A jednak dałam się namówić ponownie na rower! Chociaż "namówić" to chyba za mocno powiedziane, bo gdy wypoczęłam po poprzedniej wycieczce, zaczęłam nabierać ochoty na kolejną. Więc ponownie zdecydowaliśmy się na Georgetown. Tym razem pojechaliśmy od dworca na północ, a naszym celem był obszar zwany Terra Cotta. Rowerami przemierzyliśmy łącznie 20 kilometrów i do tego 10 kilometrów pieszo, przy czym rowerem jechaliśmy tam i z powrotem tą samą drogą.
Tym razem mój mąż był ze mnie dumny i nawet nieco zaskoczony, że tak rzadko prowadziłam rower. Droga nie była jednak tak wyczerpująca jak poprzednio. Było zdecydowanie mniej podjazdów. Wiązało się to pewnie z tym, że spora część trasy prowadziła wzdłuż rzeki Credit.
Z dworca GO jedziemy ulicą King na wschód. Po chwili dojeżdżamy do skrzyżowania z Mountainview Rd. i skręcamy w lewo. Wjeżdżamy na wiadukt, pod którym biegną tory pociągu GO. Dalej ciągle prosto. Ten kawałek będzie trochę ciężej pokonać z powrotem, bo jest jednak kilka górek. W tę stronę prędkości nabranej za każdym razem na zjeździe wystarczy, bo wtoczyć się na kolejny pagórek.
Następnie musimy odbić w Main Street. Już ze skrzyżowania widać, że zaraz po skręcie w prawo będziemy przejeżdżać przez pierwszy most na rzece Credit. Znajdujemy się teraz w malowniczej wiosce Glenn Williams. Po prawej stronie mijamy szkołę i boisko, dalej – galerię sztuki, która obecnie wystawia prace wykonane ze szkła, i pub w stylu angielskim. Skręcamy w lewo, tak jak prowadzi główna droga. Tu mamy jeszcze przytulną księgarnię i kawiarnię. Ponownie przejeżdżamy przez rzekę. Po prawej kościół anglikański i znów most na Credit. Pod koniec, zanim zabudowania staną się nieco rzadsze, wzrok przykuwa jeszcze sklep ze starociami. Znajduje się po lewej stronie w stodole czy hali i nie sposób go przegapić. Na sporym placu przed nim stoją pomalowane stare łodzie. Nie wiem, czy one też są na sprzedaż...
W końcu dojeżdżamy do skrzyżowania z 10. Linią, na którym skręcamy w lewo. Po raz ostatni mamy szansę spojrzeć na rzekę Credit. Z prawej strony ciągną się tereny ogrodnicze, a z lewej otwarte przestrzenie. Miejscami jest stromo. Mijając kolejne farmy, dojeżdżamy do następnego skrzyżowania. Trzymamy się swojej drogi, która widać, że będzie szła po łuku w prawo. Niedługo zmieni się też nawierzchnia, kończy się asfalt.
Po 5 – 10 minutach powinniśmy zobaczyć z prawej strony oznaczenia Bruce Trail. Podjeżdżamy jeszcze kawałek, mijamy stawy. Przy drodze parkują samochody. My przypinamy nasze rowery do znaku drogowego obok nich. W ten sposób 1/3 trasy mamy za sobą.
Wyciągamy czekoladę z plecaka i wracamy się do miejsca, gdzie widzieliśmy Bruce Trail. Na początku idziemy trochę w dół, potem się lekko wspinamy. Cały czas trzymamy się białych prostokątów wyznaczających szlak. W lesie już zdecydowana większość liści jest żółta. Szkoda, że słońce, które tak ładnie świeciło rano, zaczyna chować się za chmurami. Po południu zapowiadają mały deszcz. Idziemy, a ja patrzę na liście. Wśród tylu żółtych wypatruję czerwonych.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/1322-wycieczki-ko%c5%82o-domu-terra-cotta#sigProId14b710873f
Po drodze widać oznaczenia innych tras, ale my trzymamy się Bruce Trail. Te boczne szlaki zostały poprowadzone przez Terra Cotta Conservation Area. Przy szlaku natkniemy się też na osobliwą tablicę informująca nas, że możemy zostać zamknięci na tym terenie. Wcześniej teren ten służył za miejsce rekreacji, znajdowały się tu liczne parkingi, miejsca biwakowe, a nawet duży basen. Postanowiono jednak przywrócić temu miejscu pierwotny stan.
W końcu wychodzimy z lasu. Musimy tylko przejść po specjalnej drabince nad ogrodzeniem. Zaraz zaczyna się też Caledon Trailway – szlak poprowadzony w miejscu, gdzie kiedyś biegły tory kolejowe. Był to pierwszy oficjalny odcinek Trans Canada Trail, wybudowany przez The Hamilton & Northwestern Railway w latach 70. XIX wieku. Wchodził w skład Canadian National Railway, ale po roku 1980 zaczął wychodzić z użycia. Żeby zaznaczyć początek szlaku, ustawiono w tym miejscu duży kamień. Jest to wymarzona trasa dla rowerzystów i narciarzy biegowych.
W ten sposób dochodzimy do Winston Churchill Boulevard. Następnie skręcamy w lewo i idziemy poboczem. Niedaleko po lewej stronie znajduje się brama wjazdowa do Terra Cotta Conservation Area. Wjeżdżając od tej strony, można zostawić samochód na parkingu i najkrótszą drogą udać się do malowniczych jeziorek położonych na terenie parku. Dorosła osoba zapłaci za wstęp 5 dolarów, dla dzieci i seniorów przewidziano zniżki. My jednak nie przewidzieliśmy, że nie będzie można zapłacić za wstęp kartą, wobec czego jesteśmy zmuszeni dotrzeć z powrotem do naszych rowerów w inny sposób.
Z pomocą przychodzi tutaj Bruce Trail, a raczej jego boczna odnoga (która kiedyś była głównym szlakiem, co można rozpoznać po oznaczeniach na drzewach – widać, że miejscami spod niebieskiej farby przebija biała). Idziemy więc jeszcze kawałek ulicą Winston Churchill i wypatrujemy wejścia na szlak po lewej stronie. Jest ono dobrze oznakowane, przy drodze stał nawet samochód – widać więc, że nie tylko my nie zapłaciliśmy za wstęp.
Teren Terra Cotty od tej strony też jest ogrodzony siatką, nad którą przechodzi się po drabince. Skoro już tu jesteśmy, to też chcemy zobaczyć jeziora w parku. Dochodzimy do pierwszego skrzyżowania szlaków i podążamy najpierw za pomarańczowymi strzałkami w lewo (Vaughan Trail), a następnie też w lewo za różowymi. To McGregor Spring Pond Trail. Poprowadzi on nas do mniejszego z jeziorek. Tu jest już większy ruch. Tu zmieniamy szlak i dalej idziemy fioletowym Terra Cotta Lane początkowo w stronę parkingu, po czym odbijamy w prawo w stronę większego jeziora. Ruch w tym rejonie jest zdecydowanie większy – mijamy grupkę dzieci z panią przewodnik, a następnie sporą grupę Azjatów.
Okrążamy jezioro Wolf Lake. W wodzie odbijają się kolorowe drzewa. Wyobrażam sobie, jak ładnie musi tu być, gdy niebo nie jest zasnute chmurami. Tymczasem zaczyna kropić. Musimy wracać do rowerów.
Dochodzimy do kolejnego rozwidlenia szlaków, przy którym stoi tablica. Widać, że chcąc powrócić do bocznej odnogi Bruce Trail, należy skręcić w lewo. Tak też robimy. Niedługo potem boczny szlak dochodzi do głównego i dochodzimy do punktu, w którym zaczęliśmy wędrówkę.
Wsiadamy na rowery i pedałujemy z powrotem. Deszcz kropi, ale na szczęście nie jakoś specjalnie mocno. W drodze powrotnej decydujemy się jeszcze coś zjeść. Wybór pada na angielski pub. W środku jest dość klimatycznie. Z menu wypisanego na dwóch tablicach opartych o pianino wybieramy fish&chips oraz herbatę. Czekając na nasze zamówienie, wodzimy wzrokiem po zgromadzonych bibelotach. Mój bystry wzrok zauważa też poetycznie zwieszające się gdzieniegdzie pajęczyny. Jedzenie jest średnie i niestety potem po powrocie do domu boli mnie po nim brzuch. Mamy jeszcze trochę czasu, więc postanawiamy wypróbować też pobliską kawiarenkę, którą mijaliśmy po drodze. Tutaj wrażenia mamy dużo lepsze. Co prawda odpowiedź na pytanie, czy podają espresso, jest negatywna, więc pijemy zwykłą kawę, ale ciasta są bardzo smaczne. W menu są jeszcze różne rodzaje kanapek, zupa i quiche. Dwa ostatnie dania są inne każdego dnia. Ponadto wypiekany jest tu także chleb.
Udaje nam się dojechać na stację GO przed deszczem. Dopiero gdy już siedzimy w autobusie, zaczyna mocniej padać. Rowery się umyją. Ostatni rzut oka na miasto. Chyba jednak, mimo pierwszego doświadczenia, polubiłam okolice Georgetown.
Tekst i zdjęcia:
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak