– Nie było też pieniędzy?
– Pojawiły się dopiero po wojnie. Handel odbywał się tylko na wymianę za skórki. Zapotrzebowanie Indian w sklepie było zresztą małe: amunicja, herbata, tytoń, sieci… To były czasy, gdy nad Jeziorem Niewolniczym, gdzie pracowałem jako kapłan misjonarz, nie było jeszcze śladów miasta Yellowknife, tylko osiedle, początki kopalni złota… Nie było też dróg ani mostów. Jedyny środek lokomocji – to psie zaprzęgi na śniegu, a podczas krótkiego lata indiańskie czółna – na Jeziorze Niewolniczym oczywiście, które jest wielkie jak morze… Po wojnie szybsze od psów okazały się motosanie – można było nimi i 200 km przejechać, podczas gdy z psami w pierwszej połowie zimy – zaledwie 30 km dziennie.
– Czynił Ojciec dalekie wyprawy w celach misyjnych?
– Trzeba było odwiedzać chorych, wyjeżdżać z posługą duszpasterską do obozów indiańskich oddalonych o 50 i więcej kilometrów, by dzieci i starszych uczyć katechizmu. Jechałem z psami albo płynąłem łodzią, tam nocowałem czasem i tydzień. To był jedyny sposób kontaktu z Indianami zamieszkałymi w lasach.
– Ilu was, polskich misjonarzy, wówczas, w 1935 roku, tam przybyło?
– Jako polski ksiądz byłem sam jeden, ale miałem pięciu braci (bez święceń kapłańskich) do pomocy. Byli też oblaci innych narodowości.
– Jak wyglądał wasz rozkład dnia?
– Wstawaliśmy o 5. rano, by zdążyć z pracą fizyczną i duchową, bo obu było dużo. O 6., po Mszy św. śniadanie, a potem rąbanie drzewa, połów ryb przy pomocy Indian, wiosną np. zbiór siana… Drzewa trzeba było rąbać całe góry, bo nasze domki, szpital, kościół, klasztorek – były nim ogrzewane. No i stale musieliśmy zwozić lód, bo "lodówka" mogła funkcjonować jedynie w ziemi, "lodem pędzona", i trzeba było stale uzupełniać zapasy lodu. Po wykonaniu tych czynności uczyliśmy 150 indiańskich dzieci w naszej wiosce, która, jak mówiłem, nazywała się Resolution.
– Przecież Indianie nie znali pisma…
– Misjonarze wymyślili dla nich alfabet, przetłumaczyli na indiański katechizm. Gdy przybyłem, Biblia też była przetłumaczona. Starsi misjonarze uczyli nas języka indiańskiego, nawet słowniki układali. Dziś to niestety zanika, młodzi Indianie mówią po angielsku, tylko starsi pamiętają jeszcze pismo, mówią i czytają po indiańsku.
– Kto zajmował się kuchnią, pralnią, pieczeniem chleba?
– Pomagały nam w tym siostry Grey Name (szarytki). Było ich stale 8 do 12. Prowadziły też szpital. Wówczas, aż do wybuchu II wojny światowej, dużo było powołań, zarówno do zakonów męskich, jak i żeńskich. Teraz nie, bo ludziom za dobrze się powodzi…
– Co stanowiło wasze menu?
– Ryby albo mięso karibu, reniferów, łosia… Biali traperzy nabawili się od tego szkorbutu, bo nie było warzyw, Indianie nie uprawiali ziemi, a samo mięso posiada dla nas za mało witamin. Indianie szkorbutu nie mieli, bo znali stare, dobre sposoby: mieszali ususzone, starte na proszek mięso z jagodami. To było nawet smaczne.
– A inne ich potrawy lubił Ojciec?
– Nie. Jadłem, żeby nie umrzeć z głodu. Często, gdy szedłem na misję, wracałem chory…
– Czy polowania na karibu, renifera, łosia były pasjonujące?
– Nie zawsze. Gdy na dworze było –40 C., palce przymarzały do żelaza. Za dużo nie można było upolować, bo tylko dwie lub trzy sztuki mieściły się na saniach. Psy karmiliśmy rybami – to kraj bardzo rybny, wędkarze ze Stanów specjalnie przyjeżdżali na połowy, wielu też przybywało myśliwych i z czasem przetrzebili zwierzynę.
– Gdzie Ojciec mieszkał?
– W domku z belek, potem z desek z izolacją. Jako oświetlenie – świeczka…
– Czy takie życie zbliża do Boga?
– Bezwzględnie tak. Te ogromne przestrzenie, ta wielka, promienna cisza… I wierny, bardzo pobożny lud. Bo tacy byli wówczas Indianie, zanim po 1945 roku wszystko zaczęło się zmieniać, gdy rząd przejął szkoły, szpitale, zaczął budować drogi, jednym słowem, wprowadził w te strony cywilizację. Wtedy stopniowo społeczność indiańska zaczęła się rozpadać. Oni umieją żyć tylko na łonie natury.
– Zostańmy jeszcze przy Indianach, gdy żyli w naturze. Ojciec przez pierwsze 10 lat pobytu nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym to ich życie, zgodne z naturą, zdążył dobrze poznać?
– Muszę powiedzieć, że było ono piękne. Indian cechowała wówczas zgodność, gościnność, skromność. Żyli bardzo obyczajnie, żadnych rozwodów, rodzina była świętością. Alkoholu też niewiele używali, robionego przez siebie, bardzo słabego. Potem to wszystko się zmieniło, gdy zaznali miękkiego życia, ale wówczas, w latach 30. i 40., żyli życiem twardym, mieli stałe zajęcia z sieciami, sidłami, wyrobem odzieży ze skór, polowaniem, połowami – sami musieli dbać o siebie i to było dobre. Chociaż chrześcijańskiego Boga wcześniej nie znali, bezwiednie zachowywali Dekalog – niepisane prawo natury, wyryte w sercu każdego człowieka. Wiedzieli, że nie należy kraść, zabijać, kłamać. Dusza ludzka z natury jest chrześcijańska, wie, co wolno, a czego nie wolno.
– Jak należało mówić kazania, aby być zrozumiałym?
– Bardzo prosto, bez abstrakcji, której ich język nie zna. To język materialnych zwrotów, konkretów.
– Głęboka prostota biblijnych przypowieści chyba była bliska ich mentalności?
– Oni to rozumieli, a słuchali bardzo uważnie. I nigdy nie byli zmęczeni słuchaniem słowa Bożego. Mogli mnie słuchać godzinami. Cierpliwość i wytrwałość należy do ich największych zalet.
– W jaki sposób przyjęli wiedzę o naszym Bogu, skoro mieli swoje wierzenia?
– Indianie północni znali pojęcie Wielkiego Ducha, południowi zwali go Manitu – "ten, który stworzył świat". Że będziemy im mówić o Bogu, uprzedzili ich
traperzy z Quebecu, którzy powiedzieli im, że przyjdą ludzie ubrani w czarne szaty, bez żon, będą modlić się z książki – to będą misjonarze katoliccy, którzy chcą dla nich jak najlepiej.
– Jakie zachowywali jeszcze Indianie swoje obrzędy, obyczaje, gdy Ojciec do nich przyjechał?
– Kłaniali się jeszcze Manitu, składali mu ofiary: tytoń, herbatę, amunicję. Uprawiali kult zmarłych, ale zapraszali nas, by poświęcić grób. Nie wierzyli, że niewiasta ma duszę. Nie było równouprawnienia: gdy mężczyzna jadł przy stole, kobieta czyniła to na podłodze. Kiedy nauczyliśmy ich, że równe są prawa mężczyzn i kobiet wobec Boga, wprowadziliśmy kult Madonny – zaczęli kobiety szanować. No i w końcu niewiasty zaczęły rządzić. Wtedy przychodzili do nas, rozkładali ręce i pytali: "Mówicie, że one mają duszę, a spójrzcie, co one robią...?".
– Zachowali jeszcze część pogańskich obyczajów?
– Niektóre tak, np. niewiasta brzemienna czas jakiś musiała spędzić w lesie, w namiocie – tam porodzić i "oczyścić się". A gdy ktoś z nich umarł – opuszczali ów dom, zabijając drzwi deskami, dopiero po roku można było go otworzyć. Gdy grzebali zmarłego, to palili po nim wszystko.
– Mieli swoich szamanów?
– Tak, spełniali oni rolę lekarzy-cudotwórców, leczyli ziołami, odprawiali nad chorymi różne łamańce, hokus-pokus, przywoływali ciemne moce. Tłumaczyliśmy im, że to nie ma sensu.
– Jak przyjmowali nasze katolickie obrzędy?
– Ochrzczeni byli wszyscy. Bardzo lubili przystępować do Komunii św. i do spowiedzi w każdą sobotę. To były właściwie dorosłe dzieci, tak naturalne i szczere w swym oddaniu Bogu.
– Spotykał Ojciec również Eskimosów...
– Eskimosi, zamieszkali nad Oceanem Lodowatym, bywali u nas w szpitalu i tam się z nimi spotykałem. Jeden z oblatów, ojciec Buliak, piękną książkę o nich napisał pt. "Bimnuk". Był on na misji Chrystusa Króla na dalekiej północy w 1939 roku. Tej misji Ojciec św. Pius XII podarował kielich mszalny. Gdy pytano owego księdza Buliaka, autora wspomnianej książki, dlaczego dla garstki Eskimosów tylu misjonarzy pracuje, odparł: – Choćby jedną duszę uratować – i już się ten trud w rachunku Bożym opłaca, bo każda dusza ma takie samo prawo do zbawienia.
– Czy to prawda, że bieda w owym czasie wśród misjonarzy była tak wielka, iż Najświętszy Sakrament musieli oni w kaplicy bez zapalonej wiecznej lampki trzymać ze względu na brak oliwy...?
– Tak. Biskup przedstawił tę sprawę Ojcu św. i papież wyraził na to zgodę. Warunki były rzeczywiście ciężkie, jeden z młodych misjonarzy umarł z wycieńczenia i braku witamin…
– Czy nigdy nie odczuwał Ojciec znużenia, chęci powrotu do cywilizacji? Spędził tam Ksiądz 50 lat!
– Nigdy. Co prawda biskup, wysyłając mnie na tę misję, przewidywał i to. Radził palić fajkę, gdy będę się nudził, i nawet mi ją wraz z tytoniem podarował. Ale już w pociągu wyrzuciłem fajkę za okno. I nigdy się nie nudziłem. Tyle pracy czysto fizycznej – a ta bardzo pomaga w utrzymaniu równowagi ducha! A jeszcze książki, gazety czytać, które otrzymywaliśmy. No i najważniejszą bronią jest modlitwa, inaczej się nie wytrwa. Najwięcej czasu w kaplicy trzeba spędzać – stąd siła ducha płynie.
– Żyjąc w tak prymitywnych warunkach, wśród surowej przyrody nieskażonej przez cywilizację miał pewnie Ojciec dużo przygód, wynikających ze starcia człowieka z przemożnymi siłami natury.
– Parę razy topiłem się w jeziorze, choć byłem dobrym pływakiem i dzięki Bogu uniknąłem śmierci. Raz dopłynąłem czółnem do zatoki Wielkiego Jeziora Niewolniczego, a tu ciemność rychło zapadła, a fale coraz bardziej ogromne… Wielki wiatr się zerwał, poniósł mnie na jezioro, ale jakoś dobiłem do brzegu, widać Anioł Stróż czuwał. Bo też miałem wypróbowany sposób: w jednej ręce motorek, w drugiej różaniec…Czasem trzeba było przymusowo parę dni na wyspie przeczekać. Warto było posłuchać Indian, bo mieli niezawodne wyczucie nadchodzącej pogody. Byłem młody, wtedy nie usłuchałem ich, a oni ustąpili w końcu – no i musieliśmy jednego razu zawracać, bo woda wdzierała się do czółen… Wiatr dął taki, że oni zgubili ster, rzuciło nas na skały, moje czółno napełniło się wodą, ale stanęło na skale i to nas uratowało…
– Jeśli Indianie mieli taką piękną dziecięcą wiarę – to jak zrozumieć to, co stało się z nimi po II wojnie światowej?
– O tym, co nastąpiło po wojnie, nie chcę mówić. Powtarzam: Indianie porzucili naturalny sposób życia aktywnego. Gdy podpisali traktat z rządem, rozpoczęło się dawanie im wszystkiego. Sami nie musieli się utrzymywać – stąd pijaństwo, narkotyki, karty… bez pracy nie ma kołaczy, a tam bezrobocie – ono degeneruje człowieka. No i zaczęły się rozwody, życie bez ślubu, przestali chodzić do kościoła… Tak to jest, gdy się zakosztuje miękkiego życia – twarde o wiele lepsze. Ja byłem wychowywany twardo, zarówno w rodzinie, jak i u oblatów.
– Właśnie – jak Ojciec zetknął się z oblatami?
– Wychowałem się w bardzo religijnej robotniczej polskiej rodzinie na Pomorzu, w Lubichowie koło Stargardu. Miałem siostrę i 10 braci, czterech z nich straciłem w I wojnie światowej, piątego – w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku... Moja matka, Antonina z Połomskich-Mokwa, miała nas dwanaścioro, ale zawsze zdążyła rano na Mszę św. do kościoła oddalonego o kilkanaście kilometrów. Wstawała w tym celu o 4. rano. Po powrocie nam wszystkim robiła śniadanie. Codziennie wspólnie odmawialiśmy cały różaniec, litanię i inne modlitwy. Ja byłem najmłodszy, matka chciała, żebym został księdzem. Mając 18 lat, czułem się na rozdrożu życia. W tym czasie oblaci nie byli na Pomorzu znani, ale akurat mój brat, przebywając w szpitalu w Pelplinie, otrzymał od nich broszurkę i mnie z nią zapoznał. Napisałem na wskazany adres… Nowicjat robiłem w Markowicach Wielkopolskich, był rok 1930, a w 1935 udałem się na misję do Kanady. Początkowo chciałem do ciepłej Alberty, ale Bóg pokierował inaczej…
– A gdyby Ojciec jeszcze raz miał wybierać drogę życia...?
– Tylko do oblatów bym wstąpił….
– … dając świadectwo gorliwości ojców tego zakonu w krzewieniu wiary poprzez misje w najdalszych zakątkach globu. Jakie są refleksje Księdza na temat ludzkiej natury po 50 latach pobytu wśród Indian na dalekiej północy?
– Pierwsze – to waga życia na łonie natury. Cywilizacja dała nam dużo dobrego, ale i złego również – wywołała nerwice, stresy, zatratę poczucia tożsamości, a także rozwiązłość, życie bez zasad, lenistwo wynikłe z bezrobocia… Natura ludzka bardziej jest skłonna do zła niż do dobra, konieczna jest stała walka ze swymi skłonnościami. No i praca – ona najbardziej uszlachetnia. Bez wiary i religii człowiek nie da rady…
– Dlaczego Bóg nas doświadcza, proszę Ojca?
– Bóg doświadcza nie nas, lecz naszą wiarę. Ale daje jednocześnie łaskę, by to doświadczenie wytrwać. Niezbadane są drogi, którymi Bóg odnajduje człowieka. Tylko trzeba z Nim współdziałać, poprzez modlitwę wsłuchiwać się w Jego głos. Bez Boga ani do proga…
***
PS W ostatnio wydanej przeze mnie książce pt. "Kanada uskrzydlona polskością" dwa rozdziały poświęcone są ojcom oblatom. Jeden z nich, pt. "Z Gaździną Podhala – bez niej nic by nie było..." pokazuje wielkie dzieło Polonii ontaryjskiej, niejako wieńczące 200-lecie oblatów – budowę kościoła Eugeniusza de Mazenod w Brampton. Drugi rozdział pt. "Nad Wodą Niewolników" - to rzecz o pionierze oblatów, moim ukochanym misjonarzu, o. Leonie Mokwie OMI, który przez swą głęboką, pełną żarliwości pobożność wywarł duży wpływ nie tylko na Indian, ale także i na mój stosunek do Boga i ludzi, mimo że znałam go krótko. Bo czyjaś prawdziwa wiara zawsze jest czynnikiem pobudzającym innych do dobra...
Arkady Fiedler, który odwiedził o. Leona w 1961 roku, nazwał go "wielkim ambasadorem nie z urzędu, lecz oddanym gorącym sercem...".
Ojciec Leon Mokwa umarł w 2003 roku w wieku lat 93 i został pochowany w Edmonton.
Ten radosny, żarliwy, pełen oddania Bogu i ludziom misjonarz uważany jest za ikonę Oblatów w Kanadzie...
Rozmawiała
Krystyna Starczak-Kozłowska