Niemniej jednak przyjeżdżając do naszej diecezji, na nasze tereny, bardzo szybko się zorientujemy, że nasza kultura czasami może być utrudnieniem, dlatego że my żyjemy, już jesteśmy wychowani na czas – tam czas przychodzi na samym końcu, wszystko inne jest, zanim przyjdzie czas, według zegarka, według planu.
Wielu z nas ma trudności, żeby się przyzwyczaić do różnicy wartości. Myślę, że to jest jedno z bardzo trudnych zadań. Poradzenie sobie z tym musi przyjść, zanim pójdzie ewangelizacja. Najpierw musi być przyjęcie tej kultury, bo ludzie są inaczej nauczeni, inaczej żyją i wartości są inne. Musimy to przyjąć, zanim ewangelizacja się rozpocznie. Dlatego też misjonarzom nie jest łatwo na północy. A to, że nasza diecezja jest tak rozległa, sprawia dodatkowe trudności.
– Jak Ojcowie się tam przemieszczacie, samolotem?
– Ponieważ nasza diecezja ma obszar 2,4 mln km kw.... Niemniej jednak mamy bardzo mało miejscowości, 24 miejscowości na całym terytorium Nunavutu. Diecezja ma 17 misji, czyli w 17 miejscowościach jest tradycja katolicka od ponad stu lat. Kiedyś, na początku, samolotów nie było – przynajmniej na Północy – więc były tylko psie zaprzęgi. Dzisiaj raczej nikt z misjonarzy zaprzęgu nie ma, misjonarze poruszają się przy pomocy samolotów, ale nie swoich. Kiedyś, 30 lat temu, był mały samolot w diecezji, teraz używamy linii lotniczych krajowych.
– Czyli tam są linie, które obsługują te miejscowości, nie trzeba samemu latać?
– Tak. Nie trzeba samemu latać, nie mamy licencji pilotów.
– Mówił Ojciec Biskup o czasie, czyli co, nie da się Mszy św. odprawić o konkretnej porze?
– My nie jesteśmy w stanie być w misjach w ciągu jednego dnia, w dwóch – trzech, to jest niemożliwe, bo samolot przylatuje rano i już nie ma szansy. Czasami są dwa samoloty, ale w tym samym czasie, więc nie ma szansy wrócić z jednej misji i lecieć do drugiej. Dlatego kapłan sprawuje Msze św. w jednej miejscowości jednej niedzieli. Możemy się w ciągu tygodnia przemieścić do innej misji i tam być na następny tydzień.
Jeśli chodzi o czas... Ponieważ dla nas czas jest bardzo często inną wartością niż dla ludzi Północy, więc jeśli byłoby nabożeństwo o 11.00, to jest o 11, tylko że może się rozpocząć 10 minut po, ono się może rozpocząć 20 minut po. To zależy jaka pogoda jest, zależy "jak wiatry wieją" – to jest moje powiedzenie. Nie ma czegoś takiego, że musi być na czas.
– Jakie są problemy wiernych, jak wygląda życie na Północy, co jest największym problemem w ewangelizacji?
– Najtrudniej jest nam dzisiaj dotrzeć do młodych ludzi, bo starsze pokolenia mają już te lata w wierze. Młodsze pokolenia zaczynają porównywać i szukać, co mi się przyda, a czego ja chcę, i wiara wydaje się bardzo często mniej istotna niż to, co ja chcę w tej chwili dla siebie.
Mamy dużo socjalnych kłopotów, mamy problemy z narkotykami, mamy problemy z alkoholem. No i niestety, środki masowego przekazu nie dają dzisiaj młodym dobrych rzeczy. Są rzeczy wspaniałe, które otrzymują, ale są też rzeczy, które oddalają i od rodziny, i od wiary, i od tradycji, i od wartości moralnej i duchowej.
I młody człowiek, który nie ma dobrych korzeni, łapie, to co jest kolorowe, co oko podchwyci. Misjonarz jest pomiędzy tym wszystkim. Chciałby tę młodzież jakoś wspomóc, żeby z młodymi być, ale on nie pali, ale on nie pije, nie bierze narkotyków i nie chodzi na imprezki, gdzie się różne rzeczy dzieją, bo mu nie wypada.
Wspólnota jest maleńka, wszyscy się znają, nie można iść. Wioska ma, powiedzmy, trzystu ludzi, czy oni są wszyscy katolikami, czy nie, to jest wtedy bez znaczenia, bo daje się przykład. Zależy co się chce przekazać młodym dzisiaj. Niektórzy misjonarze mogą powiedzieć: zobaczę, jak to jest, jak trudno rzucić palenie. No to trzeba by zacząć palić, żeby im powiedzieć, że to jest możliwe, jest możliwe rzucić narkotyki.
– Skąd tam jest alkohol, narkotyki? To przecież Daleka Północ, trudno cokolwiek dostarczyć.
– Myśmy wszyscy tak myśleli, że narkotyki, alkohol – przecież tam nie ma ani z czego tego zrobić, bo nic nie rośnie... I dlaczego byłoby im to potrzebne, kiedy jest tak zimno i są takie warunki.
Zło idzie wszędzie. Gdziekolwiek jest dobro, tam zło się pokazuje. Okazuje się, że to jest bardzo dobry biznes, że w tym wszystkim są pieniążki, a gdzie są pieniążki, tam też i człowiek się znajdzie, znajdzie się droga.
Może cztery – pięć lat temu zorientowałem się, że narkotyki do nas przychodzą pocztą. Cóż prostszego, gdy ma się Internet. Internetem robi się zamówienie na Południu i nikt o tym nie wie, nawet poczta nie wie, nikt nie może sprawdzić. Policja nic nie wie. Przychodzi paczka raz w tygodniu do innych członków rodziny. Co tydzień zmieniają się adresy, przychodzą narkotyki i później dzieją się niedobre rzeczy.
– Co jest cennego w kulturze ludzi Północy – Ojciec Biskup kiedyś to porównywał do społeczności, z której wyrastał, do górali żywieckich? I jak to jest z tymi młodymi ludźmi, co oni tam mogą robić, jakie mają szanse na karierę, po co taki młody człowiek miałby się kształcić, jakie są jego możliwości życiowe w wiosce? Czy nadal tam jest łowiectwo, nadal rybołówstwo, jak to wygląda?
– Jest dzisiaj wiele możliwości dla młodych ludzi. Praca by była, są urzędy i są potrzeby. Pierwsza rzecz, z którą spotykają się młodzi, którzy chcą osiągnąć wykształcenie, to zgrzyt kultur, to jest trudność, żeby się w inną kulturę niejako wkupić, przyjąć, zaakceptować, przyswoić.
Przyjeżdżają na Południe na studia z regionu Ziemi Baffina, do Ottawy albo do Toronto. Niektórzy studenci mają chęci, ale jest tęsknota, nie ma polowania, nie ma tradycyjnego jedzenia.
Ludzie, którzy się kontaktują z nimi, mówią wracaj, jak ci jest smutno, to wracaj. Ludzie nie chcą, aby dzieci czy wnuki miały trudność gdziekolwiek. Uważają, że w domu jest najlepiej. A dom jest na Północy.
Jeśli nie ma się przyjaciół i nie ma się kogoś, kto może pomóc temu człowiekowi psychicznie na Południu, nie ma podpory, to siła przeżycia na Południu jest minimalna dla tych studentów, którzy się decydują na naukę, na wykształcenie.
Z całej Północy jest kilkunastu na rok, którzy próbują wyjechać na studia. Ale żeby się dostać, muszą ze dwa – trzy lata dokształcać się w szkole średniej.
Po dwóch latach tego przygotowania do studiów na Południu to jest już bardzo daleko, najczęściej oni wszyscy mają już dzieci. I rozbija się rodzina, bo chłopak czy dziewczyna zostaje z dzieckiem na Północy i już jest kłopot, jest tęsknota, jest potrzeba zobaczenia dziecka, usłyszenia głosu, zobaczenia, co się dzieje w wiosce, a może któryś z rodziców jest chory... Jest trudno, jest bardzo daleko. Finansowo nie są w stanie wyjechać, spotkać się z rodziną, odwiedzić. To jest niesamowite.
– Ile kosztuje przelot? I czy jest telewizja, Internet?
– Środki komunikacji u nas są wszystkie. Mamy Internet, mówią, że coraz lepszy, który jest bardzo powolny (śmiech). I mamy limity, jest ograniczenie internetowe, czyli czasu. Jest też niesamowicie drogi.
Żeby ktoś z rodziny mógł lecieć na Południe, jeden przelot na przykład z Ziemi Baffina, z Pond Inlet, będzie kosztować ponad 3 tysiące dolarów od jednej osoby.
Z okolic wybrzeży Zatoki Hudsona 1600 – 1800 dolarów od jednej osoby, a powiedzmy z regionu Kitikmeot, Gjoa Haven, Taloyoak, żeby na Południe dolecieć, to muszą zapłacić 3,5 tysiąca. To są horrendalne ceny.
– Do Australii można lecieć za takie pieniądze.
– Dokładnie. Tak że możliwości dla nich nie ma. Rząd zapłaci tylko, jeśli ktoś sprawy rządowe załatwia albo pracuje dla rządu, i wtedy ma raz w roku urlop, może wyjechać i zabrać rodzinę, bo to mu się należy.
Poza tym bardzo wielu ludzi nie widziało drzew na własne oczy; bardzo wielu ludzi nie widziało krowy, konia, owcy, kury, innych zwierząt. My to mamy w sklepach, my jemy to jako mięso, ale nie mamy zielonego pojęcia, jak to wygląda. Tylko na zdjęciach. Więc to jest inny świat. I ludzie Północy musieli zaufać człowiekowi z Południa, który zaczął im przysyłać te rzeczy, że one chyba są dobre, skoro je mają.
Nie wszystko jest dobre.
– A czy te tradycyjne sposoby polowania, tradycyjne sposoby życia nadal są żywotne, czy dalej ci ludzie jeżdżą na wyprawy łowieckie, czy jedzą już tylko to jedzenie z Południa?
– Dzisiaj jest wiele pytań kierowanych do mnie, do misjonarzy, do ludzi, którzy na Północy mieszkają, ale nie są tam urodzeni, jak to jest z tymi ludźmi na Północy, czy polują, czy podróżują psim zaprzęgiem?
W niektórych naszych wioskach jest dużo tradycji, ludzie potrzebują tradycji, nawet jeśli są sklepy.
To znaczy ludzie potrzebują jeść to, co tam mogą znaleźć, upolować, zdobyć. To jest też podtrzymywanie tradycji, ale to też sprawia, że organizm jest mocny. To, co jest w sklepach, to wszystko chemia, wszyściuteńko ma chemię. To co jest tam, jest naturalne, i to ludziom pomaga przetrwać zimę, okres ciemnych dni czy burz itd.
Klimat jest srogi dla bardzo wielu z nas, dlatego wiemy od starszych ludzi, miejscowych, że pewien gatunek, pewien rodzaj mięsa jest dobry na przeziębienie, drugi jest dobry na bóle, trzeci jest dobry na samotność. Różne rzeczy można usłyszeć i różne lekarstwa są. Nie ma lekarstw jak na Południu, ale ludzie stosowali swoje środki.
Przyjeżdżając na Północ, jeden z misjonarzy powiedział mi, jeśli grypa cię bierze, musisz jeść mięso z foki. Ja mówię, kto to widział mięso z foki na grypę, jakie to jest lekarstwo!? On mówi, jesz mięso z foki, rozgrzeje cię, wypocisz się, na drugi dzień jesteś zdrowy.
Aha, bardzo proste.
Bardzo proste, tradycyjne sposoby leczenia. Myślę, że dzisiaj one też działają, pomagają ludziom.
Są młodzi, którzy zaczynają tęsknić za tym, co mieli dziadkowie – za psim zaprzęgiem, za ich kulturą – bo widzieli, że ci dziadkowie byli mocni.
Jak przyszedł kłopot, np. w postaci psychicznego załamania, bo coś się działo – dziadek zabierał psy i wyjeżdżał. Wracał po miesiącu i był mocny. Wszystko wracało do normy.
Młodzi widzą chyba, że nie mogą sobie dać rady dzisiaj z tym, co ich otacza, więc chcieliby uciec. Starsi, którzy już nie mają psich zaprzęgów, mówią – za naszych czasów tak nie było.
Dlaczego tak nie było? No bo jak się coś zaczynało, to myśmy już wyjeżdżali. Wtedy odchodziło się od kłopotu, przyjeżdżało się i już zmieniała się atmosfera, bo było mięso, bo wracało się do domu, do rodziny, do dzieci, i wszyscy byli zadowoleni.
Dzisiaj wszyscy młodzi siedzą przed telewizją, przy komputerach, w jednym pomieszczeniu. Zaczynają się denerwować, nie ma miejsca, nie ma swobody, nie ma wolności, nie można nigdzie znaleźć niczego innego, czym by się zająć, nie ma psiego zaprzęgu. Skutery są bardzo drogie, benzyna też jest droga.
Robią dzisiaj na Południu Kanady skutery takie, że Eskimos nie może tego naprawić, tylko musi wyciągnąć następne dwanaście tysięcy dolarów, żeby kupić nową maszynę, bo tak na Południu ludzie konstruują rzeczy, nie dla ludzi Północy.
Więc to, co się dzieje dzisiaj, to jest karygodne. Prosta rzecz, kiedy nasi ludzie używali psów, Południe się niczym nie przejmowało i na Północy ludzie się nie przejmowali. Żona, kobieta wiedziała, że mąż czy chłopak wyjeżdża na polowanie, będzie za miesiąc. Wróci, dlatego że pieski znajdą drogę do domu. Było mało przypadków, że ktoś ginął. A dzisiaj w sklepach kupujemy te niesamowite rzeczy z zamkami błyskawicznymi, które marzną po pięciu minutach; ludzie się ubierają, młodzi nie mają przygotowania, zabierają skutery, wyjeżdżają, bo chcą sobie poszaleć. Ale niestety, przy tym szaleństwie zamarzną. Może przy okazji wypiją coś, trochę alkoholu, no i zamarzną i się ich znajdzie po trzech dniach, ale wtedy trzeba już myśleć o ostatnim pożegnaniu. Dlatego że skuter sam nie wróci. A te skutery, które dzisiaj robią, one się psują. One są tak zrobione, żeby się psuły, żeby ktoś inny pieniądze brał za to. Nikt nie robi po to, żeby pomóc, tylko żeby pieniądze zarobić. No i my na Północy to bardzo odczuwamy.
Pamiętam jedno z moich wspaniałych doświadczeń. Jechałem wiele lat temu z grupką, może trzema – czterema rodzinami, do innej misji. I co chwila coś z jedną maszyną nie działało. W końcu się zepsuła. Podróżując na Północy, my nikogo nie zostawiamy. Więc wszyscy się zatrzymują i wszyscy mężczyźni próbują się zorientować, co się dzieje z tą maszyną.
Każdy wyciąga kawałek jakiejś części, czegoś, bo musimy dojechać. Na Południu prawdopodobnie jest to OK, masz mechanika, on ci to zrobi; na Północy tego nie ma. I zaczęli wyciągać silnik. Jest minus 35 – 37, bez rękawiczek, mężczyźni wyciągają silnik, kobiety robią herbatkę, już dzieci mają zajęcie, wszyscy są zadowoleni, nie ma smutnych rzeczy. Wiadomo, mężczyźni przy naprawie tego silnika się śmieją, opowiadają sobie różne rzeczy, nikt się nie denerwuje, bo zawsze można wybudować igloo i iść na polowanie. I życie trwa. Nic krytycznego się nie dzieje. I w sumie naprawiają ten silnik, wyciągają tłoki, patrzą.
Coś nie tak jest z jednym z tłoków, co tu zrobić? No, dziura wypalona. Co my teraz zrobimy? Nie ma siły, nie pociągnie. Więc mieli – my to nazywamy pilot biscuits, takie dawne rzeczy, do których się ludzie przyzwyczaili, żeby je zabierać ze sobą, dlatego że w razie jakby dzieci były głodne, to się dzieciom daje je z herbatą. Z opakowania wycięli dokładnie taką formę, jaka ma być na tłoku, to nałożyli, obwiązali sznurkiem, włożyli to. I silnik zastartował i pojechaliśmy.
Z pudełka potrafią zrobić niesamowite rzeczy, gdzie inny człowiek by już dawno ręce opuścił i się poddał. Dla tych ludzi nie było rzeczy niemożliwych.
Praktycznie wszystko potrafili naprawić i Pan Bóg im w tym pomagał. Jakaś ta asystencja duchowa zawsze była. Dzisiaj my nie możemy tych rzeczy zrobić...
– Bo elektronika...
– I co się zauważa dzisiaj, że młodych wziąć na ryby, na polowanie, jest bardzo, bardzo trudno, bo nie ma Internetu. Nie ma kontaktów, nie ma rozmów, i to nawet na Północy tak jest.
Gdyby był zasięg internetowy, no to nie ma sprawy, to może dzieci, młodzież by się dała namówić na polowanie. A widać, że bardzo wartościowym człowiekiem, Inuitem, jest ktoś, kto potrafi polować, potrafi przywieźć mięso. Ta tradycja powolutku wraca, dlatego że daje się zauważyć, że technologia nie potrafi utrzymać życia Inuitów na Północy, nie da rady.
– Ojcze Biskupie, Ojciec jest tam już tyle lat, jakie były najbardziej niesamowite przeżycia, coś takiego, co Ojciec zapamiętał na zawsze? Ojciec podczas kazania w kościele św. Stanisława mówił o tym, że musiał kiedyś opuścić wioskę, ale pewnie takich przeżyć, i to bardzo dramatycznych, było więcej?
– Mam cudowne przeżycia. Miałem wiele wspaniałych przygód, które się też działy z woli Bożej Opatrzności i wszystkie zakończyły się cudownie, z asystencją siły Bożej, siły większej.
Człowiek przetrwał, miał wypadki, upadki, przepaście, woda, załamania lodu i zagubienie się w burzy. Masę różnych przeżyć. Doświadczenie niesamowicie cudowne, bo zakończyło się pięknie.
Pamiętam, na początku moich przeżyć na Północy czy mojego życia misjonarskiego, kapłańskiego, jeden z moich ojców, nauczycieli, powiedział, musisz jednak do ludzi jechać, z ludźmi być, jeśli chcesz nauczyć się kultury, zrozumieć ich lepiej, żeby poznać sens tego, po co tutaj jesteś.
Ja to wziąłem sobie bardzo mocno do serca, więc pojechałem z moimi przyjaciółmi, z rodziną Inuitów, na miesiąc nad jezioro, gdzie ludzie jechali, żeby ryby na zimę zebrać i przygotować sobie jedzenie na późniejszy czas.
Pojechaliśmy w czerwcu, 29 czerwca wyjechaliśmy dwoma skuterami, załadowanymi oczywiście wszystkim – bo i namioty trzeba było zabrać.
Już była wiosna, jechaliśmy po oceanie po lodzie. To był mój pierwszy wyjazd, moja pierwsza podróż nową maszyną, której nie znałem, skuterem, który wtedy jeszcze biskup kupił, mój poprzednik. Wybrałem się z tą rodziną. Wyjeżdżając, on mi tak króciutko wytłumaczył, uważaj na kolor wody, bo czasami jak jest niebieskie, to jesteś OK, ale lód jest bardzo już cienki pod spodem, więc omijaj wszystkie ciemniejsze odcienie wody. Skuter był cały czas w wodzie.
Jechaliśmy po wodzie, bo śnieg był roztopiony na tafli lodu na oceanie. Dopóki jechałem blisko mojego przyjaciela, wszystko było dobrze, ale on się oddalił, bo zna teren, a ja pierwszy raz po tym oceanie jechałem, gdzie jest pełno cieni i człowiek nie potrafi rozróżnić, gdzie jest już otwarta woda, a gdzie jest cienki lód, gdzie można jechać, a gdzie nie. W końcu tak jakoś jechałem powoli, patrzyłem się na tę wodę, żeby się nie utopić, żeby nie wpaść do oceanu, że zgubiłem moich przyjaciół, oni gdzieś tam zakręcili, pojechali – koniec. Nie zorientowałem się, że ich nie ma.
A na moich saniach ze mną jechał ich syn najmłodszy, Charlie. Zatrzymałem się i pytam, Charlie, czy wiesz, gdzie tata pojechał, gdzie oni mają ten namiot rozłożyć? Na to on ramiona w górę, normalny sposób komunikacji, nic nie wie.
Pomyślałem – będę musiał jakoś na skróty jechać. Zatrzymałem się koło niedużej kry, ale to wyglądało, że to był lód, który jeszcze był stały, taka bryła lodu sprzed wielu, wielu lat, stary lód. Nie wiedziałem wtedy, że lód jest bardzo ciężki pod wodą, jest przynajmniej trzykrotnie większy ciężar, i on na pewno swobodnie sobie na tej wodzie stoi, a koło tego jest miękki, rozmyty śnieg.
Ja tego nie wiedziałem i chciałem sobie skrót zrobić w górę. Tak jechałem koło tej kry i wpadłem do wody. Mój skuter zaczął się topić. To musiało trwać kilkanaście sekund. Skuter został zalany słoną wodą.
Siedzę na tym skuterze i czuję, że zaczynam wchodzić pod wodę. Kiedy miałem wodę tak już do piersi, przestraszyłem się i liczę ostatnie sekundy, już nie dam rady wyjść. Całe moje ciało praktycznie jest w wodzie. Nie mogę się obejrzeć, co się dzieje z tym chłopczykiem, ale w pewnym momencie jedna stopa – 10 sekund i już nie czułem stóp, woda była zimna, lodowata – jakoś mi się ześliznęła ze skutera i uderzyła w coś stałego. Oparła się na lodzie oceanu i to pomogło mi się jakoś oprzeć i podnieść troszeczkę. To była łaska, to był taki mały cud. Obróciłem się do tyłu i widzę, że Charlie leży i się boi, bo widzi, że jest tragedia – on miał wtedy 12 lat, oczy biedny zasłonił, z głową na dół na tych saniach leży, nie chce patrzeć, co się dzieje.
Przyszła świadomość, że to jest twój ostatni moment, to już jest koniec, więc się szybciutko zacząłem modlić, prosić Boga o przebaczenie i żeby to długo nie trwało, co ma być, to będzie. Ale jakoś wtedy sił fizycznych tak nabrałem, że podniosłem tył skutera – była taka rączka na końcu siedzenia, a to był mały skuter – podniosłem i jak podniosłem to siedzenie, gąsienica skutera usiadła na powierzchni śniegu i powolutku zaczyna wychodzić. Wtedy chwyciłem ręką pod wodą za sznurek, żeby zastartować skuter, i silnik zapalił.
Nie miał prawa zapalić, bo był zalany wodą, i nawet ta rączka była pod wodą. Ale zapalił! Choć to praktycznie niemożliwe. Jakimś cudem silnik zastartował i chlusnęło mi słoną wodą na twarz. To jest niemożliwe, to się nie powinno stać, a się stało.
Widocznie to był jeden z tych cudów na początku mojej pracy misyjnej, który miał mi powiedzieć chyba, że nigdy nie jest koniec, zanim On nie powie, kiedy to jest. Jakaś taka Moc Boża, żebym nie poddawał się sytuacjom fizycznym, bo ktoś inny ma nad tym moc; ktoś inny jest władcą tego wszystkiego, tym kieruje i ma plan.
Wydostałem się z tej wody, ale bardzo się trząsłem, byłem zmarznięty i czułem się chory, ale chciałem dojechać. Dojechaliśmy może po 40 minutach do miejsca, gdzie ten camp był.
Wchodzę do namiotu mokry, chociaż zmieniłem spodnie, bo miałem, ale kurtka była mokra, cała zlodowaciała; wchodzę do namiotu moich przyjaciół, tej rodziny, zmęczony i niejako resztkami sił. Oczywiście dzieci latały, cieszyły się, cieplutko było w namiocie, więc mnie zapraszają, wchodzę, siadam.
Żona mojego przyjaciela podaje mi troszeczkę chleba, który już zrobiła, i herbatę, a on się pyta, co się stało, że dopiera teraz przyjeżdżasz? Mówię, wpadłem do wody i cudem tu jestem. On się zaczął śmiać, i tak się śmiał, tak się cieszył, a jego żona również. Oboje usiedli na materacu na ziemi i się cieszę. Zdenerwowałem się wtedy i mówię, wy się cieszycie, ty się śmiejesz z tego, a ja prawie że zginąłem i twój syn też razem ze mną!?
I jeszcze bardziej to było dla nich śmieszne, zabawne. Mówię, jest mi bardzo przykro, bo walczyliśmy o życie, a ty się z tego śmiejesz.
On mówi, chodź, usiądź sobie koło mnie. Usiadłem koło niego, mówię mu, co się stało, a on odpowiada mi w ten sposób: widzisz, gdybyś zginął, gdybyśmy ciebie nie znaleźli i mój syn by poszedł razem z tobą, my wszyscy byśmy płakali, cała wioska by płakała, ale ponieważ wy żyjecie, to nie ma nic lepszego, niż się śmiać, niż się cieszyć.
Rozbroił mnie, łzy mi poleciały, bo pierwszy raz coś takiego usłyszałem.
Taka prosta odpowiedź, nie ma żadnej filozofii, nie ma żadnego po co, dlaczego, że powinien był zrobić to, a tamto, nic nie ma! Żyjesz – chwała Bogu – cudownie! Nie będziemy się martwić, nie będziemy mówić o tym, jak tyś do tego doszedł, to jest twoja sprawa, to jest twoje opowiadanie. Ty będziesz mówił, co będziesz chciał, jak będziesz chciał i kiedy, na razie jest, co jest, i my to akceptujemy, to przyjmujemy, to wszystko.
To była pierwsza sprawa. Piękne przeżycie, niesamowite doświadczenie wiedzy, miłości, dobra tych ludzi. Jak szybko w takich warunkach można sobie znaleźć wytłumaczenie, zrozumienie pewnych rzeczy i co jest ważne. Nie jest ważne dla nich, jaka jest droga, bo droga jest w życiu różna, ale ważne, że dotarłeś, jesteś na miejscu, jesteś cały, a reszta twojego doświadczenia to jest twoje życie, twoja mądrość.
U nas, na Północy, daje się dziecku imię po kimś z rodziny, żeby niejako przedłużyć pamięć, wspomnienia, dobro tego drugiego człowieka, i przekazuje się imię dziecku. Nie każde imię, ale wybrane. Młodzi ludzie, młode małżeństwo, wspaniali moi przyjaciele, dali imię swojemu dziecku Antoni, po mnie, tak chcieli, żeby dzieciątko miało imię także po mnie. Do tego jeszcze skłoniła ich bardziej sytuacja, bo dziadek mamy tego dziecka był moim wielkim przyjacielem i też miał na imię Antoni. Byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i on był moim liderem duchowym w parafii, liderem wspólnoty.
To maleństwo urodziło się przedwcześnie, w siódmym miesiącu życia, przeżyło miesiąc. Po miesiącu dzieciątko zmarło, a ponieważ ja już o tym wiedziałem, że otrzymało imię też po mnie, dlatego dla mnie to było takie bolesne przeżycie.
Rodzice dzieciątko przywieźli z Południa, tego Antosia, i jak przyjechali, jak wrócili do wioski ze szpitala z Ottawy, bo tam to dzieciątko się urodziło i tam zmarło, pojechałem ich odwiedzić.
Przyjechałem do domu, przy wejściu zobaczyłem odlew stóp i rączek tego maleństwa, tego Antosia, no i tak to w ręce wziąłem. Słyszałem, że tam jest dużo ludzi, poszedłem, widzę, że jest około 20 małych dzieci, całe rodziny się zebrały. Oczywiście jak rodzice przyjeżdżają z Południa, to przywożą cukierki, jakieś rzeczy dla dzieci, nigdy nie zapominają o dzieciach, kochają, uwielbiają dzieci. Więc cukierki dla dzieciątek przywieźli. Stracili swoje dziecko maleńkie, Antka, ale przywieźli cukierki dzieciom.
I też w tej rodzinie była jedna dziewczynka adoptowana z innej rodziny, ale taka inna troszeczkę, doroślejsza niż inne dzieci. Wchodząc tam, widzę, że oni siedzą na kanapie, inni pokazywali zdjęcia, wspomnienia ze szpitala, z tego miesiąca z dzieciątkiem przeżyte, więc poszedłem sobie w róg, tylko tam było miejsce w tym dużym pomieszczeniu, i siedzę tam. Patrzę na te dzieci, jak są żywe, czym się zajmują, jak one to przeżywają, ten smutek tej młodziutkiej pary, oni wtedy byli już po ślubie, byli małżeństwem. I tak mi jakoś smutno się zrobiło i przykro mi było, że ten Antoś nie żyje, że też by się prawdopodobnie za trzy lata cieszył, gdyby ktoś cukierki przywiózł, i latał z nimi, a on już latać nie będzie.
Tak mi się przykro zrobiło i łzy się pokulały po policzkach. Jedno z tych dzieci, jedna dziewczynka zauważyła to. Dobrze znałem tę dziewczynkę, znałem wszystkie dzieci. Ta maleńka zauważyła, że siedzę w rogu i płaczę.
Ona wśród tych dzieci, miała wtedy chyba cztery latka, była taką szefową, liderką, widać to było od razu. Ona zauważyła mnie, ni stąd, ni zowąd leci, dosłownie leci do mnie ta maleńka i mnie ściska. Jak ta malutka mnie uścisnęła, ja takiego uścisku nigdy w życiu nie miałem. Uścisnęła mnie bardzo mocno.
Potrzeba by bardzo mocnego mężczyzny, żeby tak mocno uścisnął, nie wiem dlaczego. I zaczęła płakać. Jak poluzowała ten uścisk – a chwyciła mnie tak obiema rączkami, za paluszki – i mówi po inuktitutu "nagligivali" – kocham cię – i poleciała. Cztery latka...
Dla mnie to było najmocniejsze przeżycie w 24 latach mojej pracy misyjnej.
Wtedy zrozumiałem, po co są dzieci; i wtedy zrozumiałem, jaka jest wartość i siła w dziecku, które Pan Bóg daje rodzicom. Niesamowite uczucie, niesamowita siła. Dziecko potrafi dokonać niesamowitej przemiany w człowieku. Myślę, że to było podziękowaniem za moją pracę, 25 lat. Ja nic innego w życiu już nie potrzebuję tam, z Północy.
– Ojcze Biskupie, często jest tak, że w takich warunkach, to jest kraina czystych uczuć...
Rozpoczął się Rok Miłosierdzia, więc może zakończymy naszą rozmowę pytaniem, co znaczy miłosierdzie na Północy, co znaczy przebaczanie, jak właśnie w tej krainie czystych uczuć można nieść miłosierdzie, nauczać o miłosierdziu? Czym jest miłosierdzie na Północy?
– Miłosierdzie na Północy – bardzo fajne pytanie i ta kwestia na pewno nie jest skomplikowana dla naszych ludzi na Północy. Oni mają wytłumaczenie bardzo proste. Nasi ludzie mają jedno słowo i to słowo brzmi "ayonahmat". Słowo "ayonahmat" przychodzi w bardzo wielu sytuacjach. Ono znaczy "no trudno, jakoś trzeba żyć", "damy sobie radę", "trzeba to zostawić i trzeba iść do przodu". Natura tych ludzi przygotowała w taki sposób, by się nie poddawać, by patrzeć, co jest przed tobą, a nie na to, co jest za tobą, bo to co jest za, to już przeszedłeś, już nie musisz do tego wracać. Ważne jest, gdzie masz dojść, gdzie jedziesz. A to wszystko jest związane z przetrwaniem, z przeżyciem. Żeby przeżyć, musisz gdzieś tam dotrzeć, dopiero tam będzie wszystko w porządku.
Więc jeśli tę kwestię odniesiemy do życia wiecznego, do wartości duchowych, to jest bardzo łatwo wyobrazić, bo jest wartość, do której docieramy, która jest najważniejsza. Cokolwiek jest na tej drodze, nie jest najważniejsze, dopóki nie osiągniemy tego, co jest przed nami. Bo ty musisz do celu dotrzeć. Jak nie dotrzesz, to jest po tobie, to zginiesz, nie dasz rady, nie wytrzymasz.
Dlatego oni są ludźmi, którzy się nie poddają, oni muszą stanąć na własne nogi i muszą zacząć od nowa, muszą próbować znaleźć inny sposób, inną drogę.
Przebaczenie jest bardzo trudne również dla nich. Miłosierdzie jest niesamowicie ważne, ale też być miłosiernym jest niesamowicie trudne dla tych ludzi, dlatego że zawsze była pomiędzy nimi rywalizacja, zawsze pomiędzy nimi było to, że ktoś w rodzinie mógł być lepszym myśliwym czy któraś z kobiet potrafiła zrobić lepsze ubranie.
Zawsze ktoś był lepszy od innego. Ale oni to rozwiązywali w ten sposób, że jeśli ktoś miał dar do jednego, to tym się zajmował. Jeśli ktoś miał inny dar, to była jego robota. Każdy był za coś odpowiedzialny w rodzinie. Dziecko się rodziło, już praktycznie dawali odpowiedzialność temu dziecku, czym będzie się zajmować, chociaż musiało do tego dojść samo. Ale wychowanie szło w tym kierunku, żeby prowadzić dziecko, żeby ono było mocne.
Dzisiaj przebaczenie u nas, na Północy, jest również trudniejsze niż było 50 lat temu, dlatego że ludzie mają więcej rzeczy. Dzisiaj ludzie się troszeczkę mniej dzielą, garną rzeczy dla siebie, więc jest egoizm, jest więcej zazdrości, jest więcej rywalizacji, i jednak klany dalej istnieją. Jeśli sto lat temu jeden klan miał coś przeciwko drugiemu, to te sto lat mogło tego nie wyrównać.
Dzisiaj jedynie Chrystus może to wyrównać. Dlatego jedni uważają, że chrześcijaństwo wniosło wiele niepokoju i niewłaściwych rzeczy, bo misjonarze przynieśli rzeczy z Południa i zaczęli im wmawiać niestworzone sprawy. Niemniej jednak dzisiaj ludzie widzą, że jeśli nie ma miłosierdzia, to to, co było w klanach sto lat temu, to pozostanie. Nasze dzieci nie będą mogły sobie z tym też poradzić.
Musi dojść do przebaczenia. Musi dojść do przebaczenia w rodzinie, musi dojść do przebaczenia pomiędzy młodymi ludźmi, czy są uzależnieni, czy nie, czy związek, jaki zawierają, się utrzyma, czy nie, jakoś muszą sobie z tym poradzić!
Tradycja jest troszeczkę słabsza, niż była 50 czy sto lat temu, i kapłan, który przychodzi dzisiaj, mówić o przebaczeniu, wie, że ono może się nie stać od razu; ono może nie przyjść dzisiaj, ale ono jest bardzo potrzebne. Warto się o nie starać.
Zauważyłem z mojego doświadczenia, że przebaczenie ma niesamowite, nie do opisania siły i ono czyni niesamowite cuda. Dzisiaj świat woli raczej zostawić to, co go niepokoi, to co jest niedobre i szukać czegoś innego. Nie na tym polega życie na Północy. Na Północy jeśli coś się zepsuje, ty tego nie zostawiasz, bo nie masz innej możliwości. Ty to musisz naprawić i musisz z tym iść do przodu, bo to jest dla ciebie jedyny środek przeżycia. Dlatego miłość i przebaczenie dla ludzi Północy jest też jedynym środkiem przeżycia.
Jest nas bardzo mało, wioski są maleńkie, trzysta ludzi. Jeśli ty nie potrafisz znaleźć przebaczenia dla drugiej osoby, jesteś odizolowany, jesteś samotny.
Jeśli masz rodzinę, a walczysz z tą jedną rodziną, i jest to duża rodzina – nie przeżyjesz, musisz się pojednać, musisz być częścią tej rodziny. Kiedyś było to łatwiejsze, bo żeby się pojednać, przyniosłeś jedzenie rodzinie i już było pojednanie. Dzisiaj każdy idzie do sklepu, więc nie potrzebuje od ciebie łaski. Więc jak to robić? Tradycyjnie można to tak robić, ale tych ludzi tradycyjnych, mocnych jest coraz mniej, więc trzeba znaleźć inny sposób.
Ja doświadczyłem właśnie siły w przebaczaniu, w miłosierdziu. Niesamowite cuda się dzieją. Nie trzeba o tym mówić, nie trzeba zapraszać ludzi, tylko trzeba to robić, dawać świadectwo.
– Ojcze Biskupie, dziękuję bardzo. Życzę wielu łask Bożych, mocy Ducha na dalsze lata posługi i Wesołych Świąt, wszystkiego co najlepsze.
– Bóg zapłać, tego samego życzę.