– Mimo burzliwych historycznych wydarzeń, które rzuciły Pani rodziców na inny kontynent – w Pani rodzinie żywe są tradycje narodowe: ojciec w czasie II wojny światowej przeszedł szlak bojowy z generałem Maczkiem...
– Tak, tatuś był inżynierem w Polsce, powołany został do wojska, jak wojna wybuchła, a potem przez Rumunię i Francję dostał się do Szkocji, gdzie był w Pierwszej Dywizji generała Maczka. A mamusia spod Wilna, gdzie pojechała do rodziców po wybuchu wojny, z moim wówczas bardzo młodym bratem – przeszła Rosję jako ofiara wojennych wywózek na Sybir, dokonywanych przez bolszewię na Polakach z Kresów, a po "amnestii", jaką wywalczył u Stalina gen. Anders – z Teheranu dostała się przez Palestynę do Szkocji, gdzie rodzice odnaleźli siebie i ja się urodziłam. Później mama żartowała – a lubiła żartować – że dzięki Rosji zwiedziła cały świat... Babcia miała najtrudniej, bo po rozłące z mamą w Teheranie znalazła się w Rodezji, skąd do Szkocji dostała się dopiero po naszym stamtąd wyjeździe, ale sprowadziliśmy ją do Kanady. My przypłynęliśmy do Kanady okrętem do Quebec City w 1952 roku.
– Jaka scena z dzieciństwa najbardziej pozostała Pani w pamięci?
– To jest wspomnienie jeszcze ze Szkocji: rodzice podnoszą mnie – maleńką dziewczynkę – i stawiają na stole, żebym recytowała wiersze. Żyliśmy wówczas, jak to nowi emigranci, w biedzie, ale z fasonem, mama lubiła poezję, uczyła mnie polskich wierszyków, pamiętam np. "Pawła i Gawła"... Aby utrzymać nasze skromne mieszkanko, wynajmowaliśmy jeden pokój Ormianinowi, który polubił mnie i on uczył mnie także różnych wierszy – a ja to wszystko z radością recytowałam, stojąc na stole, aby być widoczną.
– Zaszczepiony wtedy trochę poetycki stosunek do życia wyczuwa się w Pani i dzisiaj.
– Tradycje literackie były żywe w mojej rodzinie. Siostra mamy, Maryna Zagórska, była tłumaczką poezji...
– ...a jej mąż, a Pani wuj, Jerzy Zagórski – to znany w Polsce poeta. Ale energię działania – ważną cechę lidera Polonii – dało Pani harcerstwo. Tu, w Kanadzie, mama zapisała Panią do zuchów...
– Była akurat uroczystość Migdałowego Króla dla dzieci, jaka odbyła się w sali w kościele św. Stanisława – i odtąd już jeździłam tu stale tramwajem na zbiórki mimo ogromnej odległości od domu, bo mieszkaliśmy na wschodzie Toronto.
– Co harcerstwo wniosło w Pani życie?
– Przede wszystkim – przyjacielskie związki, które pozostały już na całe życie – wszystkie moje koleżanki z harcerstwa są do dziś moimi przyjaciółkami. Pierwszą moją drużynową zuchów była Jola Kamińska, należałam później do drużyny przy parafii św. Kazimierza, która rozwinęła się w szczep "Zarzewie". Potem sama byłam drużynową, szczepową, instruktorką...
– Czy od razu zaakceptowała Pani harcerskie obyczaje i obozowy tryb życia?
– O, nie. Najpierw nie bardzo chciałam jeździć na obozy – bo na obozie, chcąc, nie chcąc, trzeba się trochę ubrudzić – rozstawiać namioty, okopywać je, sporządzić latrynę, sprzątać obóz... Nie bardzo za tym przepadałam, ale szybko zrozumiałam, że to jest ćwiczenie własnego charakteru. I polubiłam już wszystko co harcerskie, zwłaszcza wycieczki, śpiew, ogniska... No i to wspaniałe koleżeństwo... A propos, wie pani, co jest najważniejsze dla kobiety? – Mieć dobre koleżanki! Mój mąż to najlepszy człowiek – ale z koleżankami od czasu do czasu tak miło gdzieś pójść, na krótko wyjechać czy podyskutować po kobiecemu...
– ...trochę się pozwierzać...
– Właśnie! Na takie nasze "babskie" potrzeby najlepsze są przyjaźnie jeszcze z młodości, które trwają całe życie. To ciekawe, że ze szkoły nie mam przyjaciółek – a z harcerstwa, jak mówiłam, mam, i to jakie!
– A może Pani potrafi widzieć w innych to, co najlepsze?
– Staram się. Inaczej wykopujemy przepaść między sobą a ludźmi.
– Jakie najbardziej pasjonujące przeżycie harcerskie utrwaliło się Pani w pamięci?
– Emocjonujące były nocne warty. Tak stać w lesie podczas ciemnej nocy, latarki broń Boże zapalić nie można... Ale najciekawsze były zloty. Jeden z najbardziej pamiętnych odbył się w ulewnym deszczu, ale nam to nie przeszkadzało. Trudno się było rozgrzać – może dlatego pozostał akurat ten zlot w pamięci...? Albo zlot w Banff na stulecie Alberty. Wszyscy znaleźliśmy się w pociągu do Edmonton, a stamtąd do Calgary – 400 naszych harcerzy, długa jazda, miejsca w pociągu tylko siedzące a gdzieś trzeba było spać. Więc układaliśmy się wszędzie – i na półkach na walizki, i pod ławkami – konduktor tylko głową kręcił, bo nie mógł się połapać, ilu nas jest i gdzie się rozgościliśmy...
– Co – sumując – dało Pani harcerstwo?
– Przygody – i dyscyplinę! Nauczyło mnie też, że istnieje droga służbowa, a z tego nie wszyscy zdają sobie sprawę. W każdej organizacji są problemy, a nie każdy rozumie, że drogą służbową należy je załatwiać. My to rozumieliśmy, znaliśmy swoje miejsce w szeregu... Ale najważniejsze – harcerstwo wyrabia świadomość, że damy sobie radę w życiu! Bo sam(a) potrafię ognisko zapalić, dół na latrynę wykopać...
– Czy można by to wyrazić tak: "zrób co możesz z tym co masz, gdziekolwiek się znajdziesz"?
– Trafnie sformułowane. Harcerstwo hartuje i usamodzielnia młodych ludzi – a to jest kapitał na całe życie.
– Daje też odróżnienie dobra od zła...
– Oczywiście – służyć Bogu, Polsce, bliźniemu – ten nakaz wewnętrzny pozostaje w nas na całe życie. I bardzo ważne – pojęcie życia jako służby.
– Warto tu przypomnieć Senekę Młodszego: "Trzeba, abyś żył dla innych, jeśli chcesz żyć dla siebie"...
– Słuszne i jakże wciąż aktualne! Teraz się wraca do idei służby w oświacie kanadyjskiej. W Kanadzie, żeby dostać świadectwo maturalne, trzeba zaliczyć 40 godzin wolontariatu. I teraz pytanie – gdzie te godziny odsłużyć? Moje dzieci nie miały z tym problemu, bo były w ZHP i odsłużyły ten czas pracą w drużynie.
– "Na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy". I nie zawiodła się Pani na słowie wybranego harcerza, a można powiedzieć, że harcerstwo dało Pani męża...
– Tak, męża poznałam w harcerstwie i żyjemy już z sobą w zgodzie 43 lata. On ma tyle wspaniałych cech, a zwłaszcza to, że jest w domu "złotą rączką" – to jego wrodzony talent, nawet nie musiał uczyć się tego w harcerstwie...
– Co jest istotą dobrego małżeństwa?
– Zauważył to chyba Fryderyk Nietzsche, że szczęście małżeńskie polega na talencie do przyjaźni...
– Harcerstwo wychowuje też liderów Polonii, czego przykładem był np. nieżyjący już wspaniały prezes ZG KPK, Stanisław Orłowski, Jerzy Burski, Marek Malicki, a teraz Pani...
– Należałoby wymienić jeszcze dla przykładu Jana Kaszubę czy Stanisława Brodzkiego – przewodniczącego Rady Kongresu. Harcerstwo uczy kierować sobą i ludźmi – a to chociażby zbiórkę przygotować: wypełnić dwie godziny atrakcyjnym zajęciami – śpiew, majsterkowanie, skakanka.. Umieć prowadzić kominek czy ognisko, na kursy materiały instruktorskie przygotować... Byłam hufcową hufca "Watra", kierowniczką stanicy "Bucze", przewodniczącą Zarządu Okręgu... Ale kierownictwo – to nie tylko dowodzenie – trzeba opiekować się młodzieżą na obozach i biwakach, a także ekwipunkiem, być przygotowanym na różne sytuacje. Może dlatego nie ma zawiści, że każdy ma swoją rolę: raz jesteś hufcową, a innym razem hufcowa od ciebie coś wymaga.
– No ale przewodzenie grupie głaszcze też naszą miłość własną...
– Dla mnie pozycja nie jest tak ważna, jak uczciwy wkład pracy.
– Pewnie dzięki tej dewizie już po raz drugi została Pani wybrana jednogłośnie na prezesa ZG Kongresu Polonii Kanadyjskiej. Pani postawę docenił też Kraj Klonowego Liścia – w lutym 2012 otrzymała Pani od gubernatora generalnego Kanady, Davida Johnstona, odznaczenie "The Queen Elizabeth II Diamond Jubilee Medal" za wybitną pracę na korzyść Polonii w Kanadzie, jej bogatej historii i kultury. Była Pani w pierwszej grupie 60 osób, wybranych wśród Kanadyjczyków, uhonorowanych tym medalem.
– Muszę tu podkreślić, że dla wzbogacenia wizerunku Kongresu w oczach społeczeństwa polonijnego dużo uczynił już mój poprzednik, obecnie poseł do parlamentu federalnego Kanady, Władysław Lizoń .Wiele osób przekonało się, że Kongres działa, jest więc obecnie o wiele lepsza sytuacja, ale nadal nie mamy wystarczającego finansowego wsparcia...
– Kongres kiedyś miał inną pozycję...
– Kongres był ważny dla generacji naszych rodziców, którzy znaleźli się tu po wojnie wycieńczeni, nie znając języka angielskiego, a komuna w Polsce odcięła im drogę powrotną do kraju. ZG Kongresu Polonii Kanadyjskiej dla nich był miejscem, gdzie można było być razem i starać się pomóc bliskim w Polsce. Kongres łączył wszystkie polonijne organizacje, występował w obronie Polski i Polaków. Wtedy nie było powrotu do Polski i to stwarzało szczególną więź. Potem czasy się zmieniły, przyjechała kolejna fala emigracji z Polski, tzw. solidarnościowa i następna, najnowsza. Dziś można w każdej chwili pojechać do kraju, nie czuje się więc tej samej potrzeby utrzymania polskości, nie ma uczucia, że trzeba przynależeć.
– Harcerstwo tu stanowi wyjątek...
– ...bo młodzież przyzwyczaja się od dziecka do harcerskiego życia – i to jej zostaje. Ludzie nowej emigracji władali językiem angielskim, często mieli pieniądze, bywali wcześniej za granicą... Przywieźli inną wizję Polski – i przepaść powstała. Kongres uznali za staromodny, były nawet tendencje rozbicia go, a kłótnie i swary, wiadomo, zniechęcają... Nowe organizacje polonijne nie uważają, że trzeba wstąpić do Kongresu, tymczasem tylko organizacje głosują w wyborach na prezesa ZG KPK, a prywatni ludzie nienależący do organizacji nie biorą w tym udziału. A więc jeśli te organizacje chcą, by Kongres Polonii Kanadyjskiej szedł w jakimś określonym kierunku – muszą być jego członkami. Powtarzam: nie Polacy prywatnie, a tylko stworzone przez nich organizacje wchodzą w skład Kongresu.
– Ostatnio Polonia jakby się pod tym względem obudziła...
– ...bo Polacy na emigracji zaczynają zdawać sobie sprawę, że trzymać się tylko kurczowo Polski – to w Kanadzie, kraju składającym się z wielu nacji, pozostawać jakby w małej klatce. Owszem, kontakt z konsulatem generalnym RP jest ważny, ale jeszcze ważniejszy – kontakt z rządem federalnym Kanady.
– Ma Pani opinię osoby, łączącej Polonię, a jednocześnie starającej się o szersze wkraczanie Polonii w życie Kanady...
– Bo to jest jedyna droga dla naszej nacji w Kanadzie. Chciałabym więc m.in., żeby emigranci polskiego pochodzenia, którzy nie mówią po polsku – mogli czuć swą przynależność do Polonii. A my nie wszyscy jesteśmy tolerancyjni dla tych, którzy nie mówią perfekt po polsku.
– Jak zdążyłam zauważyć, za Pani kadencji niemal wszystkie ważniejsze polskie imprezy w Toronto – koncerty, jubileusze wybitnych przedstawicieli Polonii, spotkania naukowe czy artystyczne w Konsulacie Generalnym w Toronto prowadzone są w jęz. angielskim.
– Powinny być dwujęzyczne, ze względu na kanadyjskich gości. Oczywiście Polacy mogą mieć swoje specjalne spotkania w szerszym gronie tylko w j. polskim, np. uroczyste przedstawienia wigilijne. Ale dwujęzyczność konieczna jest także ze względu na owych Polaków, niemówiących po polsku, aby uprzedzeni czy zniechęceni nie odseparowali się całkowicie.
(...)
– Praca nad "Polskim Dniem" w Royal Ontario Muzeum w Toronto kosztowała Panią zapewne dużo czasu, energii, wielomiesięcznych starań...
– Prawie półtora roku! W grudniu 2012 spotkaliśmy się w tej sprawie po raz pierwszy i odtąd już praca nad "Polskim Dniem" trwała bez przerwy do kwietnia 2014 roku. Royal Ontario Muzeum jest instytucją rządową i trzeba było dostosować się do stawianych wymagań, norm, regulaminów. Niezwykle dużo było formalności. A pracowaliśmy wolontaryjnie...
– Ten Polski Dzień w ROM-ie już drugi raz z rzędu był porywający – pokazaliśmy bowiem nie tylko naszą tradycję, ale i nasz temperament narodowy. Czy nie uważa Pani, że w tym ogromna zasługa polonijnych młodzieżowych zespołów tanecznych?
– Niewątpliwie te zespoły odgrywają wielką rolę w polonijnym środowisku, a ile nakładu pracy wymagają od młodzieży, która przecież pracuje, każdy gdzie indziej, w różnych zawodach, część z nich studiuje... Trzeba wygospodarować czas na stałe ćwiczenia nowych układów tanecznych, a co sobota gdzieś te zespoły występują i wnoszą na scenę tyle energii, rozmachu, radości życia... Udział w nich wychowuje podobnie jak harcerstwo – uczy dyscypliny, współżycia w grupie, no a przede wszystkim tradycji zawartej w tańcu, kostiumach...
– Czy zwróciła Pani uwagę, że nasz folklor, uznany dziś w kraju za staromodny i na siłę niemal wskrzeszany na nowo – tu, w Kanadzie, jest żywy i bywa porywający?
– Może, Pani Krystyno, na nasz odbiór wpływa i to, że miłość do ojczyzny Polaka oddalonego od kraju bywa silniejsza, bardziej intensywna niż tego rodaka, który mieszka w Polsce i dzieli z ojczyzną na co dzień szarą rzeczywistość...?
– Tak, uczucie do rodzinnego kraju, podobnie jak nostalgia za nim, rośnie wprost proporcjonalnie do odległości, a "rozłąka jest jak wiatr, który gasi świecę, ale roznieca płomień...".
– Dlatego zaszokowała mnie uwaga Polaka, gdy byłam w Warszawie, wypowiedziana głośno w towarzystwie: "Polonia – to tylko poleczka i bigos". Podeszłam do niego i powiedziałam: "poleczka i bigos ratowały Polskę w najtrudniejszych czasach"!
– Czy uważa Pani, że nasza promocja Polski w Kanadzie jest wystarczająca?
– Dużo się robi, i to na wielu frontach. Przecież chociażby koncerty,organizowane przez Macieja Jaśkiewicza i jego Sinfoniettę, czy Andrzeja Rozbickiego Celebrity Symphony Orchestra – stanowią wspaniały przykład pokazywania polskiej muzyki i młodych naszych talentów w środowisku kanadyjskim. A wspomniany poseł Władysław Lizoń w swej działalności parlamentarnej stara się szerzej wypowiadać w federalnym parlamencie na temat Katynia czy polskiego Dnia Niepodległości – a to bardzo ważne. Mieliśmy, jak wiemy, w parlamencie federalnym przedstawiciela Partii Liberalnej, oddanego polskim sprawom Borysa Wrzesnewskiego, teraz – Polaka,Teda Opitza, posła z ramienia Partii Konserwatywnej. Mamy też w Radzie Miejskiej Toronto Petera Milczyna, a w Albercie, w parlamencie prowincjonalnym, Tomasza Łukaszuka. Polonia liczy się w Kanadzie, czego widomym znakiem jest fakt, że dwa razy w roku, w rocznicę Konstytucji 3 maja i Święta Niepodległości – odbywa się podniesienie polskiej flagi przed parlamentem ontaryjskim...
– Ale na ogół nie pisze się o nas w prasie kanadyjskiej...
– Może dlatego, że trudno "zwerbować" Polonię do wielkich, masowych pochodów rocznicowych – 11 Listopada idzie nas w pochodzie pod gmach parlamentu ok. 200 osób...
– Jesteśmy trochę mniej zorganizowani? A może wielu z nas lata komunizmu nauczyły bierności?
– Na pewno wszystko po trochu. Ale z pewnością owe pochody rocznicowe – to nie wszystko, bo nie w jednym miejscu się odbywają, lecz w wielu punktach, np. każda polska parafia ma w Święto Niepodległości swoją uroczystość. Niemniej jeśli 200 tys. Polaków mieszka na samej tylko przestrzeni od Oshawy do Niagary, Kitchener, Barrie – to 5000 mogłoby pójść w tym centralnym pochodzie 11 Listopada.
– Nie uważa Pani, że Kościół na emigracji odgrywa dużą rolę?
– Tak, parafie stanowią ważną ostoję polskości, dają poczucie wspólnoty i siły. Kiedyś to było jeszcze bardziej widoczne. Przyjeżdżali emigranci "za chlebem", prości ludzie – i ksiądz w parafii był najważniejszy. Zapomina się, że dotyczy to również niekatolickiego kleru. Wiadomo, że niełatwo dziś być księdzem, a podkreślić należy, że praca księży na emigracji w Kanadzie jest naprawdę ofiarna i pełna rozmachu, zważywszy na przykład, że kościół Maksymiliana Kolbego skupia aż 150 ministrantów. Napawa optymizmem fakt, że jest tyle młodzieży, która utrzymuje swoją wiarę i tradycje religijne. Dobrze, że w polskich kościołach część niedzielnych mszy odbywa się w języku polskim, a część w angielskim.
– Czasy komunizmu, które pochłonęły w krajach Europy Środkowej i Wschodniej tyle ofiar, a rzesze obywateli tych krajów rzuciły w wir emigracji – domagają się w Kanadzie upamiętnienia. Cieszymy się, że Pani pcha do przodu ideę budowy pomnika Ofiar Komunizmu w Ottawie.
– Budują go i składają się nań finansowo wszystkie żyjące w Kanadzie, pokrzywdzone przez komunizm nacje. Również cierpiące do dziś Chiny i Korea Północna, Wietnam też. Wiceprezes do spraw kanadyjskich, Ludwik Klimkowski z Ottawy, jest przewodniczącym komisji Tribute To Liberty, zbierającej na ten cel pieniądze. To właściwy człowiek do sprawowania tej funkcji: ma liczne kontakty, choć nie brakuje mu i osób zawistnych. Szkoda tylko, że Polonia nadal skromnie składa się na budowę pomnika – nie ma u nas, jak widać, tradycji popierania, także kieszenią, takich inicjatyw, poprzestaje się na dyskutowaniu na dany temat. A przecież Polonię stać na to, by poprzeć różne inicjatywy, jest dużo zamożnej Polonii. Owszem, spadków zostawia się teraz więcej na rzecz polonijnych organizacji i instytucji, ale przecież takie donacje rzadko się zdarzają.
– Słyszałam, że jest okazja, żeby Polonia więcej przyłożyła się finansowo...
– Tak, powstała najpierw inicjatywa: żeby 999 osób, odpowiednio usytuowanych, mogło dać po 1000 dolarów – a już od razu zebralibyśmy milion. Gdyby Polacy chcieli być hojni – a nie brakuje u nas zamożnych ludzi – sami ten pomnik zbudowalibyśmy... A teraz jest inicjatywa druga: w maju 2014 roku organizowany jest w Toronto bankiet na ten cel z udziałem premiera Harpera – liczę, że parę stolików na owym balu będzie polskich. Bilet kosztuje 200 dol. od osoby, ale z tego 165 dolarów odciąganych jest od podatku.
Co to znaczy dla biznesmenów wykupić stolik za 5 tys. dolarów, jeśli nagrodą jest uczestnictwo w prywatnym koktajlu z premierem Kanady... (...)
– Postawa Kanady w tej sprawie zasługuje na wielkie uznanie. Z kolei Museum Pier 21 w Halifaksie rzuca niesprawiedliwy cień na naszą historię, związaną z II wojną światową. W ogóle za często spotyka się określenie "polskie obozy koncentracyjne".
– W odpowiedzi na książkę i film "Mouse", będący szkolną lekturą w Kanadzie i USA, gdzie w fałszywym i obraźliwym świetle przedstawia się udział Polaków w II wojnie światowej, powstał nowy film o emigrantach, ukazujący tę sprawę w innym świetle. Interweniowała tu bowiem Komisja Obrony Dobrego Imienia Polski i Polaków pod kierownictwem Hanny Sokolskiej (Okręg Toronto) – i odnieśliśmy sukces: torontoński Distric Catholic School odwołał tę książkę na trwający właśnie semestr szkolny. Zwracamy się teraz do International Baccalaureate – międzynarodowego programu szkolnego dla wybitnie zdolnych studentów, aby ta książka wycofana została z listy książek przewidzianych do użytku.
– O prawa ludzkie walczy się dziś na całym świecie. O prawdę historyczną dotyczącą II wojny światowej i udziału w niej Polski też trzeba walczyć też na forum światowym.
– A my często siedzimy cichutko, gdy nas szkalują. Owszem, protestujemy, ale za cicho. Teraz została już powołana Komisja do Obrony Dobrego Imienia Polaków przy każdym okręgu Kongresu. Poprzednio była taka komisja tylko przy Okręgu Toronto. Z rządem będziemy na ten temat debatować, IPN musi nam pomóc w skompletowaniu dowodów, że to, co nam się zarzuca – to nieprawda. Konsulaty i ambasady muszą też pomóc w tej sprawie, bo część promocji Polski – to dobre imię kraju!
– Kongres Polonii Kanadyjskiej nie może być "partyjny", tzn. optować za którąś z partii w Polsce. Musicie, dla dobra Polski i Kanady, być apolityczni.
– O to się staram. Mówią, że mnie jest trudniej zrozumieć to, co się dzieje w kraju, bo się tam nie urodziłam.
– A może łatwiej – właśnie ze względu na Pani urodziny poza Polską i z tym związany większy dystans...?
– Może... W Polsce jest jeszcze zbyt nowa demokracja i opozycja traktowana jest jako wróg. A tak nie powinno być.
– W Kanadzie opozycja jest szanowana.
– Chyba musi minąć jeszcze jedna generacja, żeby ludzie w Polsce czuli, ze mają demokratyczny rząd. Gdy jadę do Polski, widzę naocznie, jak Kraj odnawia się i pięknieje, jak ma wspaniale odrestaurowane zabytki, jak piękne stare rynki i nowe pierzeje. Urody nabiera wiele miast, nie tylko Kraków, Warszawa, Wrocław, Poznań czy Bydgoszcz... Znajome Kanadyjki, które nasz kraj odwiedziły, są oczarowane. A my wciąż skłóceni. Niepotrzebnie marnuje się energię na kłótnie między partiami, zamiast spożytkować ją na codzienną rzeczywistość.
– To stara prawda: powinniśmy się łączyć mimo wszystko... Nie ma innego wyjścia dla żadnego kraju. A co budzi Pani optymizm w Polonii?
– Ciekawe inicjatywy, nie zawsze znane, choćby wspomniana inicjatywa Lecha Gałęzowskiego z Winnipegu, który urządził wystawę polskich kościółków ze wschodnich prowincji Kanady. Sprowadziłam ją do Ontario, bo jest wzruszająca i piękna. Gałęzowski uchwycił w obiektywie 70 polskich kościółków, niektórych opuszczonych i zaniedbanych w kanadyjskim pejzażu – ujął je z przodu, z boku, z tyłu, wnikliwie opisał. Niektóre są właściwie pół polskie, pół ukraińskie, bo tak układały się losy emigracji na tych terenach, czasami dba o nie już jedna tylko osoba, bywa, że nie ma księdza ani ludzi wokół... Zdarza się, że znajdują się dziś w środku jakiejś nowoczesnej farmy, która wokół nich się obudowała... To są nasze zabytki, musimy je uchronić od zapomnienia.
– Stanisław Stolarczyk wydaje książkę "Historia grobami znaczona", poświęconą polskim cmentarzom w Kanadzie, które znaczą szlak naszej historii na tym terenie. A drugą już właśnie wydał w formie wytwornego albumu w pięknej szacie graficznej, który upamiętnia niezapomnianą, szczególnie nam drogą postać Jana Pawła II i wszystkie Jego pielgrzymki do Kraju Klonowego Liścia.
– To jest właściwa promocja tego, co w naszej dalszej i najnowszej historii stanowi wartość nieprzemijającą.
– A co Pani osobiście dała polska kultura?
– Na pewno to, że mój krajobraz duchowy nie jest jednostajny, bo zabarwiony, a nawet, rzekłabym, uskrzydlony polskością, poszerzony o moją polską świadomość narodową. Kocham naszą tradycję i ona wyznacza w dużej mierze rytm życia mojej rodziny. Jak Boże Narodzenie – to Wigilia najważniejsza, czego w Kanadzie nie ma.
– Właśnie, jak wygląda w Pani domu Wigilia?
– Jest absolutnie tradycyjna. Musi być sianko pod obrusem, opłatek i zastawione miejsce dla zagubionego, nieznanego gościa, który mógłby się zjawić, jest wypatrywanie pierwszej gwiazdki... Potrawy też są wyłącznie tradycyjne: barszcz, uszka, pierogi, śledzie, ryba w galarecie, oczywiście są tylko rybne dania, jak dawniej bywało, no i mak, rodzynki, a nawet bywa kutia...
– Pani rodzice pochodzą z Kresów tak jak moi. A moja mama zawsze na Wigilię przygotowywała pyszne śleżyki na bazie trzykrotnie przemielonego w maszynce, zalanego mlekiem, posłodzonego maku i zatopionych w tej przesmacznej masie maleńkich kruchych ciasteczek.
– Ma się rozumieć, śleżyki muszą na Wigilię być!
– A jak obchodzi Pani Wielkanoc?
– Jak Wielkanoc – to musi być święcone! A Wielki Tydzień jest dla mnie czasem na refleksję i modlitwę. W Wielką Sobotę pójdę poświęcić jedzenie, chociaż jest nas tak mało w domu, bo dzieci są za granicą.
– Czy Pani dzieci przejęły Waszą tradycję bożonarodzeniową i wielkanocną?
– Oczywiście, one uwielbiają nasz sposób obchodzenia świąt i w swoich rodzinach kontynuują mimo tego, że są daleko od domu rodzinnego.
– A co się dla Pani liczy najbardziej?
– Rodzina! I jeszcze raz rodzina!
– Gabriela Zapolska powiedziała: "Rodzina to potęga" – i nie przesadziła bynajmniej. Bo bez poszanowania rodziny cóż wart byłby świat...? Żyłby w chaosie...
– Prawdziwa rodzina daje młodym przykład, jak żyć i w jakim kierunku zmierzać. A więc od niej zależy przyszłość świata.
Rozmawiała Krystyna Starczak-Kozłowska