste, ale jedzenie smaczne. Wywołałam zdziwienie u pani przyjmującej zamówienia, bo poprosiłam o herbatę. Pani zapytała, czy chcę Ice Tea, a ja na to, że nie, że chodzi mi o zwykłą gorącą herbatę. Pani dla porządku zapytała jeszcze, czy z mlekiem i cukrem, i ponownie się zdziwiła, bo ja nie uznaję takich herezji.
Siedząc w autobusie, myślałam, że to ostatnia taka wycieczka rowerowa. Jednak nie mam kondycji na takie pagórki, a płaskie odcinki można by policzyć na palcach jednej ręki. Czułam, jak mnie wszystko boli. Chociaż następnego dnia, jak trochę odpoczęłam, nie myślałam już tak rygorystycznie.
Tekst i zdjęcia: Katarzyna Nowosielska-Augustyniak