farolwebad1

A+ A A-

Turystyka

Wjeżdżamy ponownie na autostradę oznaczoną białym listkiem na zielonym tle. Przemierzyliśmy ją od zachodniego wybrzeża po wschodnie, zaprowadziła nas na wspinaczkowe wyprawy w Góry Skaliste i nad urwiska Cape Breton w Nowej Szkocji, tym razem cel jest bliższy – Jezioro Górne – ale wcale nie mniej atrakcyjny, mimo że już znany. 

Omijamy obwodnicą przemysłowe miasto Sudbury, miasto kopalń niklu i hut, zupełnie bez żalu. Niech się nie czują urażeni jego polscy mieszkańcy, jeśli przeczytają ten tekst, księżycowy pokopalniany krajobraz wokół, hałdy, jakaś pustka przerażająca, miasto daje pracę, ale żyć w takim krajobrazie zapewne niełatwo.

Autostrada Transkanadyjska za Sudbury skręca na zachód, do Sault Ste. Marie mamy 300 kilometrów, a stamtąd jeszcze około stu do kempingu w Superior Provincial Park. Mijamy mniejsze i większe miasteczka, po lewej stronie North Channel jeziora Huron, cottage'e, indiańskie rezerwaty, gospodarstwa rolne. Domki mizerne i trochę lepsze, ale czuć, że tu już dalej jest od metropolii. W miejscowości Espanola odchodzi droga na Manitoulin Island, największej wyspy na świecie położonej na słodkowodnym jeziorze. Tak mniej więcej w połowie drogi między Sudbury a Sault Ste. Marie natomiast odchodzi droga do Elliot Lake, kiedyś sporego miasta słynnego z kopalni uranu, które po jej zamknięciu podupadło tak bardzo, że domy oddawano prawie za darmo. Mieszkańcy pouciekali, bo pracy nie było. Burmistrz Elliot Lake nie poddał się bez walki, przeznaczył olbrzymie pieniądze na prowadzoną z rozmachem kampanię reklamową skierowaną do emerytów – przyjeżdżajcie tu na jesień życia, domy prawie za darmo, infrastruktura, dobry szpital, wokół wzgórza i jeziora, raj na ziemi! Kampania powiodła się nadspodziewanie dobrze, w Elliot Lake zaczęło przybywać mieszkańców, starszych ludzi, którzy nie obawiali się skażenia terenu uranem, ceny domów szły w górę. Byliśmy tu parę lat temu, miasteczko jest rzeczywiście pięknie położone, ale nie ono nas interesowało, a Mississagi Provincial Park usytuowany niedaleko od niego. Cisza, spokój, prawie nikogo tam nie było, piaszczyste plaże. Przy jednej z nich resztki samolotu. Tu w roku 1946 rozbił się prototyp brytyjskiego myśliwca. Pilot McKenzie zdołał się katapultować, ale ponieważ misja była tajna, nikt nie wiedział, gdzie nastąpiła katastrofa. Błąkał się przez miesiąc, próbując przetrwać, aż wreszcie napotkał rybaka. Resztki samolotu można oglądać niedaleko od kempingu, ale tylko resztki, bo wszystkie ważne wojskowo części zostały pieczołowicie zebrane przez wojsko.


Droga nr 17, którą tak jest oznaczony ten odcinek Autostrady Transkanadyjskiej, doprowadza nas prawie do samego Sault Ste. Marie. Nie wjeżdżamy do miasta. Tu Jezioro Górne poprzez St. Mary's River i parę mniejszych jezior łączy się z Huron, i tu także jest punkt graniczny między Kanadą a USA.
17-tka skręca na północ, a my wraz z nią. Przed nami góry, które sprawiły, że 265-kilometrowy odcinek Trans-Canada Highway od Sault Ste. Marie do Wawa został zakończony jako jeden z ostatnich. Serpentyny wykute w skałach, pokryte świerkami góry, tafla Jeziora Górnego i wyspy wyłaniające się niespodziewanie co i raz zza zakrętów, przejazd tą trasą sam w sobie jest atrakcją. Przed wjazdem w góry co chwila mijamy tablice z reklamą indiańskiego sklepu z pamiątkami – już za 10… już za 8… już za 3 kilometry… Cóż, siła tkwi w marketingu. Do sklepu nie zaglądamy, nie mamy czasu, ale wspominamy go z sympatią, tu dobrych parę lat temu, mówiąc elegancko, nabyliśmy w drodze kupna urodziwy skądinąd gliniany dzbanek z certyfikatem oryginalności: "Zrobione ręcznie przez Indianina z plemienia Odżibuejów w stylu meksykańskim". Inną nowością są fotokomórki na łosie na poboczach uruchamiające umieszczone wcześniej światła ostrzegawcze. Łosie przechodzą przez szosą nocą, jazda w niektórych miejscach po ciemku to prawie rosyjska ruletka, a liczne tablice ostrzegawcze wiele nie pomagają.
Pierwsze spojrzenie na Jezioro Górne z punktu widokowego przy szosie. Jezioro zamglone, temperatura prawie 30 st., niepotrzebnie się cieszymy z pozornie dobrej pogody, lodowata woda intensywnie paruje, jeszcze nie wiemy, że taki zamglony krajobraz będzie nam towarzyszył prawie do końca podróży, mimo że romantyczny, utrudniając robienie zdjęć i ograniczając widoki.


Docieramy do granic Lake Superior Provincial Park. To obszarowo jeden z największych parków prowincyjnych w Ontario. Najdłuższy szlak wzdłuż brzegu jeziora ma 65 kilometrów. W parku jest 250 miejsc kempingowych na trzech zbiorowych kempingach: dwa nad jeziorkami w lesie – pierwszy od wjazdu to Crescent Lake i trzeci prawie przy końcu parku, Rabbit Blanket, tam mamy się zatrzymać. Środkowy kemping, największy, Agawa Bay, jest największy i najbardziej popularny. Część miejsc kempingowych znajduje się na samej trzykilometrowej piaszczystej cudownej plaży nad Jeziorem Górnym. Niestety, jest i minus, autostrada przebiega tuż przy kempingu i w nocy ci na miejscach oddalonych od plaży mogą mieć wrażenie, że ciężarówki zaraz wjadą im na głowę.


Postanawiamy po drodze odwiedzić jedną z większych atrakcji parku, rysunki naskalne w Agawa Rock. To tylko 20-minutowa wycieczka. Rysunki zostały namalowane na skale tuż nad wodą, dochodzi się do nich głębokimi szczelinami w granitowych skałach o wysokich, pionowych ścianach. Samo miejsce podobno jest mistyczne, takie znaczenie miało dla Odżibuejów. Szczelinami w granicie powstałymi w wyniku ciśnienia wypływała lawa, tworząc diabaz, magmową skałą wulkaniczną, miliard lat erozji zniszczył diabaz i pozostawił odporniejszy granit, tworząc szczeliny. Tyle w wielkim skrócie mówi geologia o powstaniu tego miejsca.


Indianie opowiadają inną historię. Rodzinie Odżibuejów zaginął synek w okolicy Agawa Rock. Rodzice znaleźli tropy Misshepezhieu, Wielkiego Rysia, wiodące do wody. Ojciec wezwał na pomoc swoich opiekunów, thunderbirds, mityczne ptaki obdarzone niezwykłą mocą rozbiły piorunami skałę, odkrywając jaskinię, gdzie schował się z porwanym dzieckiem potwór. I tak powstały szczeliny.
Żeby obejrzeć rysunki z bliska, trzeba przejść kilka metrów skalną półką między wodą a pionową granitową ścianą. Tablice ostrzegają, że były wypadki śmiertelne, fale zmyły ludzi do wody i prawdopodobnie roztrzaskały o skały. Na wszelki wypadek powieszono tu koło ratunkowe i zamontowano grube liny, dzięki którym można w razie czego wdrapać się na śliską skałę. Jest rzeczywiście śliska, mokra nie od fal, a od osadzającej się mgły i wyślizgana setkami ludzkich stóp. Andrzej idzie w butach, ja buty ściągam, bezpieczniej czuję się na bosaka. Rysunki wydają się bardziej wyblakłe niż dziesięć lat temu, kiedy tu byliśmy ostatni raz. Może to złudzenie, wina braku słońca i mniejszego kontrastu. Kilkadziesiąt lat temu było ich więcej, ale skała zerodowała i odpadła razem z rysunkami.


Cała historia Agawa Rock jest mistyczna i niewyjaśniona. Jedna historia mówi, że szkic na brzozowej korze z zaznaczonym miejscem, gdzie znajdują się rysunki, wręczył w połowie XIX w. amerykańskiemu etnografowi szaman Odżibuejów. Historia na tablicy przy skale opowiada, że ich odkrycie zawdzięczamy Sydneyowi Dewdneyowi, który w latach 1957–1975 przemierzył canoe setki kilometrów w poszukiwaniu naskalnych rysunków. Znalazł ich 250, w tym te w Agawa Rock. Tak samo tajemnicze jest, jaką farbą je namalowano. Parkowa ulotka wyjaśnia, że to czerwona ochra z tlenkiem żelaza pozyskiwana z wyspy na jeziorze. A przecież ochra, zdaje się, robi się czerwona dopiero pod wpływem temperatury 200 stopni Celsjusza. Nikt nie wie, ile lat mają rysunki, nikt ich nie badał, szacunkowo stwierdzono, że 150 do 500. Na jakiej podstawie? 150, bo na jednym z rysunków widać człowieka na koniu, więc nie mogą być starsze, malujący je musiał widzieć białego człowieka. A na jakiej podstawie stwierdzono, że to koń, skoro ma krótki ogon i tak samo namalowane zwierzę, ale bez człowieka, określono już jako łosia? Rysunki są bardzo realistyczne, ludzie w canoe, ptaki, żółwie, jelenie lub renifery, które się zapuszczają w te tereny. I równie realistyczne rysunki zwierząt, których nauka nie zna. Największy jest stwór z rogami, uszami i długim ogonem, cały grzbiet pokryty wypustkami. Ulotka tłumaczy, że może to Misshepezhieu, mityczny stwór władający jeziorem, wzbudzający fale, za niego uznano też rysunek podobnego stwora, nie wiadomo czemu, bo ten wygląda na antylopę, tyle że z wypustkami na grzbiecie, ma kopyta, a tamten łapy, jest inny. Kolejna teoria, że może rysunki przedstawiają przygotowania Odżibuejów do wojny z agresywnymi Irokezami, może cztery koła, człowiek na koniu i krzyż to mityczne cztery sfery, może… może… Tych wyjaśnień jest wiele, każda próbuje to, co nierozpoznane, zaliczać do sfery symboliki, wyobrażeń, czemu przeczy realizm pozostałych rysunków. Żadne z nich nas nie przekonuje. Odżibuejowie nie wiedzą, co przedstawiają, szamani wyginęli, nie wykształcając następców, ciągłość ich wiedzy została przerwana. Dla nas stwór zidentyfikowany jako Misshepezhieu to ewidentnie dinozaur, tyle że z rogami. Może tak się zniekształcił w pamięci pokoleń. Węże z nogami! – to samo. Szamani indiańscy z Ameryki Północnej, którzy prawdopodobnie malowali te rysunki, czy z Południowej (o tych tak pięknie pisze pan Wojciech Cejrowski w swoich książkach) wiedzę mieli niezwykłą i profetyczne zdolności. Potrafili widzieć przeszłość i przyszłość, narysować Układ Słoneczny, pokazać kształty kontynentów i opisać, jak wygląda na przykład Australia. Potrafili opuszczać ciało i szybować w umyśle ptaka, działali na pograniczu wyższych stanów świadomości i czarnej magii, strony ciemności, Zła. Może szaman malował to, co sam widział, lub przeszłość ujrzaną w transie, może widział przyszłość, rzeczywiście człowieka na koniu i krzyż, symbol nadciągającej obcej cywilizacji, a może widział przyszłość jeszcze odleglejszą, kiedy nadejdzie czas genetycznie zmutowanych przez człowieka potworów?


Z nierozwiązaną tajemnicą docieramy na kemping. Jest cicho, spokojnie, czyste łazienki, prawie nie ma ludzi, mamy ładne miejsce z zejściem do jeziora Rabbit Blanket. Najbardziej zadowolone są Fifka i Pimpek, bo okazuje się, że po kempingu szaleją stada królików – wyjątkowo ekscytująca atrakcja. Mistyczny nastrój mija, pojawiają się bardziej praktyczne konstatacje, jak takie prymitywne plemię mogło stworzyć farbę, która przetrwała setki lat południowego słońca i nieustanne smaganie fal, a nasza cywilizacja nie może stworzyć barwnika do bawełnianej bluzki, który by przetrwał trzy prania…

Rzeki wyznaczały kiedyś na terenie dzisiejszej Kanady szlaki komunikacyjne, jedyna droga przemieszczania się tubylców w nieprzebytej puszczy. Przybył na te ziemie biały człowiek, powstawały punkty handlowe ekspansywnej Hudson Bay Company, przybywali imigranci. Powstała konfederacja, powstała Kanada, a warunkiem przystąpienia do niej Kolumbii Brytyjskiej było stworzenie połączenia kolejowego z resztą prowincji. Trudno sobie wyobrazić, że w tym czasie podróż przez Kanadę na osiołkach, koniach i łodziami zajmowała trzy miesiące. Po powstaniu połączenia kolejowego w 1885 roku podróż ze wschodniego wybrzeża na zachodnie zajmowała już tylko tydzień.

Teraz to kolej zastąpiła częściowo drogi wodne, choć są one nadal ważne komunikacyjnie w czasach nam współczesnych, stała się arterią umożliwiającą rozwój państwa. Kolej dowoziła nowych imigrantów na coraz to nowe obszary osiedlenia, przy stacjach powstawały miasteczka tętniące życiem, kolej była najważniejsza, umożliwiała handel, umożliwiała rozwój, stanowiła centrum życia.

Po II wojnie światowej nastąpił gwałtowny rozwój motoryzacji i w 1949 roku parlament kanadyjski podjął decyzję o budowie Trans-Canada Highway. Budowę rozpoczęto w 1950 roku, a oficjalne otwarcie nastąpiło w 1962 roku, choć kolej nadal królowała jako środek transportu. Zakończenie prac nastąpiło dopiero w 1971 roku. Autostrada Transkanadyjska (choć tak naprawdę w mniej zaludnionych częściach Kanady jest to dwupasmowa szosa) łączy 10 prowincji. Liczy obecnie 7821 km, oznaczona jest białym klonowym listkiem na zielonym tle, w dole nazwa prowincji, przez którą akurat przebiega. Umowne tzw. mile zerowe znajdują się w St. John's w Nowej Fundlandii i w Victorii w Kolumbii Brytyjskiej.

Autostrada stała się aortą państwa, zastępując w tej funkcji kolej. To przy niej teraz toczy się życie, to nią mkną tysiące ciężarówek (czy jest ich mniej, gdy zamiera produkcja przemysłowa w Kanadzie, wiedzą na pewno tak liczni polscy kierowcy tirów), ona umożliwia handel wewnętrzny i z USA, choć nadal wiele miejscowości na północy dostępnych jest tylko samolotem lub zimą drogami po lodzie.

Autostrada Transkanadyjska ważna jest nie tylko dla handlu, umożliwia turystykę, umożliwia dotarcie w krótkim czasie do miejsc, które przecież tak niedawno były niedostępne, a samo przejechanie nią dostarcza wielu emocji, spotkań z ludźmi i widoków zapierających dech w piersiach, bo Kanada przecież jest, po Polsce oczywiście, najpiękniejszym krajem świata. I właśnie Trans-Canada Highway miała nas doprowadzić nad Jezioro Górne aż do Thunder Bay…

Autostrada Transkanadyjska omija łukiem położone na południu Toronto i docieramy do niej autostradą nr 400, na tym odcinku nosi nazwę drogi nr 69, przy niej położony jest Park Prowincyjny Grundy Lake, nasz pierwszy przystanek. Do Grundy Lake jedzie się z Toronto ok. czterech godzin. Dla większości ludzi to trochę za długo na weekendowy wyjazd, tym bardziej że pozornie w parku nie ma nic rewelacyjnego, czego by nie było bliżej aglomeracji torontońskiej. Nic mylnego, Grundy Lake jest naprawdę niedocenianym miejscem. Pierwszym jego plusem jest, że zwykle są tu wolne miejsca w przeciwieństwie do wszystkich parków prowincyjnych położonych bliżej GTA, nie mówiąc już o słynnym Killarney Provincial Park, gdzie trzeba robić rezerwację wiele miesięcy do przodu, a od którego dzieli go tylko niecałe sto kilometrów, i może stanowić świetną bazę do wypadów w kwarcytowe góry w Killarney.

Park obejmuje kilka jezior, miejsca kempingowe znajdują się przy czterech: Clear Lake (tu niestety trochę słychać autostradę, nie polecamy), Grundy Lake, od którego park wziął nazwę, Grud Lake i Gut Lake. Są też miejsca w interiorze. Niektóre miejsca kempingowe są wyjątkowej urody, położone na skałach z dostępem do wody. Każde jezioro ma piaszczyste plaże i płytkie kąpieliska idealne dla dzieci. Jest parę kilkukilometrowych tras, przez piękne granitowe skały na Gut Lake, do dzikiego położonego wśród skał i bagnisk Jeziora Łabędziego, jest trasa przez bobrowe żeremia, przez łąki, torfowiska i bagniska, dla każdego coś miłego. Rozległość parku stwarza możliwości eksploracji terenu na rowerze, na miejscu można nad każdym z jezior wypożyczyć canoe, można też wybrać miejsca w interiorze lub zrobić długą wycieczkę w kierunku French River.

Możliwości co niemiara, o wszystkim oraz o faunie i florze parku można dowiedzieć się z parkowej gazetki, jeśli oczywiście przebrną Państwo przez wszystkie strony wypełnione nakazami, zakazami i tabelami z wysokością kar. W każdym parku w Ontario są ostrzeżenia o niedźwiedziach, ale jak nas poinformowali rangersi, w tym roku w Grundy ich nie widziano i pewnie zazwyczaj jest ich tu mało, bo park graniczy z indiańskim rezerwatem, a Indianie strzelają do wszystkiego co się rusza – widzieliśmy dużo łusek po nabojach na terenie parku, gdzie polować nie wolno.

Docieramy do Grundy Lake w sobotę, nasi towarzysze podróży, Tomek, Edyta i ich 12-letni syn Patryk już są. Zadowolone z opuszczenia samochodu koty witają się grzecznie z każdym, Pimpek łasi się do Patryka, to już starzy kumple. Przebiegamy na szybko kilka tras, jutro dalej w drogę na północ Trans-Canada Highway na spotkanie niewiadomego.

Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga

Moja mama mówi, że nie powinno się zbierać kamieni. Kto je zbiera, tego życie będzie drogą po kamieniach, nierówną i wyboistą. Mnie tam jednak zawsze coś do kamieni ciągnęło. W liceum podczas wycieczki do Anglii znalazłam kamień z dziurą – nosiłam go potem długo w charakterze naszyjnika. Zawieszony na szyi, na grubym rzemieniu, wydawał się taki alegoryczny.

Jakoś na początku pobytu w Kanadzie koleżanka opowiedziała mi o pasiastych kolorowych kamieniach w parku prowincyjnym Awenda. Niestety nie mieliśmy jak się tam wybrać. Udało się to dopiero w maju w tym roku, gdy odwiedziła nas mama mojego męża. Musieliśmy wymyśleć wycieczkę na jeden dzień, więc nasze myśli niechybnie powędrowały ku położonej 150 km od Toronto nad Georgian Bay Awendzie.
Dzięki temu, że odbyliśmy wycieczkę na początku maja, byliśmy w parku niemalże sami. Innych turystów można było policzyć na palcach jednej ręki. W sezonie jednak plaże są oblężone. Ale może warto pomyśleć o wyprawie we wrześniu lub październiku, kiedy drzewa ubiorą się w kolory jesieni.
Podróż trwa zaledwie około dwóch godzin. Na bramce uiszczamy opłatę i otrzymujemy mapę. Park nie jest duży, ale jest, gdzie chodzić. Na terenie wyznaczono siedem szlaków, z których najkrótszy ma pół kilometra, a najdłuższy – 13.


My tym razem jednak nie możemy być zbyt ambitni. Jest to bowiem inauguracyjny wyjazd z nosidełkiem i nie wiemy, ile nam Jacek wytrzyma. Mamy też wózek – jednak pchanie wózka przez las na dłuższą metę może nie być zbyt wygodne. Chociaż i tak jest nieźle, bo używamy przyczepki rowerowej, która po zamontowaniu przedniego koła spełnia funkcję wózka. Ma duże koła, więc nawet w lesie daje sobie radę.
Tak na marginesie muszę przyznać, że moim zdaniem jest to najlepszy sposób wożenia dziecka – Jacek dużo widzi, a dzięki specjalnemu hamaczkowi – ma wygodnie. Jakiś czas temu musiałam wziąć klasyczny wózek i gdy ruszyłam, aż sprawdziłam, czy hamulec jest zwolniony. Zwolniony był, ale wózek w porównaniu z przyczepką rowerową toczył się dość opornie.
Decydujemy się na spacer po plaży, a potem na przejście szlaku Wendat. Dojeżdżamy samochodem do końca głównej drogi, gdzie znajduje się parking. Stąd do plaży prowadzi krótka ścieżka przez las.


Nad zatoką jest pięć plaż – oznaczone numerami od 1 do 4 patrząc od wschodu na zachód i jedna plaża, na której można wypoczywać ze zwierzętami domowymi (między plażą pierwszą a drugą). Między plażami wytyczono szlak pieszy Beach Trial, który ma długość 4 kilometrów. Mija wszystkie plaże, przy czym ze zwierzętami można poruszać się tylko po części do plaży dla zwierząt. Z trasy dobrze widać wyspę Giant’s Tomb, która też zalicza się do parku. Przejście zajmuje około 45 minut (według parkowej broszury), wracać trzeba tą samą drogą.
My po prostu dochodzimy do pierwszej plaży i idziemy wzdłuż brzegu na wschód tam i z powrotem. Pogoda jest piękna, słońce świeci, niebo błękitne. Siadamy na kamieniach. Sprawdzam wodę – jeszcze zimna, ale nie jakoś przesadnie. Nogi zamoczyć się da. Jackowi chyba jest wygodnie – nie chce podziwiać widoków i szybko zasypia. Ciepło mu pod bluzą mojego męża.


Kamienie są, a jakże! Gdy idziemy, co raz schylam się, by podnieść jakiś. Kolorowe, pasiaste, stopniowo wypełniają moje kieszenie. Rafał się śmieje, że każdego turystę powinni rewidować na wyjeździe. Albo może ważyć przed i po... Całą plażę mamy prawie tylko dla siebie – jakaś osoba siedzi przy stoliku turystycznym, mijamy też rodzinę z dzieckiem. I to tyle.
Po leniwym spacerze po plaży wsiadamy do samochodu i podjeżdżamy na początek szlaku Wendat. Jezioro Kettle’s Lake, wokół którego będziemy szli, znajduje się we wschodniej części parku. Znajdują się przy nim dwa parkingi. Trasa tworzy pętlę o długości 5 kilometrów. Nazwa pochodzi ot tego jak nazywali sami siebie rdzenni mieszkańcy tego obszaru. Oznacza „ludzi z półwyspu”.
Jezioro jest tworem polodowcowym. Miało powstać na skutek stopniowego topnienia fragmentu lodu, który został w tym miejscu, gdy lodowiec się cofał. W tym rejonie gniazdują epoletnik krasnoskrzydły (red-winged blackbird) i czapla modra.
Tym razem ruszamy z wózkiem. Zaraz na początku trasy można zejść w dół do jeziora. Zbudowano w tym celu schody. Znosimy pojazd Jacka i podziwiamy widok. Niby większość drzew jest zielona, ale każda zieleń okazuje się inna. Las mieni się kolorami, odbija się w gładkiej tafli jeziora. Czasem tylko wiatr wzbudzi delikatną falę. Niektóre pnie, zapewne brzóz, świeca białością.


Dalej kroczymy przez las. Teren trochę faluje. Czasami widać jezioro. Wreszcie mam też okazję zobaczyć symbol Ontario – kwiatek trillium (po polsku trójlist). Na początku nie przychodzi mi do głowy, że to symbol prowincji, roślina po prostu mi się podoba, więc uwieczniam ją na zdjęciu. Ale gdy po paru dniach przypadkiem spoglądam na moją kartę OHIP, nagle wszystko staję się jasne.
W pewnym miejscu przechodzimy przez drewniany mostek – ze wschodniego krańca jeziora wypływa strumień, który wpada do zatoki Georgian. Tutaj najpierw rozlewa się w bagniste jeziorko. Właśnie między nim a Kettle’s Lake zbudowano kładkę. Z wody wystają kikuty drzew, pojawia się też charakterystyczna roślinność szuwarowa.
Od tego miejsca szlak wchodzi głębiej w las. Powoli robi się późno i chłodno. Pod koniec, przy drugim parkingu robimy jeszcze krótki postój przy molo. To jest przystosowane dla potrzeb osób niepełnosprawnych, więc nie musimy nosić wózka. Słońce jest już nisko, ciepłe, pomarańczowo-różowe światło pada na las.


Na ostatnim odcinku Jacek przypomina sobie, ze dawno nie jadł. Jednak nie bardzo jest gdzie się zatrzymać, więc ten kawałek przechodzimy bardzo szybko. W sumie na trasie pusto, spotkaliśmy może kilka osób.
W drodze powrotnej tradycyjnie zatrzymujemy się na kolację. Tym razem wybór, raczej przypadkowy, pada na jadłodajnię „Phil’s casual dining” usytuowaną przy Main St. w Penetanguishene. Zamawiam szaszłyk z kurczaka – wybór okazuje się dobry. Wielkość porcji – męska. Ja jednak jestem bardzo głodna i zjadam bez gadania. Co ciekawe, pierwszy raz spotkałam się tu z wyposażeniem łazienki w... wagę! Pomysł bardzo mi się spodobał. Aż skorzystałam. Nie wiem, na ile jest kwestia błędu pomiaru, ale różnica przed i po jedzeniu wyniosła 4 funty. Mój maż i jego mama śmiali się potem. Nie wiem, czy oni się ważyli, ale pewnie w ich przypadku wyniki nie byłyby tak imponujące – kończyłam za nich surówki.


Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Gdy przyjechaliśmy do Kanady, bardzo szybko stało się dla nas jasne, że nie będziemy mieć tu samochodu. Ci, którzy płacą co miesiąc ubezpieczenie i nie mają żadnych zniżek, na pewno doskonale wiedzą, o czym mówię. Dlatego też niewiele razy udało nam się wyjechać poza Toronto – komunikacja publiczna nie należy do najmocniejszych punktów Ontario. Gdy znajomy w sierpniu zeszłego roku zaproponował nam jednodniową wycieczkę na północ, nawet się nie zastanawialiśmy.

Mieliśmy jechać w inne miejsce nad zatoką Georgian, ale tam trzeba było płynąć promem, na który wszystkie bilety zostały wyprzedane. Okazało się to już na miejscu, musieliśmy więc wymyśleć jakąś alternatywę. Do Killbear nie było aż tak daleko.

Z Toronto jedziemy na północ autostradą nr 400. Im dalej, tym więcej skał. Widać, ile wysiłku trzeba było włożyć w zbudowanie tej drogi. Po obu stronach piętrzą się głazy, dokładnie widać rzeźbę geologiczną. Za Parry Sound należy zjechać na drugim zjeździe na zachód. Dojazd do parku jest oznakowany. Potem droga już sama prowadzi.

Za wjazd na teren parku płacimy 14 dolarów (liczone za samochód). Tradycyjnie dostajemy też mapkę.

Na początku nie zdaję sobie sprawy, na co właściwie patrzę. W końcu pierwszy raz widzę mapę pól kempingowych. Nie przyszłoby mi do głowy, że kemping może być tak zorganizowany. Każde miejsce ma swój numer. Szukam najwyższego – jest 1497. Aż nie wierzę. To dość sporo biorąc pod uwagę obszar parku. Na kempingach są nawet zaznaczone pralnie – co prawda nie wiem, jak one wyglądają. No ale może niektórzy lubią taki rodzaj wypoczynku. Jestem trochę rozczarowana, że mało tu szlaków pieszych. Na mapie widzę tylko trzy. To co robią ludzie z tych wszystkich namiotów...?

Oczywiście planujemy przejść wszystkimi trzema szlakami, co wcale nie jest takie trudne. Duża liczba miejsc kempingowych, plaże i krótkie szlaki sprawiają, że Killbear jest idealnym miejscem dla rodzin z małymi dziećmi. Można tu tez jeździć na rowerze – wzdłuż głównej drogi w parku poprowadzono szeroką utwardzona ścieżkę.

Zaczynamy od Lookout Point Trial. Już na początku zwracam uwagę na budowę śmietnika. Jest otwierany za pomocą specjalnie schowanej dźwigni. Klapa waży sporo. Czyli niedźwiedzie rzeczywiście tu chodzą.

Szlak ma 3,5 kilometra długości i – jak wszystkie w parku – zatacza pętlę. Idzie się głównie przez las. Część terenów, zwłaszcza bliżej parkingu, jest bardziej podmokła. Tam też zbudowano drewniane chodniki. Nieco dalej na powierzchnię przebijają się pierwsze skały. Po deszczu musi być tu dość ślisko. Szlak lekko podchodzi do góry, mam więc nadzieję na punkt widokowy. Niestety od rana jest pochmurno, niebo raczej szare. Drzewa robią się coraz niższe, rosną też rzadziej. Dochodzimy do punktu kulminacyjnego – jesteśmy na skalistym brzegu, który raczej stromo schodzi do wody. Jest to północna strona parku, czyli patrzymy na część zatoki Georgian zwaną Blind Bay. Killbear znajduje się bowiem na półwyspie.

W tym miejscu można odpocząć – ustawiono tu kilka ławek i stołów. Niestety zaczyna kropić deszcz. To miejsce w pełnym słońcu udało nam się zobaczyć dopiero w tym roku. Przy przeciwległym brzegu widać kilka wysp. Jeśli się dobrze przyjrzeć, są też zabudowania. Teren, który nie należy do parku, podzielono na działki. Stoją na nich domy letniskowe.

Wracamy na parking i podjeżdżamy do drugiego szlaku. To najkrótszy Lighthouse Point Trial. Chyba nie ma nawet kilometra. Został wytyczony na samym końcu cypla, a jego głównym punktem jest właśnie latarnia. Blisko parkingu znajdują się plaże. Pogoda się poprawia, więc pewnie niedługo pojawią się też amatorzy kąpieli. My pływanie postanowiliśmy zostawić sobie na koniec.

Jeśli od parkingu pójdziemy bardziej w prawo, dojdziemy do latarni przez skały. Jeśli w lewo – przez las. Którąkolwiek opcję byśmy wybrali, do samochodu wrócimy tą drugą drogą. Ścieżka przez skały podoba mi się. Chwilami jest nawet wymagająca. Gdy dochodzimy do latarni, widać trochę ruchu na wodzie. Pływają żaglówki. Schodzące do wody skalne bloki są wyżłobione w pasy, wyglądają bardzo ciekawie. Zanurzam rękę w wodzie – zachęcająca. To dobrze wróży pływaniu.

Na deser zostawiliśmy sobie Twin Points Trial. Wyznaczona ścieżka zatacza pętlę o długości 1,6 kilometra. Trasa zaczyna się w miejscu, gdzie znajduje się sporo „infrastruktury” – wiata, toalety, miejsca na grilla. Potem wiedzie przez las i, podobnie jak pierwszy szlak, przez płaskie skalne powierzchnie. Na skrawkach ziemi w załomkach skalnych rosną drzewa, i to całkiem pokaźnych rozmiarów! Skała ma kolor pomarańczowo-różowy. Wychodzi słońce, więc widać to jeszcze bardziej intensywnie. Dochodzimy do plaży i rozkładamy się na cyplu.

Przyznam, że nie jestem entuzjastką wakacji nad wodą – zdecydowanie wolę wędrować. Jednak to miejsce jest dla mnie idealne. Woda ciepła, zachęca, by się zanurzyć. I plażowanie na litej skale – wreszcie nie ma problemu, że po powrocie z plaży wszędzie mam piach! Okazuje się, że tylko z jednym trzeba uważać. Od takiej powierzchni słońce silnie się odbija i łatwo się spalić. Mój mąż, który ma jasną karnację i opala się na czerwono, potem przez tydzień mówił, że wszystko go boli i swędzi. Dlatego po wyjściu z wody warto chociaż narzucić koszulkę na ramiona.

Niedaleko wyznaczono też obszar cumowania łodzi. Wracamy – niby tylko trzy szlaki, ale zatrzymując się na pływanie, zleciało nam kilka godzin. W drodze powrotnej zjeżdżamy jeszcze do Parry Sound do restauracji Arizona Grill. Wygląda na to, że miejscową specjalnością jest fish&chips. Dość często, gdy jemy poza domem, zamawiam to danie, żeby sobie porównać. Tu było całkiem nieźle, ryba nie przesiąkła tłuszczem z panierki.

Wracamy trochę na około. Jest wypadek na autostradzie, więc trzeba szukać objazdów. Jeździmy bocznymi drogami, także nieutwardzonymi (na których stoją ograniczenia prędkości do... 60 km/h!). Mijamy farmy malowniczo rozlokowane w pofalowanym krajobrazie Ontario. Przejeżdżamy przez małe miasteczka – w jednym z nich na skrzyżowaniu przepuszczamy samochód, który z pewnością ma kilkadziesiąt lat. W środku siedzi dziadek w kapeluszu – może dostał ów pojazd np. w prezencie ślubnym... Lubię jeździć bocznymi drogami. Można wtedy obserwować prawdziwe życie. Jazda autostradą najczęściej jest dość monotonna. Dlatego cieszę się, że mieliśmy okazję wracać inaczej.

***

Niedawno do laboratorium, w którym pracuje mój mąż, przyjechała nowa koleżanka z Niemiec. 5 sierpnia był dzień wolny, więc jeszcze z jednym kolegą stwierdziliśmy, że urządzimy wycieczkę. Pokażemy Annie Kanadę, tak jak nam rok wcześniej pokazano. Bo wycieczka do Killbear jest właśnie w sam raz dla osób, które nas odwiedzają albo dopiero zaczynają swój pobyt w Kanadzie. Zwłaszcza osobom z Europy w prosty sposób pozwala odczuć tutejsze pojęcie odległości. Z Toronto do Killbear jest 250 kilometrów, czyli będzie 500 w obie strony. To tyle ile z Gdańska do Katowic. W Polsce – przejechać cały kraj, w Kanadzie – wyjechać poza miasto.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Wszystkie drogi prowadzą do Algonquin, tytuł nasunął się sam, to taka oczywista oczywistość, i nie ma co się temu dziwić. Południowa część parku jest osiągalna w ciągu dwóch godzin jazdy na północ od aglomeracji torontońskiej (zakładając brak korków), a osiem tysięcy kilometrów kwadratowych puszczy stwarza nieograniczone możliwości eksploracji dla poszukiwaczy dzikiej przyrody i niebiańskiego spokoju. Z tym niebiańskim spokojem teraz to różnie bywa, szczególnie gdy trasa zaczyna się na drodze nr 60 przecinającej park i prowadzącej do Ottawy, przy której usytuowane są prawie wszystkie zbiorowe kempingi i większe wypożyczalnie canoe, a w miejscowości Huntsville luksusowe ośrodki wypoczynkowe.

Algonquin dwadzieścia lat temu wyglądało zupełnie inaczej, porównując do teraźniejszości, było to miejsce prawie że bezludne. Nie da się jednak zatrzymać czasu, aglomeracja torontońska się rozrasta, rośnie z roku na rok liczba mieszkańców, a parków prowincyjnych w południowym Ontario nie przybywa. Sława Algonquin rozeszła się w świat, ściągając turystów z całego globu, a szczególnie z Azji, a zorganizowany kilka lat temu w niewielkim Huntsville szczyt G-8 dopełnił dzieła. Miasteczko wyrosło na turystyczne centrum z luksusowymi ośrodkami, osiągając liczbę prawie 20 tys. stałych mieszkańców, przy głównym parkowym biurze na 60-tce w lecie olbrzymie kolejki nadzorowane przez policję, na licznych trasach pieszych zaczynających się przy tej szosie sznury samochodów na poboczu i nowe zwyczaje, turyści z Azji są głośni, nie znają odwiecznego obyczaju pozdrawiania się na szlaku. Miejsca odpoczynku i punkty widokowe tuż przy drodze nr 60 oblegane są całymi dniami przez liczne hinduskie i arabskie rodziny, dlaczego spędzają cały dzień w hałasie szosy, nie wiadomo, może chcą uniknąć parkowych opłat, może boją się lasu i niedźwiedzi i tu czują się bezpieczniej.

Największe szaleństwo, właściwie tak można by to nazwać, wcale nie wpadając w przesadę, panuje w weekendy na Canoe Lake, które jest również punktem startu do jednodniowej wycieczki, której trasę chcemy Państwu tym razem opisać. Przy przystani jest na parterze najstarsza w parku wypożyczalnia canoe i sklep z pamiątkami, na piętrze restauracja, są też toalety i prysznice. Kiedyś pozwolenie na wejście do parku kupowało się w wypożyczalni, teraz na plaży stoi mały domek służący za parkowe biuro i tam trzeba się udać w pierwszej kolejności. Wczesnym rankiem jest jeszcze w miarę spokojnie, w trasę wyruszają ci, co szukają ciszy i spokoju w interiorze, w "godzinach szczytu" koło południa przystań przypomina wieżę Babel, zjeżdżają się autokary z Toronto i Huntsville z turystami, wszystkie języki świata mieszają się w głośnym gwarze, do wypożyczalni długie kolejki, do łodzi przy pomocy obsługi pakują się sikhowie w turbanach, zakwefione muzułmanki w powłóczystych szatach z gromadkami dzieci poupychanymi w canoe jak ulęgałki, to już zapewne nie turyści, a nowi mieszkańcy Kanady, na ich tle wyróżniają się młodzi Japończycy, moda zupełnie inna i rzucająca się w oczy, choć w europejskim stylu, dziewczyny w szpilkach, spódniczkach mini, kolorowe torebeczki, a najbardziej dziwacznie ubrani młodzi chłopcy, jakieś fantazyjne kamizelki obszyte futerkiem, takie bardziej kobiece te stroje niż męskie, finezyjne fryzury, starannie wypracowany image, widać, że do wyglądu przywiązują wielką wagę. Na ulicach Paryża czy w dyskotece byliby w tym stroju we właściwym miejscu, ale nie tutaj. Całe to towarzystwo czyni straszny harmider, dziesiątki canoe kłębią się w niewielkiej zatoczce, zderzają się, niektórzy wpadają do wody, nieliczni odważniejsi, którym trochę lepiej idzie wiosłowanie, wypływają dalej na jezioro, dziewczyny w pantofelkach wyłażą na prywatne wyspy i posesje, nie zważając na napisy "private" i gwałcąc święte prawo własności. Żeby przepłynąć tę Marszałkowską bez szwanku, trzeba umiejętności iście ekwilibrystycznych. Za każdym razem na ten widok nachodzi nas syndrom ekspedycyjny, natłok ludzi nietypowy dawniej dla tego miejsca powoduje zdenerwowanie i złość. To nie jest nasze ukochane Algonquin, czujemy się jak starzy ludzie, którym trudno pogodzić się z rzeczywistością, zaakceptować zmieniający się świat, który przestaje być światem ich młodości, i nic tu nie ma do rzeczy, że przecież ci ludzie mają takie samo prawo jak my być tutaj i korzystać z jego uroków, poczuć choć namiastkę dzikości miejsca, a turyści zostawiają tu ciężkie pieniądze. My też kiedyś byliśmy tu pierwszy raz. Ale trudno dzielić się miłością z taką liczbą ludzi. I nagle okazuje się, że to nie oni są egzotyką w tym miejscu, a my, szczególnie gdy spaleni słońcem, ubłoceni, wręcz brudni, z plecakami, w dodatku z kotami, dobijamy do przystani. Ruszają w ruch aparaty Japończyków, "kanadyjscy traperzy" uwiecznieni na zdjęciach.

Właśnie w takich okolicznościach wyruszaliśmy w południe na jednodniową wycieczkę zaplanowaną przez dziecko, które zjechało z Polski na wakacje z żoną w poszukiwaniu nastrojów ze szczenięcych lat. Przywieźliśmy dwa canoe na miejsce, zrzuciliśmy przy plaży, tu ludzi było niewielu. Udało nam się wymanewrować bez kolizji z gęstwiny łodzi, wiatr na Canoe Lake był nie za silny, minęliśmy wyspę ze starą chatką, na którą co roku bobry powalały kolejne drzewa, chcąc wypłoszyć ze swego terytorium intruzów. Canoe Lake owiane jest mroczną tajemnicą, tu właśnie w 1917 roku zginął w niewyjaśnionych okolicznościach Tom Thomson, malarz ze słynnej Grupy Siedmiu, kanadyjskich artystów uwieczniających pejzaże Północy, podejrzewano, że został zamordowany. W jeziorze, które miało stać się jego pierwszym grobem, znalazł piękno i twórczą inspirację, jego niewyjaśniona śmierć zaś stała się kanwą kilku książek, których autorzy próbowali podjąć wątki odnalezienia ciała w jeziorze po ośmiu dniach od śmierci, podobno niedbale prowadzonego śledztwa, szybkiej autopsji i szybkiego pochówku na miejscowym cmentarzu, i równie szybkiego przeniesienia ciała do rodzinnej miejscowości. Teraz na Canoe Lake są liczne domki letniskowe, kursują motorówki, inny świat, ale tajemnica, którą skrywa jezioro, świadek wydarzeń, nadal budzi grozę i żyje w opowieściach.

Pod koniec jeziora trasa rozdziela się, płyniemy w prawo do Joe Lake. Po pierwszej 300-metrowej przenosce, na której jeszcze spotykamy sporo osób, po minięciu pod spodem mostu kolejowego, ludzie jakby rozpraszają się, znikają, każdy płynie w swoją stronę, robi się dziko, prawie pusto, nie do wiary, że godzinę stąd kłębi się ten cały tłum. Jeszcze dwa – trzy domki letniskowe, wpływamy na Tepee Lake, gdzie znajduje się ostatni bastion cywilizacji, obóz dla dziewcząt i chłopców. Jezioro zwęża się, robi się naprawdę pięknie, powyginane korzenie sosen wrośnięte w wysokie granitowe skały, kanał przechodzi niezauważalnie w malutkie jezioro, że to jezioro, mówi tylko mapa, nadano mu nawet nazwę, Fawn. Z niego wpływamy w Littledoe Lake i zaraz po lewej stronie szukamy przejścia do kolejnego jeziora. Nie tak łatwo je znaleźć, zarośnięte jest wodną roślinnością, charakterystycznym punktem jest duża bobrowa tama istniejąca tu od dziesiątków lat, trzeba przez nią niestety canoe przeciągnąć. I znowu duch Toma Thomsona nie daje nam o sobie zapomnieć, wpływamy na jezioro jego imienia. Na nim kilka zalesionych wysokich wysepek, śmiesznie sterczących z wody jak sztucznie usypane kopce. Tu na skałach gotujemy na maszynce wodę do zalania torebkowego obiadu, gdzie te czasy, gdy gotowało się na ogniu! Przed nami kilka jezior i przenosek, pierwsza ponad 1200 metrów, ścieżka na nim wąska, mało komu chce się tyle nosić canoe, świeże kupy niedźwiedzia, Patrycja uderza co chwila wiosłem o wiosło, ostrzegając go, że idziemy. Spuszczamy canoe na malutkim Pathfinder Lake.

Zarośnięte grążelami, trzciną, niewielkie plamy lustra wody przebłyskują wśród zieleni, idealne miejsce dla łosia. I jest, zajada grążele, podpływamy do niego ostrożnie. Chcemy Patrycji i Kubie zrobić z nim zdjęcia, ale kiepsko to wychodzi, canoe buja się na wietrze, słońce właśnie zachodzi, chmury, szarówka, będą nieostre.

Kuba zaczyna pospieszać, bo czas nas goni. Jeszcze jedna przenoska, jeziorko z wybielonymi przez wodę zwalonymi pniami, znów przenoska i Potter Lake, z niego wypływa Potter Creek, który doprowadzi nas z powrotem do Canoe Lake. Wiosłujemy, ile starczy sił, ostatni kemping przed rzeczką, ludzie do nas wołają, czy wiemy, co robimy, bo to ostatnie miejsce do rozbicia się na trasie. Uspokajamy ich, że wiemy, co robimy, ale zdaje się sami nie jesteśmy tego pewni. Potter Creek okazuje się przepiękny, meandruje mocno, po pierwszej przenosce robi się kamienisty. I tu niespodzianka, do Canoe Lake nie jest daleko, ale woda tak płytka, że co chwila trzeba ciągnąć canoe, jeszcze dwie przenoski i dopływamy do konstrukcji starego mostu, stąd już kilkadziesiąt metrów do Canoe Lake. Lustro wody gładkie, aż dziw, bo zwykle jest mocno rozfalowane – jedna przeszkoda mniej, ale zapada ciemność. Pozostaje problem, jak przepłynąć jezioro, po którym kursują motorówki. Mści się niezabranie latarek, co zwykle przezornie czynimy.

Pozostaje nam sygnalizacja obecności przy pomocy telefonu komórkowego, którym Kuba świeci, słysząc zbliżający się głos silnika, i trzymanie się dla bezpieczeństwa brzegów. Orientacji tu stracić nie można, drogę wskazują oświetlone domki, a przystań widoczna z daleka, dopływamy do niej w całości.

Jeśli wypłynie się wcześnie rano, spokojnie można tę pętlę pokonać w osiem – dziewięć godzin.

Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński

Zaczęliśmy w poprzednim Gońcu opowieść o Ishpatinie, teraz ciąg dalszy, a dla tych, którzy nie czytali, krótkie przypomnienie. Ishpatina, czyli w języku Odżibuejów wysokie wzgórze (692 m), jest najwyższym punktem w prowincji Ontario, znajduje się w paśmie o tej samej nazwie. Do roku 1966 za najwyższy uznawano Tip Top (640 m), a w latach 1966–1972 za taki uchodziła Ogidaki Mountain (664 m). Dopiero w 1972 zostały zrobione dokładne geodezyjne pomiary, z których wynikało, że Ishpatina Peak jest najwyższy. Pasmo Ishpatina znajduje się w Prowincyjnym Parku Lady Evelyn Smoothwater, który zlokalizowany jest na północny zachód od Temagami i na północ od Sudbury. 

Ishpatina nie dawała nam spokoju. Niby taka sobie górka, a taki pech, dwa podejścia i nic, ale jak mówi przysłowie, do trzech razy sztuka. Postanowiliśmy spróbować jeszcze raz. Trasę wybraliśmy taką samą jak podczas pierwszej próby, czyli od rzeki Montreal, ale w trzy osoby plus tylko jeden kot. Canoe ultralekkie, trzyosobowe, szło rzeką Montreal jak burza. Jezioro Smoothwater znów powitało nas bardzo wysoką falą.

Zaryzykowaliśmy przepłynięcie, chcąc być bliżej góry. Choć przewodniki określają trasę na pięć dni, my mieliśmy tylko trzy, jeden długi weekend. Znaleźliśmy nieoznaczony kemping na cypelku. Częsta, silna fala na jeziorze nanosiła stopniowo drobny żwir, tworząc cypel kilkudziesięciometrowej długości i szerokości mniejszej niż dziesięć metrów. Bardzo piękne miejsce, jezioro z dwóch stron, jeden brzeg to żwirowa plaża, drugi kamienisto-piaszczysty.

Andrzej, jako organizator, ustala jutrzejsze wypłynięcie na czwartą rano, jednak jak demokracja, to demokracja, po głosowaniu decydujemy się jednak na piątą. Nie bez przyczyny, choć Bogdan ma GPS, to bez wgranej mapy, a parkowa, jak się okazuje, ma podziałkę, ale bez współrzędnych – do głowy nam nie przyszło to sprawdzić, a powinniśmy, znając poczynania urzędników Ontario Parks – o piątej zacznie się szarówka, będzie coś widać.

Andrzej ustawia azymut na kompasie. Rano nie widać nic. Ishpatina nas nie chce, stawia przed nami ścianę gęstej mgły, bez kompasu start nie miałby sensu. Wpływamy w białe mleko, robi się potwornie zimno, nie do wiary, jak może we mgle spaść temperatura, drętwieją nam ręce, dostajemy trzęsiawki mimo ciężkiej pracy wiosłami. Do ubrania nie mamy nic, zapowiadano ponad 30 stopni, w plecaczku mamy tylko wodę, maszynkę, jedzenie, latarki na ewentualność nocnego powrotu, buty na zmianę do wejścia na górę i Pimpka. Azymut ustawiony prawie idealnie, prawie, o dwie zatoczki błędu, który kosztuje nas cenne pół godziny szukania nieoznaczonej, ledwie widocznej ścieżki przenoski. Przed nami w tę i z powrotem kilka jezior, 8 kilometrów przenosek – tym razem nie skorzystamy z pięknej acz zdradliwej rzeczki, żeby choć jedną ominąć – i pięć godzin podejścia i zejścia ze szczytu.

Po pierwszej przenosce robi się widno, mgła schodzi niżej, już tylko półprzezroczystym welonem pokrywając wodę, pierwsze promienie słońca zbawczo grzeją wyziębniętą skórę. Potem następna przenoska, i następna, i jeszcze jedna… Płyniemy, wyskakujemy z canoe, wskakujemy, płyniemy. Wszystko w tempie i sprawnie. 16-stopowe canoe ultralekkie waży 17 kilogramów, to jest o stopę dłuższe i cięższe, ale o dziwo idealnie wyważone, nosidło świetnie się trzyma ramion, nie trzeba go nawet podtrzymywać rękami. Tak się spieszymy, że prawie nie zwracamy uwagi na przyrodę, a jest co podziwiać. Jeziora większe i niewielkie – te są bardziej urokliwe, niektóre pokryte u brzegów sitowiem, inne z masywnymi granitowymi skałami porośniętymi białymi sosnami, wokół coraz wyższe pasma wzgórz. Co i raz spotykamy sznurem płynące głowienki długodziobe z rodziny kaczkowatych (ang. Canvasback) i nury lodowce. Przenoski wąskie, wijące się lasem Baby Jagi. Małe, dwumetrowe świerczki, może mające jednak kilkadziesiąt lat, rosną w odległości kilku centymetrów, czekając, aż starsi bracia umrą i wtedy przyjdzie ich czas. Gąszcz nie do przejścia bez maczety. Pimpek rwie się do samodzielnego chodzenia, ale nie możemy mu na to pozwolić, czas goni, wychyla się więc z plecaka i spoziera przez ramię Andrzeja do przodu, chlastany po mordzie co jakiś czas gałęziami, ale ciekawość u niego silniejsza. Robi się potworny upał, doskwiera tym bardziej, że na początku drogi przydarzyła nam się rzecz nie do wybaczenia. Dwulitrowy pojemnik na wodę upadł, uderzył o skałę, źle dokręcony korek wystrzelił jak z procy i zostaliśmy bez picia na cały dzień, na gotowanie nie ma czasu. To na pewno znowu działa duch Ishpatiny, tłumaczymy tak własną głupotę. Trudno, wytrzymamy. Bogdan natychmiast chce się dzielić swoim, ale nie wypada nam korzystać, porcję ma obliczoną na cały dzień.

Na trasie pustka, nie ma nikogo, absolutna dzicz. Wreszcie Scarecrow Lake, wejście na trasę prawie niezauważalne kamienistym dnem wyschniętego potoku. Przy nim dwa canoe, są tu jednak jacyś ludzie. Zmieniamy buty i w górę. Ścieżka coraz wyraźniejsza, nie wiadomo po co świeżo znaczona ściętymi końcówkami gałęzi przez poprzedzającą nas ekipę. Widać naoglądali się w telewizji programu Survivorman, w którym Les Stroud pokazywał, jak przeżyć w dzikiej puszczy. Po drodze piękne stare czerwone sosny, struktura kory taka jak naszej polskiej zwyczajnej sosny, ale kolor rzeczywiście czerwonawy. W połowie drogi małe jeziorko, liczyliśmy, że zasilane źródłem, z którego zaczerpniemy wody, nic z tego. Zamiast źródła bobrowa tama, woda mulista. Jesteśmy zlani potem, upał potworny, łamiemy się. Nabieramy baniak tego płynu i chciwie pijemy, nie zważając na prawdopodobieństwo tzw. gorączki bobrowej powodującej potworną biegunkę. Pimpek odmawia, nie chce też wody Bogdana, widać się obraził za siedzenie w plecaku. Po dwóch godzinach mijamy schodzących w dół fanów Survivormana. Ostrzegają nas przed ciężkim i stromym podejściem pod sam koniec, które okazuje się zupełnie łatwe, to przecież nie Góry Skaliste.

W końcu szczyt. Biała skała, wkoło po horyzont morze wzniesień, morze zieleni. Jesteśmy w najwyższym miejscu w Ontario, wieża CN Tower jest dużo niżej niż my. Pimpek jest chyba pierwszym kotem w Kanadzie, który może nie wszedł tu na własnych łapach, ale w każdym razie jest. Ten fakt dostrzegamy tylko my, on ma to w nosie. Krótki odpoczynek, wpis do książki wejść, jak zawsze w rubrykę kraj wpisujemy Polska. Na metalową wieżę obserwacyjną nie mamy odwagi włazić, choć kusi, strasznie zardzewiałe stopnie odstraszają. Do lat 60. XX wieku system tych wież służył do sygnalizacji pożarów. Strażnik obserwujący okolicę codziennie pokonywał tę samą trasę co my w górę z chatki nad Scarecrow Lake i schodził wieczorem, nie widząc ludzi miesiącami.

Andrzej nie daje się nacieszyć widokami, ponagla do powrotu. W drodze spotykamy turystów z Sudbury, też próbują kolejny raz, też poprzednio przeliczyli się z czasem. Słowo Polacy wywołuje uśmiech, pracują w szpitalu, gdzie dyrektorem jest Polak, bardzo go szanują – opowiadają, robi nam się miło. Przy canoe na maszynce pichcimy szybką zupę z torebki, Pimpek dostaje porcję swoich kruszków i już nie wzgardza wodą z jeziora. Powrót idzie łatwiej, na GPS-ie przenoski już zaznaczone. Na jezioro Smoothwater wpływamy przed dziewiątą wieczorem. Pokonana wreszcie Ishpatina już z nami nie walczy, wręcz przeciwnie, obłaskawiona, obdarowuje nas, czym ma. Woda gładka jak lustro, wczorajsze potężne fale z białymi grzywami wydają się sennym złudzeniem, nury lodowce urządzają wieczorny koncert, widzimy w oddali namioty na cyplu, to szesnasta godzina wyprawy, duch się w nas już stłukł, wiosła wkładamy w wodę w parominutowych odstępach. Przy namiotach Pimpek przeżywa euforię powrotu na stały ląd, ocierając się o nogi w podzięce. Ishpatina żegna nas takim zachodem słońca, jakiego nie widzieliśmy nigdy przedtem i pewnie nigdy już nie zobaczymy.

Gorączki bobrowej też się nie nabawiliśmy.

Rano niespodziewane luksusy, pyszna kawa w wykonaniu Bogdana, przywieziona przez niego wraz z utensyliami do parzenia prosto z Turcji, pożegnalne ognisko. Jeszcze ostatni rzut oka na mapę na przebytą trasę, niedaleko Ishpatina Ridge ciemna plama Ishpatina Canyon, niedostępnego, mało zbadanego najgłębszego kanionu w Ontario… Może kiedyś…

Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
Mississauga

Ishpatina w języku Odżibuejów znaczy wysokie wzgórze. I rzeczywiście jest wysokie (693 m), to najwyższy punkt w prowincji Ontario. Znajduje się w paśmie o tej samej nazwie. Do roku 1966 za najwyżej położony uznawano Tip Top (640 m), a w latach 1966–1972 Ogidaki Mountain (664 m). Dopiero w 1972 zostały zrobione dokładne geodezyjne pomiary, z których wynikało, że Ishpatina Peak jest najwyższy. Pasmo znajduje się w prowincyjnym parku Lady Evelyn Smoothwater, który zlokalizowany jest na północny zachód od Temagami i na północ od Sudbury.

Do Ishpatiny można się dostać w dwojaki sposób. Pierwszy to dojazd z Toronto 440 km do Temagami, tu wypożycza się canoe, potem trzeba objechać od północy cały region Temagami, 200 km drogi, do rzeki Montreal na punkt startowy do parku.

Drugi sposób to podejście od południa, na północ od Sudbury. Ten dojazd jest krótszy, ale wymaga pokonania 100 km szutrem, a potem 15 km górską drogą do rzeki Sturgeon. Dalej już na piechotę do celu ok. 15 kilometrów. Górską drogą da się przejechać tylko dżipem lub truckiem, boleśnie się o tym przekonaliśmy na własnej skórze, o czym poniżej. Natomiast ta właśnie droga jest pretekstem do powrotu do tematu Ishpatiny, o której pisaliśmy już jakiś czas temu – a właściwie jej zastąpienie nową, podobno przejezdną.

Z Ishpatina Ridge sprawdziło się nam polskie przysłowie do trzech razy sztuka, udało się dopiero za trzecim razem. Do pierwszej próby zebraliśmy sześcioosobową ekipę plus dwa koty. W Temagami w wypożyczalni wykupiliśmy pozwolenia (rezerwacja nie jest konieczna, niewielu jest chętnych do eksploracji 72 tys. km kw. Parku Evelyn Smoothwater), załadowaliśmy na dachy samochodów ultralekkie canoe, i poczuliśmy powiew wolności – po podaniu przewidywanej daty powrotu zapytano nas, kiedy sobie życzymy, żeby wszczęto akcję poszukiwawczą, jeśli nie wrócimy na czas, jeden dzień, dwa, pięć – nasza decyzja, nasze ryzyko, nasza odpowiedzialność za siebie.

Nie tak jak w południowym Ontario, gdzie o wszystkim decyduje urzędnik i gąszcz przepisów, w których coraz trudniej się poruszać i zorientować. Potem 200 km asfaltowymi drogami i jeszcze 20 km szutrem (Beauty Lake Road) do wywózki drewna, do mostu na rzece Montreal. Po drodze znowu widzimy inny świat, dzieci jadące na pace pick-upa z nogami spuszczonymi nad koła – taki widok w Toronto spowodowałby atak serca u każdego policjanta i zastrzelenie kierowcy na miejscu – a przy moście na punkcie startu napis, że przejeżdża się go na własną odpowiedzialność, bo nikt nie sprawdza, w jakim jest stanie.

Montreal River po drodze sprawiała wrażenie jeziora, tutaj ma tylko kilkadziesiąt metrów szerokości. Krajobraz inny niż w południowym Ontario, więcej liściastych drzew, w tym dużo brzóz, a świerki, modrzewie i cedry smuklejsze, bardziej wiotkie, bardziej tundrowe, świadczące o krótszym okresie wegetacji. Woda idealnie przezroczysta, wyraźnie widać podwodną roślinność. W połowie drogi od mostu do Smoothwater Lake jest granica parku. Jezioro wbrew nazwie jest na ogół bardzo rozfalowane, ostrzegają o tym na mapie. Tak jest i tym razem, co zmusza nas do rozbicia się na pierwszym kempingu, przy ujściu rzeki do jeziora, jedynym oznaczonym w całym parku.

To już pierwszy sygnał porażki, powinniśmy byli dopłynąć ile się da w stronę góry. Jeszcze o tym nie wiemy, wieszamy plecaki na linie na drzewie, w tym i cooler Tadka. Upewnił się wcześniej, że nie będzie żadnych przenosek z rzeczami, i wziął toto ze sobą. Nie chce zdradzić, co jest w środku, w każdym razie cooler jest tak potwornie ciężki, że po wielu próbach rezygnujemy z wciągnięcia go na odpowiednią wysokość. Zabezpieczony jest na tyle, że szopy się nie dobiorą, trudno, najwyżej niedźwiedź zeżre zawartość.

Rano wypływamy po dziewiątej, to nasz następny błąd, za późno. Na jeziorze bardzo silny wiatr w twarz, wiosłujemy z wysiłkiem, czas leci. Po półtorej godziny jesteśmy na pierwszej przenosce. Przed nami są ich w jedną stronę w sumie cztery kilometry. Małe jeziorko, przenoska, jeziorko itd. W połowie trasy wypatrzyliśmy wieżę, która się znajduje na Ishpatinie. Oczywiście zdjęcia i opowieści, jak to będzie, gdy zobaczymy ją z bliska.

Przenoskę ponadkilometrową po naradzie i przestudiowaniu mapy postanawiamy ominąć małą rzeczką, z mapy wynika, że jest spławna. To kolejny błąd, a raczej już gwóźdź do trumny całego planu. Meandrująca rzeczka pokryta zwalonymi drzewami, przez które canoe trzeba przeciągać, zjada cenny czas. Wypływamy na Scarecrow Lake, płytkie, piaszczyste brzegi pokryte sitowiem. Kilkadziesiąt metrów w prawo początek szlaku na Ishpatinę.

Robimy tu krótką przerwę na podjęcie decyzji, czy idziemy na górę, ryzykując powrót w nocy. Część jest za, część przeciw. Zapada decyzja – wracamy. I znowu 4 km przenosek, tylko wszyscy już bardzo zmęczeni. Jak mądre to było posunięcie, przekonujemy się po wpłynięciu na Smoothwater Lake. Gdy dopływamy do kempingu, zapada kompletna czerń. Nie widać już granicy wody i lądu. Jakimś cudem odnajdujemy kemping, przezornie oznaczony ledwie tlącym się już świecącym patykiem, GPS-u nikt nie miał. Mamy jeszcze jeden dzień w zapasie, ale wszyscy mają dość mordęgi i nikt nie chce podjąć próby po raz drugi.

Następnego dnia wyszło na jaw, co zawierał cooler. To po prostu stoliczku nakryj się. Tadeusz serwował jadłospis jak z restauracji, beneficjentem tych pyszności stał się Bogdan, który podzielił się z Tadkiem swoim namiotem. Mieszając zupki z torebki, popatrywaliśmy na to z lekką zazdrością, ale trzeba przyznać, że Tadek dla każdego miał w swoim skarbcu coś miłego. Zygmunt z Michałem postanowili pobyczyć się na piaszczystej plaży przy kempingu, my w czwórkę spenetrować okoliczne strumyki i małe jeziorka. Na jednym z nich na wyspie resztki traperskiej chaty, ze zwalonych ścian wystają resztki metalowej ramy łóżka, wokół walają się puszki po herbacie, z jeszcze widoczną datą, lata 40. XX wieku, ginący ślad dawnej traperskiej Kanady.

Tuż przed odpłynięciem Fifka się zbiesiła i postanowiła, że nie zamierza wracać do domu. Pognała jak najdalej od zapakowanego canoe. Poszukiwania nie dały rezultatu. Ekipa popłynęła bez nas. Ponownie rozbiliśmy namiot dla zmyłki, w końcu po dwóch godzinach wylazła utytłana próchnem. Był to pierwszy wypadek takiej samowolki. Szybko złożyliśmy namiot i płynęliśmy w pogoni za grupą, dogoniliśmy ją w Temagami.

Przy drugiej próbie wejścia na Ishpatinę zdecydowaliśmy się pokonać ją od strony południowej. Zapakowaliśmy koty i w drogę do Sudbury. Po minięciu miasta mieliśmy jeszcze do przejechania około 100 km tzw. lumber road (Porcelance Rd.), szutrem, wywozi się nią drewno z wycinek, jej stan zmienia się z roku na rok, z miesiąca na miesiąc. Droga wytyczona wzdłuż doliny właściwie górskiej rzeki Wanapitei, wokół strome spore wzgórza, piękne widoki, pustkowie zupełne. Jedyną spotkaną osobą była chyba stuletnia niezbyt trzeźwa Indianka. Wypadła zza zakrętu dżipem ze straszną prędkością, my na hamulce, ona na hamulce. Obróciło ją wokół osi i stanęła nam bokiem tuż przed maską. Popatrzyła nieprzytomnym wzrokiem, bez słowa wykręciła i pojechała dalej. Dojechaliśmy do drogi, która po 15 kilometrach miała nas doprowadzić do Sturgeon River. Sądziliśmy, że to pomyłka. Ostro do góry idąca górska ścieżka, z olbrzymimi kamulcami, przypominająca szlak na Markowe Szczawiny na Babiej Górze. Do jej pokonania odpowiedni wydawał się tylko terenowy samochód. Chrysler intrepid raczej się do nich nie zalicza. Czasami chęć osiągnięcia celu popycha ludzi do rzeczy mało rozsądnych. Pojechaliśmy. Głazy waliły o podwozie, Andrzej na największe najeżdżał przednimi kołami, potem głuche uderzenia w blachę. Dotarliśmy tak z duszą na ramieniu do rozlewiska na drodze. Siódmy kilometr. Z prawej bagno, z lewej bagno, droga szerokości samochodu.

Macaliśmy kijem wodę, za głęboko. Zabrakło nam siedmiu kilometrów. Potem mieliśmy sforsować Sturgeon River brodem (most zmyło jakiś czas temu), rozbić się na kempingu i dojść do góry na piechotę. W tym momencie wydawało się, że to już koniec, że tu zostaniemy do niedzieli i zepchną nas w bagno powracający z ryb wściekli z zatarasowania drogi wędkarze. Pół godziny zajęło nam zawrócenie, 20 centymetrów w jedną stronę, 20 w drugą. Tą metodą drobnych kroczków udało się stanąć przodem do kierunku jazdy. Z powrotem Andrzej już nie zważał na nic, jechał lewym kołem po krzakach jak na terenowym rajdzie, głazy dudniły w podwozie, słychać było zgrzyt wgniatanej blachy. Przeżyliśmy, intrepid też, tylko zrobił się mniej elegancki, jakby go ktoś przejechał papierem ściernym po bokach, pod spód woleliśmy nie zaglądać – czasami głupcom szczęście sprzyja.

Teraz można dojechać nową drogą, Stobie Rd., przechodzącą w Gervais Rd. Prowadzi do Sturgeon River, przy której są miejsca kempingowe, dalsze na Stull Lake i Hamlow Lake, Scarecrow Lake i na samym szczycie, część trasy można przejechać rowerem lub canoe z przenoską ponad półtora kilometra (świetnie zrobiona mapka tras dotarcia na Ishpatinę – http://www.ottertooth.com/Temagami/Maps/heartland03b.htm). Jaki jest stan tej drogi, nie sprawdzaliśmy, trzeba zawierzyć relacjom z Internetu.

Ktoś nam potem powiedział, że zorganizowaliśmy dwie nieudane wyprawy. To zupełnie nie tak, one były udane jak mało które, piękna dzika przyroda, przygody… Przecież chodzi o to, żeby gonić króliczka, a nie żeby go złapać. Dlatego postanowiliśmy spróbować jeszcze raz, o czym w następnym Gońcu.

Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga

PS Z obu wypraw zdjęcia mamy niestety niezdigitalizowane na kliszach, jedyne cyfrowe pochodzą z darowanego nam starego aparatu, stąd ich jakość.

Jaki jest najbardziej charakterystyczny krajobraz, mogący kojarzyć się każdemu na świecie ze słowem Kanada? Ilu ludzi, tyle odpowiedzi. Dla jednych będą to Góry Skaliste, dla innych wybrzeże Nowej Szkocji z kolorowymi domkami rybaków, dla jeszcze innych prerie Manitoby, dla Ontaryjczyków zapewne charakterystyczny pejzaż Tarczy Kanadyjskiej, Georgian Bay na jeziorze Huron, z granitowymi brzegami i tysiącami wysepek. 

Dla tych wychowanych na opowieściach o poszukiwaczach złota, traperach Kanada to Północ, kraina jezior i niewielkich zarastających jeziorek, małych wijących się rzeczek z brzegami porośniętymi białymi sosnami i świerkami, moczarów, bagien, trzęsawisk, rozlewisk z kikutami martwych drzew, pokrytych nenufarami, grążelami i pływającymi wyspami porośniętymi żurawiną i mchem. To królestwo łosia i bobra, współtwórcy tego krajobrazu.

Blisko Toronto takie pejzaże znajdziemy oczywiście w Parku Prowincyjnym Algonquin, a najlepiej na jednej z jego najpiękniejszych rzek, Tim River, w początkowym jej biegu, od Tim Lake do Rosebary Lake, od niego rzeka nabiera trochę innego charakteru, staje się bardziej kamienista, łącząc u końca swój żywot z wodami większej Petawawa River, ale o tym innym razem.

Żeby przepłynąć w tę i z powrotem odcinek od Tim Lake do Rosebary Lake wystarczy jeden weekend. Tim River to niewielka rzeka, ale i niełatwa. Dziesiątki bobrowych tam, przez które trzeba przeciągać canoe, zdarza się, że bobry tak pokierują nurtem, że za tamą zamiast wody znajdziemy wstążkę szlamu. Ma to i swoje plusy, ostrzeżenia o możliwym niskim poziomie wody znajdują się na stałe na mapie Algonquin, zniechęcając potencjalnych canoeistów – na miejscu startowym zazwyczaj jest tylko kilka – kilkanaście samochodów, to ci, którzy szukają ucieczki od przedstawicieli własnego gatunku i chcą być sam na sam z przyrodą. Od mostka na starcie do Tim Lake rzeka jest rozlewiskiem ze sterczącymi kikutami drzew, czarna wijąca się nitka otwartej wody wskazuje bieg nurtu. Po dwóch kilometrach wpływa do Tim Lake, sporego jeziora z dwoma wyspami o granitowych brzegach. Woda tu jest czysta i przezroczysta, wybrało ją na lęgowisko kilka par nurów lodowców. Wyznaczono na nim kilka kempingów, idealne miejsce na bazę wypadową dla tych, którzy nie chcą robić przenosek lub boją się trudności na dalszej trasie.

Tim River, wypływając z jeziora, zwęża się, potem zamienia na przemian w większe i mniejsze rozlewiska, czysta woda staje się mulista i czarna, na jej tle odcinają się wyrazistą zielenią pływające liście żółtych grążeli i białych nenufarów. Mokre liście unoszą się w rytm fal, migocząc odbitymi promieniami słońca. Z prawej strony ostro zarysowane granitowe brzegi z wpiętymi w nie korzeniami białych sosen, z lewej falujące torfowiska, na nich wyschnięte kikuty starych modrzewi i jeszcze zielone, młode walczące o życie, jakby wychodzące z gęstego lasu w to niesprzyjające środowisko.

Gdzie jest granica między wodą i lądem, tego nikt nie wie. Lawirować tu trzeba między pływającymi wysepkami zielonej bagiennej roślinności, próbującej zawładnąć otwartą wodą. Na nich krwistoczerwone kępy drobniutkiej owadożernej rosiczki okrągłolistnej. Ta jak modrzewie zginęłaby z braku pożywienia w tym kwaśnym środowisku, gdyby nie wypracowała drapieżnej metody pozyskiwania potrzebnych do życia elementów. Czerwień wabi owady, siadają nieświadome śmiertelnej pułapki na lepiących się wypustkach, liść się zamyka i kończy życie jednego stworzenia, dając je innemu.

Torfowisko kończy się na wyraźnie oznaczonej na żółto przenosce. Tim River musi tu pokonać różnicę poziomów. Spad zawalony kamieniami, pniami i resztkami sztucznego koryta do spławiania drewna sprzed dziesiątków lat. Miejsce odgrodzone łańcuchem z plastikowymi pomarańczowymi pływakami, z napisem dla głupich, że przejścia nie ma, niebezpieczeństwo. Wrażenie dzikości miejsca pryska, ohydne pływaki aż krzyczą dysonansem w otaczającej je harmonii. Pisaliśmy już o tym novum w Algonquin, za dużo urzędników, którzy nigdy prawdopodobnie w interiorze nie byli i nie wiedzą, co czynią, oszpecając co piękniejsze dzikie miejsca. Tu się na piechotę nie da przejść, a co dopiero przepłynąć. A bodajby ich... a bodajby im autostradę pod oknem wybudowali albo tory kolejowe, no chociaż tylko stację benzynową, a bodaj… Zdaje się, że w Algonquin w całej jego historii zdarzył się jeden jedyny wypadek, gdy przez nieuwagę, nie zauważając przenoski, spadły z wodospadu i zabiły się na raz dwie czy trzy osoby. No może jeszcze w takich miejscach, gdzie wypadek jest możliwy, instalacja tego ohydztwa byłaby do dyskusji, ale przy każdym spadzie?! To jest interior, każdy tu pływa na własne ryzyko, nie potrzebuje opieki urzędników. Ale widać śmiercią przy wodospadzie ginąć nam nie wolno, natomiast przez rozszarpanie przez niedźwiedzia, o, to proszę bardzo. Broni nie wolno wnosić do parków, nie wolno się bronić. Tu już padają stwierdzenia o własnej odpowiedzialności w niebezpiecznym terenie.

Dość wyrzekań, wracamy do rzeki. Za 150-metrową przenoską Tim River robi się wąziuteńka, niewiele szersza niż canoe, woda odzyskuje klarowność, powoli poszerzając się w sporą rzeczkę. Gdy nurt spowalnia, woda znowu mętnieje, rozlewa się szerzej, to znak, że przed nami tama. Niektóre da się z rozpędu przepłynąć, przy innych trzeba wysiąść i canoe przeciągnąć. Tim River wije się raz szerzej, zasilana dopływami, raz węziej, na brzegach bujne zielone kępy traw, wyraźna linia świerkowo-sosnowego lasu to zbliża się, to znów oddala. Bobrowe żeremia co kilkaset metrów. Gdy rzeka wpływa do niewielkiego jeziora, to znak, że Rosebary już niedaleko. Rosebary Lake jest większe niż Tim Lake, na brzegu po prawej stronie przenoska i skały z miejscem do obozowania, na lewym daleko na horyzoncie kemping z długą piaszczystą plażą, płytką, idealnie przezroczystą wodą, po prostu raj. Teren wokół objęty jest ścisłym rezerwatem. Dopłynięcie do tego miejsca od punktu startu zajmuje kilka godzin.

W tym roku nie obozowaliśmy na Rosebary Lake, rozbiliśmy się na wyspie na skale na Tim Lake, w grupie dziesięcioosobowej plus dwa koty, zatajając niecnie istnienie dwojga dzieci – w parkach prowincyjnych maksymalna liczba osób na kempingu wynosi dziewięć. Zostawiliśmy bambetle i popłynęliśmy na wycieczkę do Rosebary Lake. O dziwo mimo ostrzeżeń w parkowym biurze poziom wody był wysoki, tamy bobrowe do przeciągnięcia tylko dwie. Wydawałoby się, że harmider czyniony przez tak liczną grupę wypłoszy wszystko co żywe. Wcale nie, łoś na Tim River to stuprocentowy pewniak i taki nam się też trafił. Łosie podobno schodzą do parku w okresie polowań, wiedząc, że tu jest spokojnie i nic im nie grozi, ludzi za bardzo się nie boją, można podpłynąć całkiem blisko. Innej zwierzyny też był dostatek, nury lodowce w nocy urządziły niesamowity koncert, słychać było też dziwne, nieznane trrr… trrr… trrr… Dopiero rano doszliśmy, że to korniki żarły pnie zwalonych drzew. Zrobiliśmy zdjęcie uśmiechniętej gębie zielonej żaby, wokół której woda z prawego boku zachowywała się normalnie, a z lewego nie wiedzieć czemu tworzyła menisk wklęsły. Przelatywały kormorany, następnego dnia zrobiliśmy wycieczkę z kilkusetmetrowymi przenoskami przez śliczne jezioro Chibiabos do Indian Pipe Lake, o zupełnie odmiennym charakterze – wystające na środku jeziora niewielkie skałki – na nich wylegiwał się żółw jaszczurowaty, największy z ontaryjskich żółwi, dochodzący do prawie pół metra długości i do 30 kilogramów. Nie zgonił go nawet hałas czyniony przez nas w czasie skoków ze skał do wody. Mniejszą atrakcją była wyjątkowa liczba pijawek w tym roku. Głównego gospodarza, bobra, niestety nie widzieliśmy.

Dojazd: Z Toronto autostradą na północ do miejscowości Emsdale za Huntsville, mniej więcej dwie i pół godziny, skręcamy w drogę 518 do Kearney. Tam jest parkowe biuro, gdzie trzeba wykupić pozwolenie (w interiorze miejsca rezerwuje się tylko telefonicznie), i kilkaset metrów dalej wypożyczalnia canoe. Stąd ok. 15 kilometrów do szutrowej drogi, którą jeszcze 20 km do punktu startu, są widoczne drogowskazy.

Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński

PS Gdyby ktoś z Państwa wiedział, gdzie w Mississaudze tanio i dobrze można zdigitalizować zdjęcia na kliszach, prosimy o wiadomość do Gońca na email Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..

sobota, 20 lipiec 2013 23:30

W górę rzeki

Napisane przez

Ile kilometrów dasz radę przejechać?, zapytał mnie mój mąż w rano w Canada Day. Mając w pamięci podprowadzanie roweru w zeszłym roku pod wzniesienia w okolicach Georgetown, ostrożnie powiedziałam, że tak z 50 – 60. Wcześniej planowaliśmy wybrać się gdzieś samochodem, ale niestety okazało się, że kolega, który miał pojechać z nami, samochodu w ten dzień mieć nie będzie. Trzeba było więc wymyślić coś w zastępstwie.

Trasę wzdłuż rzeki Humber trochę znamy. Jeździliśmy od Dundas na południe do jeziora Ontario i na północ do skrzyżowania z Lawrence Ave. Tym razem chcieliśmy pojechać dalej w górę rzeki.

Ruszyliśmy Dundas na zachód i przed mostem odbiliśmy w Old Dundas. Tam za ostatnim blokiem w prawo, w dół i już jedziemy wzdłuż Humber. Ze znanych mi do tej pory jest to mój ulubiony odcinek trasy. Najpierw jedzie się prawym brzegiem rzeki przez Lambton Park. W pewnym miejscu na prawo od alejki rozciąga się spory trawiasty obszar, na którym latem organizowane są obozy nauki strzelania z łuku. W tym miejscu po przeciwnej stronie Humber widać stromy brzeg. Chwilę dalej przejeżdżamy przez most dla pieszych z zielonymi barierkami. Widać z niego wysokie przęsła mostu kolejowego.

Za którymś razem ciekawiło nas, czy da się podejść do torów. Wdrapaliśmy się na stromy nasyp kolejowy, ale okazało się, że przed torami jest ogrodzenie z siatki. Byliśmy pewnie mało zdeterminowani i odpuściliśmy, podejrzewam jednak, że gdyby dobrze poszukać, to jakąś dziurę w siatce dałoby się znaleźć.

Od tego miejsca zaczyna się park Lambton Woods. Tutaj też jest więcej ścieżek. Główna jest wyasfaltowana, ale można wybrać biegnącą równolegle bardziej dziką. Tym razem jednak ciągniemy Jacka w przyczepce rowerowej, więc nieutwardzona i miejscami wąska ścieżka odpada. Rzeka płynie trochę w dole, po obu stronach drzewa, co chwilę lekko w górę i w dół – jak przez las.

Dalej zaczyna się bardziej zagospodarowany park James Gardens, po przeciwnej stronie widać pole golfowe. Dojeżdżamy do Scarlett Rd. Wreszcie otwarto przejazd pod mostem. Do tej pory trzeba było przeprowadzać rowery przez jezdnię. W zeszłym roku na ścieżce rowerowej zaraz po przekroczeniu Scarlett natknęliśmy się na łanię z dwoma młodymi jelonkami. Zwierzęta nic sobie nie robiły z bliskości domów i bloków.

Teraz mamy odcinek, który, muszę przyznać, nie za bardzo lubię. Może to kwestia tego, że biegnie blisko ulicy. Na szczęście to krótki kawałek. Po drodze mijamy pomnik poświęcony Ukraińcom, którzy służyli w armii kanadyjskiej.

Zaraz też wyjeżdżamy na nieco bardziej otwarty teren i czeka nas przejazd przez most. Mosty na Humber są charakterystyczne, metalowe, niektóre mają drewniane barierki. Ten most przy Raymore Drive ma też swoją historię. Przejeżdżając go, warto spojrzeć w prawo, gdzie widać leżący w rzece blok betonu. Pochodzi on ze starszego mostu, który został zmyty w czasie huraganu "Hazel" w 1954 roku. Wtedy rzeka zabrała też kilka domów i część drogi. Po przejechaniu przez most zobaczymy też leżący na brzegu drugi betonowy blok i tablicę informacyjną.

Stąd już bardzo blisko do Lawrence Ave. W. Przejeżdżamy pod ulicą, ścieżka prowadzi przez park i się kończy. Musimy skręcić w prawo i między blokami stromą, wąską ścieżką wtoczyć się na Weston Rd. Niestety kawałek trzeba pojechać ulicą. Gdy przejedziemy pod torami kolejowymi, wypatrujemy ulicy w lewo. Będzie to Fairglen Crescent. Na ostrym zakręcie bez problemu zauważymy ścieżkę rowerową. Jest też znak. Warto wspomnieć, że trasa jest dobrze oznakowana, na każdym drogowskazie podane są odległości do najbliższych charakterystycznych punktów.

Znów zbliżamy się do rzeki. Znów jest zielono i spokojnie. Jeszcze krótki kawałek i będziemy podziwiać autostradę 401 od spodu.

Za autostradą zaczyna się Pine Piont Park. Po lewej stronie mamy boisko, parking i plac zabaw. Tu robimy krótką przerwę, bo najmłodszy uczestnik naszej wyprawy akurat zgłodniał.

Dalej jedzie się wśród drzew. Za Albion Rd. z boku mijamy most na Humber i skrzyżowanie z inną trasą rowerową. Przez chwilę widać bloki, ale potem znowu w las. Rzeka tworzy duże zakola, w pewnym momencie teren po lewej sprawia wrażenie podmokłego i bagnistego. Po przeciwnej stronie mamy staw. Korzysta z niego stado gęsi.

Następnie rzeka rozwidla się. Przejeżdżamy przez most. Płynąca pod nim Humber jest z połowę węższa niż na początku trasy. Nad głowami bzyczą nam linie wysokiego napięcia, zaraz zauważamy też tabliczki informujące o bliskości rurociągu. Tutaj docieramy do skrzyżowania w kształcie litery "T". W prawo – Humber Trail, w lewo – West Humber Trail. My skręcamy w lewo.

Znowu most i w oddali widać zabudowania przy Albion Rd., którą szlak ponownie przecina. Nagle jednak mój mąż gwałtownie hamuje i widzę węża między kołami przyczepki Jacka. Też od razu wciskam hamulce i chwytam za aparat fotograficzny. Mam nadzieję, że Rafał węża nie uszkodził. Chyba nie. Gad zastygł bez ruchu. Udało się zrobić kilka zdjęć, zanim czmychnął w krzaki. Wąż miał około pół metra i podłużne żółto-czarne pasy. Wydaje mi się, że widziałam też jego czerwony język. W domu sprawdziłam, że był to po prostu "garden snake".

Przejeżdżamy przez Albion Rd. i wypatrujemy odbicia szlaku w prawo. Gdybym zaczynała wycieczkę w tym miejscu, nawet nie przyszłoby mi do głowy, że jadę wzdłuż rzeki, która płynie przez miasto. Na tym odcinku wyraźnie czuję, że jedziemy pod górę. Nie jest stromo, po prostu mam wrażenie, że pedałując, czuję trochę większy opór.

Jedziemy przez parki Kipling Hights i Watercliffe. W tym drugim można rzeczywiście dojrzeć strome brzegi. Podoba mi się rzeka w tym miejscu – z widocznymi wystającymi kamieniami wygląda jak górska. Zaraz po minięciu Kipling Ave. Humber bardziej rozlewa się, o tej porze roku brzegi i wysepki porastają trawy i trzciny.

Za Martin Grove Rd. przejeżdżamy mostem na prawy brzeg. Zaraz też w oddali po prawej stronie zauważamy szpital. Na chwilę zatrzymujemy się pod drogą nr 27. Naszą uwagę zwracają murale na filarach wiaduktu. W tym miejscu zaczyna się też arboretum. Na jego terenie wyznaczono wiele ścieżek pieszych i rowerowych, my jednak trzymamy się swojej biegnącej wzdłuż rzeki. Jadąc, widać, że inne ścieżki są szerokie i utwardzone, ale znacznie bardziej zachęcająco wyglądają takie całkiem dzikie, gdzie widać tylko drogowskaz i wąską, zarośniętą dróżkę.

Bliżej skrzyżowania autostrady 427 i Finch Ave. W. coś dla siebie znajdą miłośnicy ptaków. Na dużej łące na słupach umieszczono przykładowe gniazda ptaków występujących na tym terenie, a w innej części – także ptaki (oczywiście atrapy). Wszystko jest dokładnie opisane. Na terenie arboretum uwagę zwracają jeszcze studzienki przy drodze. Na wszystkich wysypane są krakersy dla wiewiórek. Przynęta działa – udało mi się zobaczyć trzy gryzonie zainteresowane łatwym posiłkiem.

W pewnym momencie usłyszeliśmy, że coś płynie w rzece. Był to o dziwo pies, który gonił trzy kaczki. Kaczki grały mu na nosie, bo zamiast umknąć gdzieś dalej, podlatywały co chwilę krótki odcinek. A pies za nimi – płynął, gdy woda robiła się głębsza, ale częściej było płycej i sadził śmieszne susy. I tak w kółko, tam i z powrotem. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czyj to pies. Właściciele znaleźli się kawałek dalej. Oczywiście szukali swojego czworonoga. Powiedzieliśmy, że jest w rzece, całkiem niedaleko. Chciałam pokazać zdjęcie, ale jakoś nie byli zainteresowani.

Za Finch szlak rowerowi kończy się pętlą. Można przysiąść na ławce przed drogą powrotną. Jeszcze tylko zdjęcie przy znaku informującym, że dotarliśmy do końca, i można ruszać dalej. W pewnym momencie widzę jednak kawałek dalej jakieś zwierzę. Powoli podchodzę, jest całkiem spore. Gdy się odwraca, już widać wyraźnie ogon. To bóbr!

Znów coś zachlupotało w wodzie. Nieugięty pies dotarł aż tutaj. Z tą różnicą, że teraz nie zauważyłam kaczek, ale za to brzegiem biegli właściciele. Jedna z dziewczyn ostatecznie weszła do rzeki. Pies uratowany!

W drodze powrotnej wstąpiliśmy na chwilę do McDonalda. Gdy poszłam przewinąć Jacka i Rafał zapytał, czy mi pomóc, zastanowiła mnie jeszcze jedna rzecz. Mianowicie zwróciłam uwagę, że stolik do przewijania dzieci znajdował się tylko w damskiej toalecie. A co w sytuacji, gdy dziecko jest tylko z ojcem? Nie mówiąc już o dzieciach, które mają tylko dwóch tatusiów, a mamusi ani jednej... Że też jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, by to oprotestować, a może nawet wytoczyć jakiś procesik. Toż to jawna dyskryminacja, mimo że kraj podobno tolerancyjny...

Zrobiliśmy w sumie 51 kilometrów. Mówi się, że droga powrotna wydaje się krótsza. Ja też mam wrażenie, że do domu jechało się szybciej. No może poza ostatnimi metrami, kiedy to Jacek stwierdził, że te parę ostatnich przecznic chciałby raczej pokonać na rękach u taty.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

French River to 105-kilometrowa rzeka, ok. 300 km od Toronto, stanowiąca tradycyjną drogę wodną między jeziorem Nipissing a jeziorem Huron, używali jej Indianie, spławiano nią drzewa, a w XX w. odkryto piękno charakterystycznego krajobrazu Tarczy Kanadyjskiej. Stała się rajem dla wędkarzy, zaczęto tu budować cottage'e i przystanie, potem utworzono park prowincyjny, wciśnięty między tereny indiańskich rezerwatów. W latach 80. uznano ją za dziedzictwo narodowe Kanady. French River przedziera się przez skały uformowane przez lodowiec, który ścierał je, miażdżył, kruszył, wygładzał.

Masy wody French River, szukając ujścia do Georgian Bay, rozdzielają się, tworząc labirynt odnóg, kanałów, zatok, zatoczek, jeziorek, wodospadów i bystrz.

W zeszłym roku udało nam się spenetrować dwa odcinki w górę od Georgian Bay nad jez. Huron, tym razem chcieliśmy dopłynąć do jeziora Nipissing, z którego French River wypływa.

Pogoda zapowiadała się fatalnie, miało lać i lać. Postanowiliśmy nie wierzyć niesprawdzającym się zazwyczaj prognozom Environment Canada – przy całej technice, satelitach, superkomputerach ma trudności z określeniem pogody parę godzin do przodu – i jednak pojechać. Całą drogę do French River, cztery godziny, z nieba lały się strugi wody. Gdy dotarliśmy na miejsce, do Pine Lodge, niebo się przejaśniło, wyjrzało słońce. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że te ulewy zmienią nasze plany i że niespodzianka jest tuż-tuż. Ekipa w składzie czterech osób, w tym Edyta i Tomek, pomysłodawca i organizator, oraz dwóch kotów załadowała się do canoe i w drogę. Wiatr był niewielki, więc oszczędziliśmy zwierzakom zakładanie kapoków.

Pejzaż tu troszeczkę inny niż przy Georgian Bay, więcej lasów, głównie iglastych, mniej malutkich granitowych wysepek, ale skały tak samo uformowane w różne przedziwne kształty, za to więcej domków letniskowych. Teren parku prowincyjnego jakby oblewa indiańską ziemię na wyspach, gdzieniegdzie na mapie widać skrawki terenów prywatnych. Zamierzaliśmy dopłynąć do jeziora węższą odnogą. Po dwóch godzinach dotarliśmy do kaskad Five Finger, pierwsza przenoska, 300 metrów. To żaden wysiłek, jeżeli nosi się canoe kevlarowe, przy potwornie ciężkich baliach, jakie mieliśmy, to już wyczyn. Koty trzeba było załadować na plecaki, Fifka już nie chce chodzić, a Pimpek rwie się do samodzielnego pokonywania tras, ale lubi wąchać po drodze trawki, czas dla niego nie istnieje, opóźniałby przeprawę.

Kaskady wyjątkowo malownicze, masy wody spadają z hukiem ze skalnych progów, po pokonaniu różnicy wzniesień rozlewając się silnym nurtem w kilku kierunkach. Musieliśmy jeszcze przed przenoską podciągać łódź pod prąd na lince. Ponowny załadunek plecaków i kotów, płyniemy. Po kilkudziesięciu metrach niespodzianka. Rzeka zaczyna wirować, bulgotać, mieszać się jak wrząca woda w garnku; tak jest napompowana pęcherzykami powietrza, że na wiośle zero oporu, zero pchnięcia. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i zwężenie odnogi, tu już rwąca woda, przepłynąć pod prąd się nie da. Próbowaliśmy jeszcze, czy nie da się przeciągnąć łodzi na lince, ale zbocza za strome i za wysokie. Poziom podnosił się z minuty na minutę, to z powodu silnych deszczów otworzyli tamę kilkanaście kilometrów stąd, podobno poziom może się gwałtownie zmienić nawet o parę metrów. Woda spadająca przez kaskady Five Finger huczała złowieszczo coraz głośniej.

A uprzedzała nas kobieta z Pine Lodge, żeby nie płynąć pod prąd tutaj, bo nurt za szybki. Nie uwierzyliśmy, wzbudziła naszą nieufność, usiłując nam sprzedać bilety po 6 dolarów sztuka na oglądanie kaskad od strony ziemi Odżibuejów, które i tak mijaliśmy po lewej stronie w czasie przenoski. Widać ma jakiś układ z Indianami, na ich ziemię wchodzić nie wolno.

Zmiana planów boli, wiemy, że do jeziora już nie dopłyniemy. Mówi się trudno. Zrobiliśmy odwrót i popłynęliśmy pod prąd szerszą odnogą z drugiej strony wyspy, niby z łagodniejszym, prawie nieodczuwalny nurtem, ale za to z silnym wiatrem w twarz, po drodze szukając kempingu. Niektóre były już zajęte, chociaż to dopiero piątek przed długim weekendem. Wreszcie znaleźliśmy wolne miejsce na pięknej granitowej wysepce w zatoczce.

Pimpkowi bardzo się podobało, zwiedzał obozowisko, popijał wodę z małych wgłębień, wreszcie usadowił się na skale i z góry lustrował okolicę. Fifka się jak zwykle obraziła i od razu zapakowała do śpiwora, wyszła dopiero rano.

Wieczór jak to w interiorze, ognisko, wieszanie plecaków przed niedźwiedziami na linie, potem cisza, gładź wody pomarańczowa od zachodzącego słońca, przecinana wycieczkami bobrów z żeremia w tylko im wiadomym celu, i cudne nawoływania nurów lodowców. Granitowy raj, momenty, za którymi się tęskni w codziennym życiu. I potem nagły powrót do bardziej przyziemnych stron życia w interiorze, ucieczka po zachodzie do namiotu przed atakiem komarów. Jeśli mówimy już o przyziemnych stronach życia, wypadałoby też wspomnieć o miejscu, gdzie król chodzi piechotą, jak to wygląda w parkach prowincyjnych w interiorze. Otóż są drewniane "trony" z otwieraną klapą, kilkadziesiąt metrów od miejsca kempingowego, nam się tym razem trafił iście królewski, wynagradzając prymitywność przybytku spektakularnym widokiem na jezioro i zachody słońca.

Zmieniony plan na następne dni wyglądał następująco: wizyta na pow-wow u Odżibuejów na wyspie Okikendawt, następnego dnia płyniemy ile się da w stronę Nipissing i wracamy tą samą drogą.

Płyniemy na pow-wow, tradycyjne zgromadzenie Indian, przez wiele lat zakazane przez kanadyjski rząd, a przez ostatnie lata na fali promowanej wielokulturowości rozkwitające. Na pow-wow odbywają się tańce obrzędowe oraz konkursowe pokazy.

Pow-wow w rezerwacie Odżibuejów na wyspie Okikendawt nie zgromadziło tłumów, turystów było niewielu, publiczność stanowili głównie Indianie. W środku areny grupy śpiewaków i grających na bębnach, wokół nich krążą tancerze. Spóźniliśmy się na rozpoczęcie imprezy i prezentację gości. W każdym razie byli tam m.in. Indianie z Christian Island na jeziorze Huron i z Six Nations of Grand River, musieli być i Amerykanie, bo wisiała ich flaga.

Są ludzie, którzy nie znoszą indiańskiej muzyki, twierdząc, że to walenie w bębny i wycie, my lubimy, coś w tym jest, każda pieśń jest pozornie podobna, ale po wsłuchaniu się czuć, jak każda różni się nastrojem. Robiliśmy film oczywiście w niedozwolonym momencie i dostaliśmy reprymendę od prowadzącego. Potem rozpoczęły się pokazy konkursowe, te już można było fotografować. Nie wiedzieć dlaczego ontaryjscy Indianie, nawet młodzi, z reguły są bardziej otyli niż też nie za chuda reszta populacji prowincji. Był upał, tancerze wkładali w taniec całe serce, baliśmy się, że lada moment któryś dostanie apopleksji. Stroje z pietyzmem wykonane, we wszystkich kolorach tęczy, skąd u nich takie upodobanie do barw? Nie wszystkie zupełnie oryginalne, kilkaset lat temu nie mieli przecież połyskujących jedwabnych materiałów i metalowych dzwonków do tańca z dzwonkami.

Finansowe nagrody na dużych, znanych pow-wow są nie do pogardzenia, tu kwoty były symboliczne, więc zaangażowanie szczere, niespowodowane chęcią zarobku.

Prowadzący przez mikrofon namawiał do wspomożenia indiańskich biznesów i zakupów na okolicznych straganach. I rzeczywiście, Indianie kupowali, głównie tandetne zabawki dla dzieci, ale także ozdoby dla siebie, łapacze snów i oczywiście jedzenie – były zwykłe hamburgery, indiańska potrawa w postaci fasoli na dziwnej ichniej bułce i fantastyczna świeżo smażona ryba w panierce. My też zakupiliśmy pamiątkę w postaci ręcznie szytej kompozycji, z gmatwaniny barwnych linii wyłaniał się mityczny Thunderbird, stwór z indiańskich legend obdarzony niezwykłą mocą. Była też wyszywanka z papugą. Sprzedająca Indianka bez mrugnięcia okiem wyjaśniła, że to dzieła jej indiańskiej koleżanki z Gwatemali. Przyjęliśmy to bez komentarza, Thunderbird był naprawdę ładny, nawet gdyby był made in China. Być może uznała nas za niezbyt rozgarniętych, ale woleliśmy przyjąć wersję, że to był żart, prowadzący tańce co chwila popisywał się jakimś dowcipami, widać jest to w dobrym tonie.

Raz tylko zrobił się poważny, oświadczył, że chciałby coś powiedzieć, ale nie może, bo go obowiązuje poprawność polityczna. Tu nam się zrobiło szkoda, bo bardzo chcielibyśmy wiedzieć, co niepoprawnie politycznego miał do powiedzenia i jaki nacisk może w rezerwacie wywierać rząd, żeby tę poprawność wyegzekwować. Może mają już w swojej społeczności strażników pilnujących reguł "nowego wspaniałego świata"?

Nową Kanadę można było też ujrzeć w postaci wizyty na pow-wow licznej muzułmańskiej rodziny. Mieliśmy wrażenie jakiegoś kompletnego surrealizmu – rezerwat na wyspie w północnym Ontario, my z Polski, Odżibuejowie i muzułmańska rodzina w czarnych strojach do ziemi z kobietami z zakwefionymi twarzami. Przyszli i zaraz poszli, być może i oni, i Indianie przeżyli szok kulturowy.

Następnego dnia wyruszyliśmy w poszukiwaniu straconego czasu, po 600-metrowej przenosce przy tamie wkroczyliśmy w inny świat, świat cywilizacji. Motorówki pływały we wszystkie strony, do portu w zatoce Dokis – dociera tu też z North Bay statek wycieczkowy, i w stronę Nipissing, huk, smród benzyny, w Toronto nieodczuwalny, tutaj po dwóch dniach oddychania świeżym powietrzem dokuczliwy. Ośrodki wypoczynkowe, może to za dużo powiedziane, kilkudziesięcioletnie, lekko krzywawe kabiny jak grzybki w gromadkach powtykane w nabrzeżne skały (gwoli wyjaśnienia dla tych, co nietutejsi, kabina to rodzaj domku kempingowego z dawnych lat w Polsce. Miejsce na łóżko, stół i w odróżnieniu od Polski zazwyczaj żeliwny piecyk na drewno, większy domek służy za recepcję i salonik do spotkań), domy letniskowe, większe, luksusowe, i skromniejsze. Przy tamie zdecydowaliśmy się zaryzykować nocny powrót i jednak choć opłynąć Okikendawt, w sumie 40 kilometrów, po kontakcie z cywilizacją już nie żałowaliśmy zmiany planów.

Po drugiej stronie wyspy już było dziko, płynęliśmy z prądem, było lżej, choć czas nas gonił i trzeba było ostro wiosłować. Widzieliśmy jelenie, wykluwające się ważki, i też niedźwiedzie kupy, los spotkania z nimi nam Bogu dzięki oszczędził. Brzegi z jednej strony wysokie, z drugiej płaskie wyspy, charakterystyczny efekt działania lodowca, porośnięte cienkimi, tundrowymi już świerkami. Kolejna przenoska przy kaskadach, 150 metrów, ale nieoznaczona i połączona ze strasznym przestępstwem – wkroczeniem na indiańskie ziemie, z tego powodu nie jest oznaczona na mapie. Z ostrożności, żeby nas rwąca woda nie porwała, zbadaliśmy najpierw teren na piechotę, tracąc cenny czas. Za kaskadami French River płynie szybkim nurtem, miejscami znowu woda wrze jak w garnku, mijaliśmy bystrza, było trochę emocji i zabawy. Dotarliśmy do Five Finger i ta sama przenoska po raz trzeci. Byliśmy już tak zmęczeni, że postanowiliśmy tę część, przez którą poprzednio ciągnęliśmy canoe, przepłynąć, tym bardziej że nie ryzykowaliśmy utopienia kotów. Trzeba tak było zrobić za pierwszym razem. Po 10 godzinach byliśmy przy namiotach, Pimpek powitał nas radosnymi wygibasami na grzbiecie, przy okazji dokładnie czyszcząc skałę. Następnego dnia niestety powrót do rzeczywistości zwanej trudem codziennym.

Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
Mississauga

Objaśnienia do mapki trasy: kolor jasnozielony – tereny parku, ciemnozielony – teren prywatny, pomarańczowy – teren rezerwatu

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.