Lubiłem te wieczory. Kiedy wreszcie zwalniali mnie z czuwania, zasiadali przy ćwiarteczce, nabierali odwagi i już nie mówili szeptem. Ale mówili o tym, co usłyszeli. Miałem informacje przetransferowane. Podkręcali siłę głosu i przestawiali fale. "Tu Warszawa, program pierwszy. Nadajemy wiadomości." Wtedy tym bardziej pod oknem nikogo nie było. W 1953 roku za słuchanie Radia Wolna Europa ludzie szli do więzienia. Oczywiście gdy ktoś doniósł. A to się zdarzało.
Radio Wolna Europa dawało wiedzę, w PRL-u lat pięćdziesiątych, zakazaną: o Armii Krajowej, o Szarych Szeregach, o bestialstwie UB. Nadawało też listy poszukiwania rodzin. W porze tej audycji (chyba to było o czwartej po południu w jakiś określony dzień tygodnia), pan Sokołowski zasiadał przy radiu sam i trwał, dopóki nie odczytano całej listy. Chodziły wśród ludzi szeptane informacje, że ktoś się odnalazł, że ktoś wrócił, ale nie mówiono skąd.
Mieliśmy czteropokojowe, służbowe mieszkanie w budynku należącym do wojska, trochę chyba dla nas za duże, bo znalazł się pokój dla pana Sokołowskiego, który pracował w stolarni wojskowej. Pochodził z Warszawy, ale tam, jak mówił, nie miał do czego wracać. Jego dom i jego ulica przestały istnieć; jeździł tam czasami i wracał smutniejszy: próbował odnaleźć żonę i dwójkę swoich dzieci. Opowiadał o Warszawie, że trwa odbudowa i że jego ulicę odgruzowali, ale pod gruzami ich domu niczyich szczątków nie znaleziono. Tak samo na ulicznych pobliskich cmentarzach. Nigdzie ani śladu. "Oni pewnie żyją, tylko myślą, że ja zginąłem" – mówił po powrocie. "Tylko gdzie są? W Polsce ich na pewno nie ma."
Pan Sokołowski zbudował mi w stolarni sanki. Były dębowe, niskie i szybsze od tych, które można było kupić w sklepie. Były masywne, ale nie na tyle, żebym nie potrafił ich osłabić. Na głównej zjeżdżalni, czyli ścieżce łączącej ulicę Sienkiewicza z Kolejową, był zakręt, a na zakręcie drzewo. Zakręt był ostry i tuż za drzewem leżało wiele szczątków, poległych na tym drzewie, sanek. Nie moich – moje się tylko poluzowały. Kiedy poprosiłem ojca o naprawę, odesłał mnie do pana Sokołowskiego. Skruszony, ale też przyzwyczajony w szkole do przyznawania się, opowiedziałem panu Sokołowskiemu o tym drzewie. Pierwszy raz byłem w jego pokoju. Wtedy zobaczyłem zdjęcie jego rodziny. Byli na nim w komplecie: siedmioletni chłopiec, dwunastoletnia dziewczynka, bardzo piękna jego żona i on. Patrzyłem na to zdjęcie i jednocześnie tłumaczyłem się za te sanki. Pan Sokołowski obejrzał ruinkę, obiecał naprawić.
"Pożegnałem się z moją rodziną rano, ale o czwartej po południu wypadło mi przyprowadzić mój oddział bardzo blisko naszego domu. Wiedziałem, że w naszej dzielnicy będzie bardzo niebezpiecznie i chciałem przekazać mojej żonie, jak mają się chronić. Jeszcze wtedy nie było wiadomo, którędy będą przebiegały linie natarcia i obrony, nie można więc było decydować, gdzie schronić rodzinę. Uważałem, że najlepiej w piwnicy, tym bardziej że nikt z nas nie przewidywał, że powstanie potrwa dłużej niż kilka dni. Ale nie mogłem odejść od mojego oddziału. Mogłem tylko skorzystać z łącznika – harcerza, którego wysłałem do dowództwa. Poprosiłem go, żeby po drodze wskoczył z listem do mojej żony. Napisałem tylko: "schrońcie się w piwnicy, tutaj będą walki uliczne...".
Wszystko wyszło inaczej. W kilka dni później już nas nie było w tej dzielnicy, a Niemcy zgarniali ludność cywilną z piwnic i rozstrzeliwali. Tyle wiem. Ale tam, wśród rozstrzelanych nie było moich."
Takiej relacji nigdy nie usłyszałem. Zebrałem ją z zapamiętanych fragmentów rozmów pana Sokołowskiego z moimi rodzicami, ze strzępów zdań wypowiadanych szeptem. Przychodził do nas na herbatę, na ćwiarteczkę z moim ojcem i na słuchanie radia.
Aż wydarzyła się rzecz niesłychana. Akurat miałem przerwę w czuwaniu pod oknem, które traciło sens, bo nigdy nikt tam się nie pojawił podczas wieczornych wiadomości RWE – pewnie wszyscy słuchali. Mówiono o tajnym nauczaniu w okupowanej Warszawie. Pan Sokołowski podgłośnił radio. Prowadzący audycję zapowiedział wystąpienie jednej z organizatorek TON-u (Tajnej Organizacji Nauczycielskiej). W tym momencie pan Sokołowski upuścił szklankę z herbatą. Usłyszeliśmy głos kobiety o pseudonimie "Renata". I wtedy pan Sokołowski wstał nagle i przewrócił krzesło. Wyglądało na to, że za chwilę on też upadnie. Nie pozwolił nikomu oddychać. Cisza. Tylko ten głos z radia. Nie wiem, o czym mówiła, patrzyłem na pana Sokołowskiego w obawie, że coś mu się zaraz stanie. Mama zbierała potłuczoną szklankę, wycierała rozlaną herbatę. Tato na podniesionym krześle próbował posadzić pana Sokołowskiego i gdy on wreszcie usiadł, usłyszeliśmy:
"To moja żona".
Jak to się stało, że dotąd się nie odnaleźli? Jeszcze tego wieczoru, gdy wszyscy doszli do siebie, pan Sokołowski poprosił, żeby nikt, ale to absolutnie nikt o tym od nas nie usłyszał. Jeśli chcemy uniknąć kłopotów.
Niebawem wyjechał do Warszawy i słuch o nim zaginął. Dopiero w 1956 roku dostaliśmy od niego kartkę na Boże Narodzenie. Początkowo nie wiedzieliśmy, że to od niego, bo nie podpisał jej "pan Sokołowski", tylko jakimś innym nazwiskiem. Moi rodzice uważali, że prawdziwym. Domyśliliśmy się jednak, że to on, bo kto mógłby do nas pisać ze Szwajcarii. No i charakter pisma był nam znany.
Była taka chwila w dziejach PRL-u, pod koniec 56 i na początku 57 roku, że ludzie dostawali paszporty i ruszali do swoich rodzin, gdzieś tam – w świat. Nieliczni, ale niektórym się udało.
Wielu przeżyło, bo zmienili nazwisko. Jak pan Sokołowski. To, że potrafił zbudować mi sanki, mogło wynikać z jego zdolności majsterkowicza, ale stolarzem nie był. Przyjaciele ukryli go w wojskowej stolarni. I lata by tam tkwił, gdyby nie nasze ebonitowe radio "Pionier".
Pan Z.
Wkrótce następna pogawędka