"Piękna jest wiosna i piękne jej tchnienie, lecz najpiękniejsze z młodych lat wspomnienie..."
Ten, przez niektórych uważany za grafomański, wierszyk zawiera jednak w sobie sporo życiowej mądrości.
Kto nie wspomina z sentymentem swoich młodych, beztroskich lat?
Ludzka natura jest taka, że koloruje wspomnienia, wyrównuje barwy i pozostawia w pamięci głównie miłe chwile. Widać to wyraźnie, nawet gdy czyta się historie z ponurych, groźnych, tragicznych lat wojennych. Także PRL, stary i zgrzebny, którego cechą charakterystyczną były kolejki przed sklepami (jeśli coś "rzucili"), nie wydaje się taki beznadziejny.
Z tego okresu pamiętam żart o bogatym (oczywiście) wujku z Ameryki. Tenże widząc długą kolejkę przed spożywczym sklepem, pyta siostrzeńca, dlaczego ludzie tak się ustawili? Jajka dają, odpowiada siostrzeniec. O, u nas to trzeba za nie płacić – konstatuje ze zrozumieniem wuj. A jeśli jeszcze przyszła paczka z USA, a w niej dżinsy, to była radość! W szkole koledzy dotykali, szczypali materiał, a szanse powodzenia u koleżanek rosły. A teraz to już trzeba podjechać mercedesem albo bmw chyba. Po prostu kiedyś małe rzeczy cieszyły. Nawet kiedy jajka dawali, była radość.
To szary PRL. Ale także czasy wcześniejsze, które pamiętają ci, co mieli nieszczęście (?) wcześniej się urodzić, niepozbawione są kolorów. Chociaż oczywiście obiektywnie patrząc na lata okupacji, trzeba przyznać, że barwa czarna zdecydowanie ogólnie przeważała. Ale cóż, ludzka pamięć jest na pewno wybiórcza. Czerń zbladła.
Ponieważ jako urodzony optymista chcę wspomnieć te – być może nieliczne, ale jednak jaśniejsze fakty, na ciemnym tle, nadmienię o dobrze zapamiętanym epizodzie. Jechaliśmy bryczką do Krakowa oddalonego wówczas o 16 km od wsi Branice, w której wówczas mieszkaliśmy. Dziś to już tereny włączone do miasta. Wjeżdżając w przedmieścia, mijaliśmy dość liczną, ze sporą gromadką dzieci, rodzinę głośno płaczącą i ładującą się na chłopską furmankę z bagażami. Zapytana mama wyjaśniła, że to Żydzi, którzy muszą przenieść się do getta w Płaszowie. Getto to zostało potem przedstawione w znanym filmie "Lista Schindlera". Czy to nie optymistyczny fakt, że Żydzi znaleźli jeden pozytywny rodzynek – Niemiec, który ich ratował! Dla mnie miłym (o wstydzie!) faktem było to, że oni na chłopskiej furmance przymusowo wysiedlani, a my w bryczce ze stangretem (w liberii!) – na uwielbianej przez nas, dzieci – wycieczce do miasta. A tam zakupy m.in. zabawek, odwiedziny u kuzynów, jednym słowem frajda. To okrutne zestawienie można by nieco złagodzić stwierdzeniem, że wtedy jeszcze, w 1942 roku, nie wiedziało się o planach wymordowania do imentu całego narodu wybranego. Właśnie go zaczęto "wybierać".
Tak atrakcyjny w oczach 8-latka Kraków, wcale nie był bezpiecznym miastem. Wspomniani kuzyni wkrótce przenieśli się w "stałe" odwiedziny do nas. Też ku mojej radości. Wsi spokojna!
Ponieważ zdarzały się akcje podziemnej armii na instytucje i pojedynczych Niemców, co ostatni wprowadzili niezbyt miłą kalkulację. Za jednego zabitego (np. szczególnie okrutnego gestapowca) rozstrzeliwano stu Polaków. Delikwentów dostarczały uliczne łapanki. Na jakąś ulicę nagle w biały dzień podjeżdżały "budy", tj. duże, kryte plandekami ciężarówki, do których zapraszano krzykami, biciem kolbami, a jak ktoś nie był chętny i np. próbował uciekać – to i strzałami – przypadkowych przechodniów. Przetrzymywani (w Krakowie na ulicy Montelupich) w więzieniu byli gotowi do wykorzystania stu za jednego. Dlatego zabijanie Niemców nie było prostą sprawą. Musiał być wydany przez podziemie (AK, NSZ) wyrok na kogoś, kto szczególnie dawał się we znaki. Przykład – zamach na Kutcherę. Jak musieli się czuć zamachowcy, jeśli mieli kogoś z rodziny lub przyjaciół jako zakładników? Nie tylko sami bardzo ryzykowali, ale podpisywali na nich wyrok śmierci.
Takimi drobiazgami nie przejmowała się sławiona w PRL-u Gwardia Ludowa. Oni szczycili się np. osławioną akcją na "Cafe Club", wrzucając przez okno kilka granatów do tej niemieckiej kawiarni. Kogo ewentualnie (bo nie wiadomo) zabili, ranili? Jakichś żołnierzy frontowych, cywilne rodziny niemieckie, które poszły z dziećmi na lody? Te akcje GL-u były akcjami politycznymi. Chodziło o pokazanie, że gdy oni "walczą", AK stoi z bronią u nogi. Wiadomo – faszyści! No cóż, wielki Stalin dawał przykład, że troska o życie ludzkie nie jest priorytetem w idei bolszewickiej. Ilu Polaków poszło pod ścianę za parę poranionych matek z dziećmi?
Może i dobrze im tak. Co robiły w Warszawie (Niemcy mieli nawet swoją dzielnicę). Ale czy skórka warta była wyprawki? Potem Gomułka mówił – przecież to tylko my walczyliśmy naprawdę! Krytyka działań AK była znacznie wyraźniej akcentowana po wojnie w kazamatach UB.
I cóż tu jest jasnego w tym obrazie okupacji? Ano są tylko niewielkie jasne pasemka. Jednym z nich był fakt, że Niemcy np. nie aresztowali pasażerów bryczki, zwłaszcza tych mówiących płynnie po austriacku (!). Przede wszystkim z praktycznej przyczyny – co zrobić z końmi? Ja osobiście nie pamiętam, ale podobno raz wjechaliśmy w środek łapanki. I cało wyjechaliśmy. Dużo później, bo zimą na przełomie 1944/45, do majątku przyszedł oddział AK nocą (notabene którego ojciec był członkiem) rekwirować świnie. Chłopaki musieli coś przecież jeść! Ktoś z folwarku doniósł Niemcom i ci zrobili na partyzantów (na szczęście kiepską) zasadzkę. Padło parę strzałów, ale oddział wycofał się bez strat. A najważniejsze, że żaden z Niemców nie został raniony lub zabity. Jeśliby tak się stało, nie miałby dzisiaj kto pisać tych wspomnień. Niemcy wpadli do tzw. dworu i postawili pod ścianą na rozstrzelanie mężczyzn z mojej rodziny. Widziałem to przez okno. Niemcy krzyczeli – ale swoim wiedeńskim akcentem (mieszkali i chodzili tam do szkół). Jeszcze głośniej na nich (!) krzyczał dziadek, ojciec i stryj, zwłaszcza stryj, który był emerytowanym pułkownikiem armii austriackiej i zachowywał się, jakby prowadził musztrę w koszarach. Najwyższy rangą z Niemców był podobno porucznik. Pozazdrościć stryjowi zimnej krwi! No cóż, zawodowy wojskowy. Oczywiście przedstawił się stopniem, co musiało porucznika trochę skonfundować. Niemcy, a zwłaszcza żołnierze – to karny naród. Stryj odwrócił kartę – bandyci grasują po nocach! Rabują inwentarz przeznaczony m.in. do wyżywienia armii niemieckiej! Nie ma żadnej ochrony i co my możemy zrobić? To ci tupet!
Skończyło się szczęśliwie na założeniu na domu syreny alarmowej (rzeczywiście głośnej), która jednak nigdy szczęśliwie nie była w akcji użyta.
Najpierw należało znaleźć tego, kto doniósł. Okazał się nim mechanik "złota rączka" naprawiający maszyny rolnicze. Czemu to zrobił? Może liczył na nagrodę? Chłopcy wzięli go na przechadzkę po lesie. Musiał się w nim po nocy zagubić, bo nikt go już potem nie widział. A rodzina w oczach folwarcznych urosła jako dobrze chroniona. Stryj śmiał się – ładne mi śmichy-chichy! Że u Niemców, kto krzyczy, to widocznie ma prawo. Stryj dożył 99 lat już w PRL-u, a teraz ten wiek osiągnął jego syn inżynier konstruktor w Krakowie.
Ze stryjem, który nas wtedy uratował, kojarzy mi się jeszcze jedno zdarzenie. Otóż bardzo już wiekowy, ale sprawny fizycznie, spacerował codziennie (dla zdrowia) do pobliskiego parku. Ubrany w czarny elegancki paltocik i takiż melonik – pewno krzyk mody sprzed 80 lat, źle już jednak widział.
Drogę codzienną znał, więc puszczano go samego. Pewnego dnia podeszła do niego jakaś pani i włożyła mu coś do ręki. Przyniósł to do domu i okazało się, że to była cytryna. Ówczesny trudny do zdobycia rarytas! "Ruszaj się Bogdan w sklepie są cytryny...".
Wnuk stryja wybawcy mieszka od lat w Kanadzie, gdzie kończył studia. Jest wykładowcą, profesorem na jednym z tutejszych uniwersytetów. Żeby było sprawiedliwie, i z nim kojarzę pewną historyjkę. Otóż na jednym ze spotkań-party któryś z kolegów profesorów, Niemiec, dość głośno "żartobliwie" zaczepił mego kuzyna, wyrażając ubolewanie, że tak mało jest o światowej skali technicznych osiągnięć Polaków. W milczeniu, które zapadło, bo Kanadyjczycy takich odzywek nie lubią, kuzyn odparł skromnie, że owszem, nie da się ukryć, jak daleko jesteśmy w tej materii za Niemcami. Po prostu musimy być mniej zdolni, nie wykazujemy takiej naukowej inwencji. Na przykład nigdy nie przyszło nam, Polakom, do głowy, żeby spróbować robić z ludzi mydło, i to z powodzeniem! Niemiec nic nie odpowiedział i jak to się mówi – zmył się. Kuzyn otrzymał wiele uścisków dłoni i gratulacji istotnych zwłaszcza w sytuacji obecnych na spotkaniu (a jak?) przedstawicieli narodu, z którego to mydło próbowano robić. Nie wiem, w jakim języku towarzystwo się porozumiewało, bo w Quebecu często ludzie przechodzą z angielskiego na francuski i odwrotnie, w każdym razie podsumowano sprawę w słowach – jeśliby przetłumaczyć na polski – aleś mu przys...ł. Brawo.
Ale skąd te wspominki z dawnych lat się zaczęły. Otóż parę dni temu w rozmowie z Kanadyjczykiem pochodzenia angielskiego, który ma ładnego czarnego, podpalanego jamnika, zażartowałem, że miałem kiedyś takiego, prawie identycznego psa. Przyznałem jednak, że pies Putzi właściwie nie był mój, tylko niemieckiego lotnika, który (było ich kilku) u nas mieszkał w oficynach. Bo w pobliżu było lotnisko. I co – Niemcy pozwalali właśnie tobie, polskiemu dziecku, bawić się z ich psem? Przecież oni traktowali was jak "psów"! Powiedziałem – myślisz, że tak jak wy kolorowych w swoich koloniach – nim was przepędzili? Facet ma koło 70-tki, wygląda na wykształconego (choć o dyplom go nie pytałem) i dobrze gra na fortepianie. Wiadomości europejskie – sam jest urodzony w Kanadzie – ma dosyć schematyczne. Pomyślałem więc, choć on tego nie przeczyta, że dobrze może by było napisać parę słów dla tych, co nie pamiętają, a wiedzę czerpią wyrywkowo z często tendencyjnych źródeł. Jak pisałem – było źle, było strasznie, ale nie zawsze i nie wszędzie. Bywało też po ludzku. Są przecież przykłady. Może Żydzi musieli się bardziej bać Polaków niż Niemców, bo Polacy kapowali, denuncjowali, a Niemcy Żyda od Polaka nie rozróżniali? Tako rzecze "profesor" Bartoszewski. Ale na szczęście był Schindler ze swoją listą. No cóż, można i tak, chociaż reszta włosów się na głowie jeży na takie interpretacje. W ogóle – Jerzy nie wierzy, że koło wieży jest dużo jeży!
Ach, dzielna moja rodzina. Szlachecka u nich fantazja! Ale napiszę coś nieoczekiwanego. W Branicach (przed nami była to siedziba Potockich, u których bywała jako dziecko teściowa P. Mielżyńskiego, jego wspomnienia reklamował "Goniec"), oprócz dworu były dwie oficyny i licząca 600 lat o grubych murach wieża obronna. We dworze pełno było bliskiej rodziny. Miejsca dosyć, jedzenia też (bo wszystkich świń ani Niemcy, ani partyzanci nie zabrali) – a w Krakowie żywność na kartki i uliczne łapanki. W jednej oficynie niemieccy lotnicy (patrzący na szczęście głównie w niebo), a w drugiej dwaj młodzi kilkunastoletni chłopcy żydowscy w piwnicy pod kuchnią. Za ukrywanie Żydów był nieodwołalny wyrok śmierci dla całej rodziny. Gdy tylko pojawili się w białych kożuchach Sowieci (styczeń był śnieżny w 1945 roku), obaj nastolatkowie przyłączyli się do nich i pomaszerowali na zachód.
Podobno ktoś ich spotkał w USA. Nikt nie wymagał – i nie doczekał się od nich podziękowania. Wiadomo, wdzięczność jest najszybciej starzejącym się uczuciem. A poza tym cóż w tym nadzwyczajnego? Goje mieli obowiązek ratować przedstawicieli Narodu Wybranego! Nawet z narażeniem swego i rodziny życia. Ale oczywiście to nigdy nie było wystarczające! Dobrze, że chociaż można pokazywać sztandarowego Schindlera, bo Polacy się nie popisali.
Ja zapytałem dużo później rodziców – czy (za przeproszeniem) mieliście dobrze w głowach? Wy i dziadkowie? W razie wpadki cena byłaby wysoka. Do stołu siadało 30 osób, tyle byłoby grobów na katolickim cmentarzu. Bo Żydów zakopano by osobno. Mama powiedziała, że było bezpiecznie właśnie ze względu na zakwaterowanych Niemców. Poza tym za wydanie Żyda groziła kara śmierci – i takie wyroki wykonywała AK. Lekkomyślność niegodna odpowiedzialnych rodziców! Czyż nasz mechanik całego oddziału partyzanckiego nie wystawił Niemcom? Może o Żydach, albo że to Żydzi, nie wiedział.
W tej rozmowie byłem w stosunku do starszego pokolenia bardzo krytyczny. Przecież nie jestem tchórzem – przeciął ojciec, który jako 19-letni ułan sam walczył w 1920 z bolszewikami, dotarł do Kijowa. Opowiadał o przywódcy Ukraińców współpracującym z Piłsudskim – atamanie Petlurze. Ciemne (rzeczywiście nieprawdopodobnie) ukraińskie chłopstwo nie bardzo go wsparło. Nie chcemy Petlury, nie chcemy polskich panów. Po rewolucji wszyscy będą równi. Oczywiście wódz rewolucji "zrównał" parę milionów chłopów... z ziemią. Nieco później historia się w pewnym sensie powtórzyła, kiedy doznali chłopi znów wyzwolenia na naszych Kresach w 1939 roku. Po półtora roku, już rozkułaczeni i w kołchozach, rzucali się Niemcom na szyję. Ale głupi hitlerowcy ich odtrącili. Po roku 1945 wszystko wróciło do normy na Podolu i Wołyniu. Tylko starsi pamiętający polskie rządy, cicho wzdychali – wernyj, wernyj polska maty, budem tebe szanowaty. Ale to już historia. Mają swego Janukowycza, Juszczenkę, Tymoszenko, próbują się truć nawzajem, zamykają w więzieniach i zamiast się cieszyć, że mają państwo wreszcie wolne, niezależne, duże (bo są po Francji najwięksi w Europie), kłócą się, czy parlament ma obradować po ukraińsku, czy w języku rosyjskim. W ruch idą pięści. Pamiętam, jak na kursach komputerowych naskakiwali na siebie lwowski i kijowski Ukraińcy. Czemu wplatasz polskie słowa? A ty ruskie! Mam nadzieję, że nie przyjdzie czas, kiedy Putin ich pogodzi.
Miały być dziecięco-młodzieżowe wspomnienia. Nawet czołowa fotografia to wyraża, ale temat jak łańcuszek się rozciągnął.
Cóż, ja się załapałem na czasy okupacji, ale szczęśliwie byłem za młody, żeby ginąć tak jak Kolumbowie rocznik 20., na barykadach. Jestem jednak z innej gliny ulepiony niż oni. Inny też od ochotniczego wstępowania do armii do walki z Niemcami, czy też Ruskimi. Tylko raz, i to z Olem Pruszyńskim, który grafem jeszcze nie był, znalazłem się pod prawdziwym gradem kul w czasie pamiętnych Targów Poznańskich 1956. Przyznam się uczciwie, że wtedy się nie bałem. Mogłem więc powiedzieć ojcu (zmarł w 1986 roku – 30 lat później), że tchórzem jednak nie jestem.
Ale nie jestem też "kamikadze", żeby narażać życie, przede wszystkim rodziny, ukrywając np. Żydów czy innych obcych. Brak wyobraźni i głupotę wygarnąłem starszemu pokoleniu – co musiało ich mocno dotknąć, bo zawsze odnosiłem się do nich z szacunkiem, na który zasługiwali. Takie były czasy – spuentowała pojednawczo mama. Takova byla doba. Czy to wszystko tłumaczy?
Jan Ostoja
Toronto, kwiecień 2013