Z Ost Frontu: Wpadka
Wpadka
W zeszły czwartek dostałem nagle e-mail od przyjaciela Wiktora Węgrzyna, który stworzył Rajdy Katyńskie, które już 12 razy wyruszyły uczcić pomordowanych przez Stalina rodaków na Wschodzie. Wiktor pisał, że go okradziono w Madrycie, że jest bez pieniędzy – ratuj.
Oczywiście ruszyłem i wysłałem mu 400 dolców i zaoferowałem kartą kredytową zapłacić za hotel, ale ten mi odpisał, że hotel takiej zapłaty nie przyjmie. Później okazało się, że to nie był Wiktor, a jakiś łobuz, który się pod niego podszył.
Dalej okazało się, że takie numery stale się powtarzają i trzeba bardzo uważać, a najlepiej od domniemanego przyjaciela żądać podania jakiejś informacji, która zidentyfikuje go.
Wybory
Próbuję obalić mych dwóch przeciwników zarejestrowanych w Wołkowysku. Jednemu zbierali urzędnicy starostwa podpisy w godzinach urzędowania i chodzili po zakładach pracy, gdzie pod groźbą zwolnienia pracownicy nie tylko musieli podpisać wnioski o jego rejestrację, ale jeszcze obiecać, że będą na niego głosować.
Drugi kandydat nie mieszkający w Wołkowysku pojawił się też nagle i nie wiadomo na podstawie czego został zarejestrowany.
Na Białorusi jest jeszcze inne wyjście, bo jest zawsze rubryka "żaden z kandydatów mi nie odpowiada" i jeśli ją zakreśli dużo głosujących, to też komisja wyborcza powinna ogłosić nowe wybory. Teraz jest problem, jak nakłonić sporo rodaków, by tak zagłosowali.
Kto winien
W środę była w Mińsku sesja Najwyższego Sądu Białorusi. Okazało się, że już 11 kandydatów odwołało się od wyroku niezarejestrowania ich przez Obwodowe Komisje Wyborcze. Z tego jednemu Sąd Najwyższy przyznał rację, a dziesięciu padło. Tego dnia była rozpatrywana skarga byłego kandydata na prezydenta pana Milinkiewicza. Okazało się, że po dwóch kontrolach dwa razy Obwodowa Komisja znalazła 30 proc. jego podpisów nie odpowiadających przepisom prawa wyborczego.
Niektóre pretensje były śmieszne, ale istotne, bo kodeks nakazywał, by np. daty składania podpisu wypełniał ten, co podpisywał wniosek o rejestrację, dalej było kilka, gdzie były złe numery paszportów itd. W sumie uznano, że 30 proc. podpisów było wadliwych, a jeśli tylko 15 proc. podpisów jest złe, to kandydata odrzucają.
U mnie było z podobnych przyczyn tylko 20 proc. "złych" podpisów i na tej podstawie odrzucono mą kandydaturę.
Trzeba powiedzieć sobie prawdę. Opozycja nie przygotowywała się do wyborów, a trzeba było zacząć już w maju. Po pierwsze, każda zarejestrowana partia mogła bez kłopotu wystawić ile chciała kandydatów bez zbierania podpisów, więc trzeba było wstąpić do jednej z bodaj czterech partii i sprawa byłaby załatwiona. Np. Partia Obywatelska w naszym okręgu wystawiła pana Kruka, który pochodzi z Ostrowca i nikt go w Wołkowysku nie zna.
Dalej trzeba było dokładnie przestudiować kodeks wyborczy i nie robić potem prostych błędów, jakie ja też robiłem, bo choć wszystkie rubryki wypełniali u mnie wnioskujący, to dla ułatwienia wypisywaliśmy daty sami.
Gdybyśmy zrobili, jak piszę, to walka byłaby dopiero na etapie wyborów i na tę walkę też trzeba było się przygotować.
A. graf Pruszyński
Warszawa/Mińsk
Czy zaświta jutrzenka?
Jeszcze światło nie jest wyraźnie oddzielone od ciemności – to znaczy oczywiście jest, jakżeby inaczej – ale jeszcze niewyraźnie – jednak wszystko wskazuje na to, że wkrótce może nam zaświtać jutrzenka swobody. To znaczy nie swobody, co to, to nie, aż tak dobrze to nie ma – ale jutrzenka w postaci przywrócenia utraconej jedności moralno-politycznej naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Niektórzy Czytelnicy zżymają się na mnie za to określenie. Jakże – powiadają – może pan tak pisać, skoro nawet hymn Unii Europejskiej głosi, że "wszyscy ludzie będą braćmi", a w tej sytuacji nie może być narodów bardziej i mniej wartościowych? – Owszem – ja na to – ale jeśli nawet "wszyscy ludzie będą braćmi", to wiadomo przecież, że są bracia młodsi i bracia starsi i że status braci młodszych jest mimo wszystko nieco mniej uprzywilejowany niż status braci starszych, którzy już choćby z samego starszeństwa oczekują, z jednej strony, większego szacunku, a z drugiej – większej wyrozumiałości.
W rezultacie to, co w żadnym razie nie uszłoby na sucho braciom młodszym, braciom starszym nie tylko uchodzi na sucho, ale w dodatku uważane jest za rzecz zwyczajną. Widać zatem wyraźnie, że są narody mniej i bardziej wartościowe, podobnie jak zwierzęta w folwarku pana Jonesa, opisanym przez Jerzego Orwella. Jak wiadomo, wszystkie zwierzęta były tam równe, ale niektóre, a konkretnie – świnie – były jednak równiejsze od innych.
Wróćmy jednak do jutrzenki w postaci przywrócenia utraconej jedności moralno-politycznej naszego mniej... – i tak dalej. Jak wiadomo, taka jedność ostatni raz miała miejsce za panowania Edwarda Gierka, kiedy to z tego samego klucza śpiewali partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, żywi i uma... – no, mniejsza z tym. Potem jednak nastąpiły wydarzenia czerwcowe, a później – "Adam i cholera, a potem Juliusz i suchoty" słowem – jedność moralno-polityczna prysła jak mydlana bańka, a nasz mniej wartościowy naród tubylczy podzielił się na rozmaite grupy. Przewidział to już dawno poeta, pisząc: "Najpierw jest tak; tworzą się grupki: tutaj Tuwimy, tam – Kadłubki, tu nacje te, tu te." – no a potem jest już coraz gorzej – aż niektórzy, nie mogąc wytrzymać narastającego ciśnienia, przechodzą na jasną stronę Mocy.
Otóż jutrzenka swo... – to znaczy pardon – oczywiście nie żadnej tam "swobody", tylko przywrócenia jedności moralno-politycznej zaświtała w związku z aferą Amber Gold oraz podpisanym 17 sierpnia przez Jego Świątobliwość Cyryla i JE abpa Józefa Michalika "Przesłaniem" do narodów polskiego i rosyjskiego – żeby się "pojednały". Jak wiadomo, na pierwszym po letnich kanikułach posiedzeniu Sejmu, premier Tusk, prokurator generalny pan Seremet i pobożny minister Gowin zostali zasypani 175 pytaniami, na które udzielali wymijających odpowiedzi. Na tym wszakże afera się nie kończy, bo oto okazało się, że premier Tusk już w maju wiedział, że Amber Gold nie ma żadnego złota – w związku z czym PiS skierowało do niezależnej prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przezeń przestępstwa, że "wiedział, a nie powiedział" – to znaczy oczywiście powiedział, jakżeby inaczej – ale tylko synowi. Komu jeszcze powiedział, kto zdążył wycofać z obiecanym zyskiem wkłady z Amber Gold – to miałaby wyjaśnić najsampierw niezależna prokuratura, a potem ewentualnie – niezawisły sąd.
Na razie jednak można odnieść wrażenie, jakby zakonspirowani protektorzy Amber Gold prowadzili operację dezinformacyjną, rozpuszczając w niezależnych mediach głównego nurtu fałszywe pogłoski, jakoby pan Marcin Plichta, obecnie będący "Marcinem P.", napożyczał pieniędzy od gdańskich przestępców i że tak naprawdę, to właśnie ci przestępcy obłowili się na krzywdzie tysięcy naiwniaków, co to uwierzyli, że papierki, na których wydrukowano, iż są złotem, są nim rzeczywiście. Wprawdzie takie fałszywe pogłoski pozwoliłyby prawdziwym beneficjentom, moco- i forsodawcom "Marcina P." odwrócić podejrzenia od siebie samych, ale nie da się ukryć, że z punktu widzenia samego premiera Tuska wygląda to znacznie gorzej. Wprawdzie ci "gdańscy przestępcy" na razie jeszcze nie mają żadnych nazwisk, ale przecież i bez tego można by wyciągnąć wniosek, że niezależna prokuratura, a także – niezawisłe sądy pozostają w służbie zorganizowanej przestępczości.
Z dwojga złego nie wiadomo, co lepsze – czy podejrzenie, że niezależna prokuratura i niezawisłe sądy są naszpikowane agenturą i w związku z tym w podskokach wykonują rozkazy bezpieczniackich watah, czy też – że pozostają w niebezpiecznych związkach ze środowiskami zorganizowanej przestępczości. Oczywiście jedno drugiego wcale nie musi wykluczać, bo granica między bezpieczniackimi watahami a zorganizowaną przestępczością, o ile w ogóle istnieje, to jest niezwykle płynna – ale z punktu widzenia prestiżowego związki z gangsterami wydają się bardziej kompromitujące.
Oczywiście nigdzie nie jest powiedziane, że niezależna prokuratura w ogóle dopatrzy się po stronie premiera Tuska jakichś znamion przestępstwa, co to, to nie – zgodnie z zasadą, że jeśli nawet "czas zmienić politykę rolną, to ludzi krzywdzić nam nie wolno" – to jednak jakieś ofiary muszą być. Jakie? Ano, w tej sprawie decyzje najwyraźniej jeszcze nie zapadły, w związku z czym również premier Tusk "zastanawia się", jak głęboki powinien być "wstrząs" w niezależnej prokuraturze. Znaczy – generałowie też się jeszcze zastanawiają, czy, dajmy na to, poświęcić tylko pana prokuratora Seremeta, czy też haratać głębiej – również po samym premierze Tusku.
Gdyby doszli do wniosku, że rzucenie na pożarcie tylko pana prokuratora nie wystarczy, nasz nieszczęśliwy kraj wkroczyłby w fazę podmianki na politycznej scenie. Nie jest wykluczone, że właśnie to wisi w powietrzu, bo oto wirtuoz intrygi w osobie pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego wystąpił z rodzajem expose, w którym odpowiadając na wielokrotne błagania: "Ja-ro-sław – Pol-skę – zbaw!", przedstawił program zbawienia naszego nieszczęśliwego kraju. Zwraca uwagę, iż program ten ma charakter znanego z poprzednich etapów dziejowych – zwłaszcza z epoki jedności moralno-politycznej narodu – "dalszego doskonalenia" – oczywiście w ramach ustroju i sojuszów. W expose nie ma bowiem ani słowa ani o budowie "IV Rzeczypospolitej", ani o konieczności wysadzenia w powietrze "układu", a tylko o połączeniu CIT-u z PIT-em w jednej ustawie, stworzeniu 1,2 miliona nowych miejsc pracy – a wszystko – właściwie bez pieniędzy, to znaczy – oczywiście za pieniądze, jakżeby inaczej, tyle że za takie, które na skutek wspomnianych zbawiennych reform pojawią się w najbliższej przyszłości same. Na razie jednak dług publiczny przekroczył bilion złotych i nadal powiększa się z szybkością około 10 tys. złotych na sekundę, a same koszty jego obsługi w tym roku przekroczą 43 miliardy.
Wreszcie – jakże prezes Kaczyński zamierza przystąpić do realizowania zbawiennego planu, pozostając w opozycji? Na to pytanie nie ma odpowiedzi, chyba żeby – podmianka. Jeśli podmianka – aaa, to co innego! Wtedy otwierają się różne możliwości – ale pod jednym warunkiem – że Prawo i Sprawiedliwość wykaże się posiadaniem "zdolności koalicyjnej". Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że program budowy "IV Rzeczypospolitej", a zwłaszcza – wysadzenia w powietrze "układu" – na posiadanie "zdolności koalicyjnej" nie wskazuje. Po cóż bowiem potencjalnym koalicjantom jakaś IV Rzeczpospolita, skoro właśnie Rzeczpospolita III stwarza im takie warunki, że rozkwitają w niej "jak grzyb trujący i pokrzywa"? Jakże wysadzać "układ", skoro tkwią oni w tym "układzie" po same uszy?
W takiej sytuacji jest oczywiste, że na posiadanie przez PiS "zdolności koalicyjnej" może wskazywać wyłącznie program "dalszego doskonalenia". Czy jest realistyczny, czy nie – to nie ma najmniejszego znaczenia, bo i tak nikt nie będzie go realizował. Chodzi tylko o pokazanie za jego pośrednictwem, że PiS nikomu nie chce zrobić żadnej krzywdy i że można przyszłą koalicję kombinować również z jego udziałem.
Na taką intencję pośrednio wskazuje również rozbrojenie przez prezesa Kaczyńskiego miny, na którą chcieli wsadzić go les renegats, to znaczy – dawni PiS-owcy, którzy z różnych powodów stali się nieprzejednanymi wrogami pana prezesa. Ta mina to otwarta wojna z Kościołem, a konkretnie – z Episkopatem na tle "pojednania" z Rosją.
Prezes Kaczyński zauważył, że podpisane 17 sierpnia porozumienie, którego celem jest wspólna obrona przed "cywilizacją śmierci", "nie jest problemem dla PiS", zaś o Jego Świątobliwości Cyrylu nie sądzi "nic". Takie stanowisko wprawdzie nie jest tak entuzjastyczne wobec "pojednania" jak stanowisko Salonu czy endokomuny, której podobno już "nie ma" – ale nie oznacza też żadnej wojny z Kościołem.
W tej sytuacji przywrócenie jedności moralno-politycznej naszego mniej wartościowego narodu tubylczego okazuje się całkiem możliwe – oczywiście pod warunkiem, że Moce zdecydują się rzucić samego premiera Tuska na pożarcie – bo to właśnie otwierałoby możliwość, a nawet konieczność dokonania na politycznej scenie podmianki, w następstwie której pojawiłaby się koalicja, która przedstawi zbawienny program, którym wszyscy będziemy się ekscytować – oczywiście aż do następnego krachu.
Podstawowa tradycja Wielkiej Polski i ideały sarmackie
Kółka samokształceniowe - c.d. Tajnych Kompletów
Zdecydowanie polecic mozna piekny wykład ks. prałata Romana Kneblewskiego, proboszcza parafii NSPJ w Bydgoszczy, na XXII niedzielę zwykłą - 2 września A.D. 2012, dotyczacy podstawowej tradycji Wielkiej Polski i ideałów sarmackich, zobacz
Tematy
- Tydzień Sarmacki 7-13 września w naszym kościele
- Po co komu Sarmacja?
- O wielkości dawnych Sarmatów
- Konieczność odkrywania na nowo wspaniałych kart naszej historii
Ta wojna wciąż trwa
Mało kto przewidywał 1 września 1939, jak wielką katastrofą będzie dla Polski rozpoczynająca się wojna; katastrofą przekraczającą wszystkie polskie klęski znane z historii; zagrażającą ciągłości narodowego bytu.
To nie przesada.
Klęska Polski w II wojnie światowej uruchomiła mechanizmy, które rozłożyły na łopatki Polaków jako niezależny podmiot polityczny. Wojna ścięła Polsce głowę, a ta która została przyszyta, czy gdzieniegdzie odrosła, nie wypełnia nawet połowy dawnej przestrzeni.
Agresja Niemiec hitlerowskich i wtórujący jej chwilę potem zdradziecki atak Związku Sowieckiego nie tylko rozorały polskie terytorium na połowę, ale poprzez niemiecką politykę eksterminacji elit polskich i czystki sowieckie zadały Polsce cios po gardę.
Polacy już się z tego nie podnieśli. Ucięty pień wypuścił co prawda boczne gałęzie, ale przestał iść w górę.
Stało się tak dlatego, że od samego początku, tak w przypadku zachodniego zaborcy, jak i wschodniego, nie chodziło jedynie o podporządkowanie terytorialne czy też eksploatację gospodarczą, a o wyeliminowanie Polski jako niezależnego ośrodka politycznego. Tak elity niemieckie, jak i rosyjskie uznawały niepodległe państwo polskie za wyprysk na zdrowym ciele Europy – wyprysk będący wynikiem niekorzystnego zbiegu okoliczności pod koniec I wojny światowej; ot, taki wrzód historyczny, który odrósł po dawno rozebranym królestwie, wypadek przy pracy wielkich mocarstw.
Ów wrzód okazał się jednak wielkim sukcesem geopolitycznym i gospodarczym – powstrzymał europejskie plany bolszewików, bruździł niemieckim firmom, rozsiadł się wygodnie na śląskich kopalniach i przeszkadzał w scaleniu niemieckiego Pomorza, prowadził sensowną politykę wobec Rumunii i Węgier, przyjaźnił się z Włochami.
Wszystko to za sprawą ambitnej niezależnej polityki prowadzonej przez polskie elity, bez kompleksów i ze swadą. Byli to w końcu ludzie pewni swego, bez przetrąconego kręgosłupa. Nastąpiło nieprawdopodobne mentalne odbudowanie Polski – ukształtowanie nowoczesnego narodu, dumnego ze swej historii i świeżo odniesionego zwycięstwa nad bolszewikami.
To nie było popychadło. To był ośrodek polityczny. Celem wojny było zlikwidowanie tego ośrodka stojącego na drodze realizacji polityki starych mocarstw.
Dlatego to nie była zwykła wojna, lecz wojna, która miała zabić nasz naród. Dlatego Hitler, walcząc na śmierć i życie, nie żałował środków do wyburzania dynamitem domów popowstańczej Warszawy, a Stalin mu w tym nie przeszkadzał. Robili to po to, by z "polskim problemem" nie musieli się borykać kolejni kanclerze i sekretarze.
Elit niemieckich nikt planowo nie niszczył, nie deportował – przetrwały, podobnie elity czeskie, francuskie czy holenderskie.
Polskie były przeznaczone "na odstrzał", Polska miała się cofnąć w rozwoju cywilizacyjnym.
Ta polityka w dużej mierze była skuteczna. Przerwano ciągłość materialną pokoleń polskich, skala utraconego majątku jest trudna do opisania.
Wymordowano lub wywieziono setki tysięcy najbardziej światłych i przedsiębiorczych Polaków, rozproszono ich rodziny. Niemcy wspólnie z bolszewikami zrealizowali plan zagłady Polski. Polska jako kraj poniosła w II wojnie światowej największe straty, wyszła z tej hekatomby całkowicie odmieniona i przenicowana.
Dlatego tak trudno jest jej dzisiaj się odrodzić, dlatego w tak wielkich bólach rodzi się budowa historycznych mostów do tamtej tożsamości polskiej, tak trudno jest nam wydobyć się z podległości i nowoczesnego niewolnictwa.
Niemcy mordowali Polskę tylko kilka lat, po nich przyszli bolszewicy, którzy zabrali się do tego równie metodycznie, zaczynając od wyrugowania całych warstw społecznych i grup zawodowych
Resztki, które przetrwały wojenną gehennę, pożerał i deprawował czerwony moloch nowego "internacjonalizmu". Narzucając Polsce ustrój, Sowieci wymienili elity. Te podmienione, w kolejnych pokoleniach trwają do dzisiaj w Warszawie.
To wszystko efekt straszliwych wydarzeń zapoczątkowanych przez niemieckie hordy 1 września.
Niemcy nie do końca przegrali wojnę, ich wygrana to właśnie oczyszczone polskie przedpole; to dzięki Hitlerowi wyludniającemu i równającemu z parterem Warszawę, Angela Merkel nie ma "polskiego problemu". To dzięki zgilotynowaniu polskich elit Berlin ma dzisiaj na wschodzie same salonowe pieski i łaszące się do nogi biało-czerwone przymilne kotki.
Klęska Polski jest jeszcze większa niż zazwyczaj zdajemy sobie sprawę, bo nasi wrogowie rozsadzili nas od środka. Pozbawiając jednej elity, zafundowali nam przyszywaną, która się nas boi i nami pogardza – elitę kolonialną i kompradorską. Ona przez dwa pokolenia reprezentowała interesy sowieckie, a dzisiaj z takim samym brakiem obrzydzenia reprezentuje inne obce.
To dlatego jest nam ciężko, bo ta elita pilnuje naszego zniewolenia i nim się karmi. Dlatego nie jest możliwe odrodzenie Polski bez odrzucenia tej kasty – bez restauracji nowych elit – duchowego spadkobiercy wolnej Polski.
I o to dzisiaj wciąż toczy się wojna.
Andrzej Kumor
Mississauga
Taki smutek i strach...
Pamiętam ten wieczór, kiedy umierał nasz Papież. Był nasz. Nie tylko nasz – katolików, ale nasz – Polaków. Wiem, że Papież był Ojcem wszystkich katolików, i wiem, że obecny Papież jest teraz naszym Ojcem Świętym, ale Jan Paweł II był po prostu nasz.
Już jako dziecko poczułam mądrość i dobroć płynącą od naszego Papieża. Pamiętam to jak dziś. Jakiś straszny ból przeszył moje serce, kiedy w telewizji pokazywali upadającego od postrzału Jana Pawła II. Pamiętam wtedy Jego twarz wykrzywioną od bólu i pamiętam, że strasznie płakałam. Nie znałam wówczas dobrze naszego Papieża, nie śledziłam wszystkich Jego działań, ale kiedy widziałam Jego twarz, wydawała mi się ona pełna dobroci i cierpiałam, kiedy On cierpiał.
Z dzieciństwa z reguły pamiętamy tylko niektóre momenty, zwykle jawią się jak fragmenty filmu, a najczęściej związane są z emocjami, tymi dobrymi i tymi złymi. Im silniejsze emocje, tym lepiej pamiętamy sceny z naszej młodości. I tak, ta właśnie scena, duży pokój, czarno-biały telewizor, upadający Papież, płacz matki i jakiś dziwny, niezrozumiały, lecz przejmujący mój smutek i strach właśnie pamiętam.
Po wielu latach, już jako w pełni dojrzały, dorosły człowiek, matka i pedagog, doświadczyłam podobnego uczucia smutku, bezsilności i strachu. Najpierw przyszła obawa. Pamiętam wszystkie szczegóły tego wieczoru 2 kwietnia 2005 roku. Byłam wtedy u znajomej na imieninach, a że był Wielki Post, nie tańczyliśmy i za bardzo nie bawiliśmy się, tylko siedzieliśmy przy stole, jedliśmy i rozmawialiśmy. W tle cały czas grał telewizor z informacjami o umierającym naszym Papieżu. Jakoś jeść nie mogłam ani za bardzo rozmawiać, choć dominującym tematem rozmów był nasz Papież. Wpatrywałam się w telewizor. Powiedziałam wszystkim, że przecież nie ma co się martwić, Jan Paweł II jest nam potrzebny i na pewno wyjdzie z tego. Koleżanka ściszyła na moment telewizor. I wtedy na ekranie pojawił się "pasek", na którym widniał napis: Jan Paweł II nie żyje. Pamiętam, że upadłam na kolana i dalej pamiętam już mniej, ale znajomi mówili, że strasznie płakałam. Wtedy poczułam to samo uczucie co w dzieciństwie. Smutek i strach. Wybiegłam z domu i biegłam prosto do kościoła. W drodze biły już wszystkie dzwony.
W kościele proboszcz zaprosił wszystkich na Mszę Święta na 23.00, więc pojechałam po rodzinę i stawiłam się na mszy, ale że myśli nie mogłam zebrać, nie pamiętam, co mówił ksiądz. Wiem tylko, że było tak strasznie dużo ludzi i ja tak płakałam, że proboszcz z ambony niemalże do mnie powiedział, że nie wolno tak płakać, bo Papież jest w domu Ojca. Potem zdałam sobie sprawę, że moja rozpacz była związana nie tylko z bólem, ale z wielkim strachem, tak samo wtedy kiedy byłam małą dziewczynką i oglądałam zamach na Papieża.
Spotkaliśmy się w rodzinie, a ja pytałam: Co teraz będzie? Co z nami? Z Polską? Skąd teraz wziąć autorytet? Kto nam powie, co robić? Kogo będziemy słuchać? I ciągle nie mogłam pojąć, jak my, Polacy, przetrwamy bez naszego Papieża.
I stało się. Moja intuicja w dużej mierze się sprawdziła. Po śmierci Papieża nic już nie było takie samo. W pierwszych tygodniach, jak to zazwyczaj z moimi rodakami bywa, tłumy gromadziły się na ulicach Warszawy, w kościołach, na placach. Płakali, palili znicze, składali kwiaty i przez łzy serdecznie uśmiechali się do siebie nawzajem. Ten wyraz typowo polskiej solidarności i poczucia wspólnoty nie trwał długo. Wszystko zaczęło się walić.
Później już tylko gorzej było i gorzej. Kościół i Naród został podzielony. Chamstwo, obłuda i bezwzględność rozpoczęły swe panowanie. Zaczęły liczyć się jedynie własne interesy, a religijność dla wielu powoli stawała się "obciachowa" i "przestarzała". Gdzieś zniknęli ci wszyscy, którzy płakali po Papieżu.
Z czasem utworzyły się różne grupy, które próbowały zawłaszczyć Jana Pawła II. Każdy powoływał się na Jego nauki i każdy Jego słowa odpowiednio interpretował dla własnych korzyści. Media zaczęły sączyć nienawiść, społeczeństwo coraz bardziej dzieliło się. W 2005 Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory, ale kadencja niestety nie trwała długo. Koalicjanci okazali się jak zawsze fałszywi, co bardzo ułatwiło sprawę Platformie Obywatelskiej. Nie wgłębiając się jeszcze wówczas aż tak w sprawy polityki, już można było zauważyć, kto jest kim i kim się okaże w przyszłości, nawet jeżeli dzisiaj chce pokazać, że jest kimś innym niż jest. Prawicowość Platformy wydawała się jakaś taka fałszywa.
Kościół podzielił się i przeciętny obywatel nie wiedział przez jakiś czas, co ma o tym wszystkim myśleć i co robić. O Boże, jak wtedy potrzebny był nasz Papież. On by wiedział, co mamy robić, i by nam powiedział. On pokierowałby Narodem Polskim. Nie było Go. Trzeba było brać sprawy we własne ręce. Było szczególnie trudno, bo Kościół, który dotychczas zawsze bronił prześladowanych i stał po stronie prawdy, zaczął jakieś mieszane i niezrozumiałe sygnały dawać i przeciętny katolik musiał zacząć się mocno zastanawiać, czy jeszcze musi słuchać Kościoła, czy może sam powinien myśleć, bo przecież tworzy ten Kościół, a więc Nim jest.
I tak było coraz gorzej i gorzej i nawet już ci, którzy wcześniej nie wiedzieli, zaczynali najpierw przeczuwać, a później orientować się, co się dzieje. Czułam wielką bezsilność, kiedy w pracy, notabene prestiżowej, prywatnej szkole, musiałam stanąć w obronie Prezydenta Kaczyńskiego, kiedy go "elita pedagogiczna" opluwała. I na rzekomo retoryczne pytanie zadane z wielką pogardą i uśmiechem na twarzy: "A kto by głosował na takiego Kaczora? Może tam na wsiach, niewykształcone mohery, ale przecież nie my, tu w Warszawie" musiałam wstać i powiedzieć: "Ja. Ja głosowałam i będę głosować", bo przecież musimy stać zawsze w prawdzie. A niedługo potem nikt już się do mnie nie odzywał i otrzymałam wkrótce wypowiedzenie, z którego faktu nawet się ucieszyłam (to był początek końca mojej kariery). Tylko jedna koleżanka, z którą jadłam czasem obiady, mówiła mi po cichu, że ona wie i że rozumie i że myśli tak jak ja, rozglądała się przy tym dookoła jakby w obawie, co się stanie, kiedy ją ktoś usłyszy. Wtedy czułam ogromny brak naszego Papieża. Miałam żal, że Go nie ma. On przecież powiedziałby do Narodu, żeby się opamiętał, On nakazałby, aby przestali sączyć nienawiść, On by tupnął nogą i pogroził i surowym głosem powiedziałby ludziom, jak mają czynić, i wiem, że oni, przynajmniej większość z nich i choćby w jakiejś części i na jakiś czas, posłuchaliby Go. I Kościół by posłuchał. Ale Go nie było.
10 kwietnia 2010 roku była sobota rano. Znowu pamiętam każdy szczegół, każdą niemal minutę. Właśnie wychodziłam z domu i miałam jechać do stajni, bo tam był mój koń. Miałam trochę odpocząć, zaznać trochę ruchu, oddalić się od codziennych spraw po ciężkim tygodniu pracy. Byłam prawie w drzwiach, kiedy zadzwonił telefon od koleżanki. Pomyślałam sobie, czemu tak rano dzwoni, z reguły w dzień wolny odsypia pracę. W słuchawce usłyszałam: "Czy wiesz, co się stało? Prezydent nie żyje?". Ja na to: "Jaki Prezydent?", trochę poirytowana, że się spóźnię, że chcę wychodzić, a tu ciągle coś się dzieje. Przez nawet jedną sekundę nie przeszło mi przez myśl, że chodzi o naszego Prezydenta. Powiedziała tylko: "Nasz Prezydent, włącz telewizor". Bałam się włączyć. Wiedziałam, że lecieli do Katynia. Włączyłam. Upadłam na podłogę. I znowu tego momentu nie pamiętam. I znowu poczułam ten sam ból i strach. Syn wbiegł do pokoju i krzyczał: "Kto umarł?" ,a ja na to przez łzy: "Wszyscy". Długo siedziałam tam na podłodze i płakałam. A potem dzwoniłam do rodziny, żeby i oni wiedzieli. I pierwsze pytanie, które szlochając do słuchawki zadałam mojemu ojcu było: "Co teraz będzie? Wojna. Ja się boję, Boże co teraz będzie?". Jakoś instynktownie poczułam, że musi być wojna, choć jeszcze nic nie wiedziałam na temat tego, co się tam wydarzyło. Zupełnie nic.
Musiałam wyjść. Nie mogłam tam zostać. Zdecydowałam się jechać do stajni. Całą drogę w radiu czytali nazwiska Tych, którzy tam zginęli. I ja całą drogę płakałam. Widziałam też ludzi w samochodach koło mnie i też płakali. W stajni nie siedziałam długo. Nie mogłam nic robić. Wsiadłam w samochód i jechałam naprzód. Zadzwonił do mnie mój ojciec i zapytał, gdzie jadę. A ja na to, że na Krakowskie Przedmieście. Nie wiedziałam jednak, dlaczego tam jadę. Czułam tylko, że tam muszę być.
Tam było tak dużo ludzi, setki, a później tysiące, wszyscy ze zniczami i kwiatami. I wszyscy płakali. I była taka cisza, nikt nie rozmawiał. Natychmiast pojawili się harcerze i społeczne służby porządkowe. Ale nie były potrzebne, bo nikt nie miał zamiaru tego dnia nic złego robić. Tysiące ludzi sunęło po ulicach Warszawy. Pierwsza msza była bardzo smutna, i te syreny, i odczytywanie nazwisk i to wszystko było wszechogarniające i trudne do wytrzymania. I ta świadomość, że tylu ludzi, że dobrych ludzi, że naszych ludzi, że ten właśnie, nasz Prezydent-Polak, patriota, obrońca Polskości i Polaków, nasza nadzieja. A jednocześnie ten strach. Co teraz będzie?
Potem jeszcze przez może tydzień ludzie modlili się w kościołach i zapalali znicze na ulicach stolicy. Wracały kolejne trumny do Polski, ludzie rzucali żółte tulipany dla Pani Prezydentowej. Ustawiła się niesamowicie długa kolejka ludzi czekających, aby przejść obok trumny Prezydenta. Było tyle biało-czerwonych flag. Ludzie w poczuciu winy spowiadali się do kamer telewizyjnych, mówili, że żałują, że to było nie tak, że oni tak naprawdę to nic nie mieli przeciwko, i płakali.... albo złościli się, że to wszystko wina mediów, że to media nakłamały i zmanipulowały nimi, że nawet nie wiedzieli, że Prezydent to w końcu był dobry człowiek... i byli też ci, którzy naprawdę kochali Lecha Kaczyńskiego za to, co robił dla Polski, i oni poprostu w wielkim bólu płakali i płakali. I były rodziny i przyjaciele Tych, którzy tam zginęli, pogrążeni w strasznym bólu.
Z czasem ludzi na ulicach ubywało, a media powróciły do swojej sprawdzonej już manipulacji i propagandy, zaczęły sączyć nienawiść, żeby społeczeństwo przypadkiem nie wymknęło się spod kontroli. Tygodniowy okres żałoby był kontrolowany. Zło powróciło ze zdwojoną siłą. Kampanię wyborczą poprzez media i inne ośrodki przejęła Platforma. I stało się. Polacy nic nie zrozumieli. Dali się omamić, dali się znowu okłamać, okręcić wokół palca. I znowu pomyślałam, jaka wielka szkoda, że nie ma naszego Papieża. On by wiedział, co zrobić i co powiedzieć. Naród by go posłuchał.
Później już poszło łatwo. Oddanie śledztwa, nagonka na nieżyjące Ofiary Smoleńskie, szał w mediach. Nagle Platforma z prawicy stała się lewicą, potem Palikot pod pozorem odcięcia się od PO stworzył zaplecze dla tej partii po stronie skrajnego lewactwa i zboczenia. Zaczęła się walka o Krzyż i walka z Kościołem. Wszelkie granice zostały przekroczone. Wolno było wszystko, oddawać mocz na znicze, pluć na staruszki, wieszać pluszowe miśki na krzyżach z puszek po piwie. Rozszalały się hordy niezaspokojonych młodych, wykształconych, z wielkich miast. Platforma przestała chodzić na rekolekcje, bo miała ważniejsze sprawy na głowie, nocami pod Pałacem Prezydenckim odchodziły dantejskie sceny rozochoconych, naćpanych bandytów, używających sobie na modlących się ludziach. Ci ludzie mieli ze sobą zawsze krzyż i napisane słowa Jana Pawła II: "Brońcie Krzyża od Giewontu do Bałtyku" i całym sercem i duszą go bronili. Pokolenie JPII gdzieś zniknęło. Słowa Papieża nic już nie znaczyły, bo przecież Go nie było, a skoro jest pozwolenie na szaleństwo, to poszalejmy sobie. Kto wie, czy będzie jeszcze kiedyś taka okazja.
I tak, mamy 2012 rok, a Polska nam znika z mapy świata. Wyprzedana, okradziona, stłamszona, zawłaszczona, coraz słabsza. Bezrobocie, drożyzna, brak wolności słowa, ograniczanie historii, ośmieszanie patriotyzmu, afera za aferą. Podzielony Kościół, grubiańscy, sterowani odgórnie kapłani i brak jakiejkolwiek pomocy skądkolwiek. Połowa narodu odurzona słania się na nogach nie za bardzo wiedząc, gdzie jest i co się dzieje, a "góra" zgarnia wszystko, co się da, jak najszybciej, żeby zdążyć przed końcem.
Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy! Jeszcze jest szansa na Jej uratowanie. Jeszcze trzeba walczyć, do samego końca. Trudne to zadanie, kiedy nie ma autorytetów, kiedy trzeba zdać się na własny rozum, ale można. Bo nadzieja umiera ostatnia. I ta nadzieja jeszcze jest. Jeszcze Polska będzie znowu Polską, a nasze następne pokolenia Polakami. Tylko obudźcie się!
Barbara Rode
Toronto
Jest wiele ciekawych tematów
Korzystając z obecności Pawła Zyzaka w Toronto, przeprowadziliśmy rozmowę z tym znanym polskim historykiem. Autorem bezprecedensowej biografii byłego przewodniczącego "Solidarności" Lecha Wałęsy.
Paweł Zyzak był gościem niedzielnego pikniku parafialnego parafii ze Scarborough, zaś w poniedziałek, 27 sierpnia, w budynku ZNP przy 71 Judson odbyło się spotkanie z młodym historykiem, na które licznie przybyli Polacy.
Paweł Zyzak (ur. 1984 w Żywcu) – Ukończył studia historyczne (specjalizacje archiwistyczna i nauczycielska) na Uniwersytecie Jagiellońskim (w 2008). W 2010 odbył czteromiesięczny staż naukowy w Institute of World Politics w Waszyngtonie, z rekomendacji historyka prof. Marka Jana Chodakiewicza.
W roku akademickim 2010/11 został przyjęty na 1. rok studiów doktoranckich Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza oraz Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie chce pracować nad zagadnieniem pomocy udzielanej "Solidarności" przez amerykańskie związki zawodowe w latach 80. XX wieku.
Od października 2008 do kwietnia 2009 był zatrudniony w Oddziale Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie jako archiwista. Po nieprzedłużeniu mu pracy w IPN, bez powodzenia starał się o pracę nauczyciela historii w Bielsku-Białej. Ostatecznie znalazł pracę w supermarkecie w Bielsku-Białej, gdzie przepracował pięć miesięcy jako magazynier.
Działał w Lidze Republikańskiej i bielskim kole FM PiS, którego był przewodniczącym. W wyborach samorządowych w 2006 bez powodzenia kandydował do rady miejskiej Bielska-Białej z trzeciego miejsca na liście PiS, uzyskując 384 głosy (3,74 proc). Po tym wystąpił z partii.
Andrzej Kumor: Co Pan teraz robi, bo były takie czasy, po przejściach z pracą magisterską, z książką o Wałęsie, że pracował Pan w supermarkecie.
Paweł Zyzak: Był taki okres, on się skończył przed dwoma laty. Od tamtego czasu wyjeżdżam na stypendia naukowe do Stanów Zjednoczonych, doktoryzuję się na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, jestem na trzecim roku obecnie, otrzymuję również stypendium naukowe, które zobowiązuje mnie do prowadzenia zajęć ze studentami. To tak gwoli reklamy, ale również żeby pokazać, że wiele się zmieniło w moim życiu. Był taki okres cięższy, kiedy trzeba było – jak by to powiedzieć – podjąć pracę fizyczną, żeby zapewnić względny byt rodzinie, później skończyły się czasy smuty, przyszły lepsze czasy.
– Czemu Pan to zawdzięcza, pomogła Polonia amerykańska?
– Bardzo znacznie. Myślę, że gdyby nie to pierwsze stypendium, które zawdzięczam Polonii, ba, gdyby nie pierwszy wyjazd do Stanów z promocją książki, który miał miejsce w 2009 roku, a później stypendium naukowe w Institute of World Politics w Waszyngtonie na początku 2010 roku pod kuratelą profesora Chodakiewicza, to prawdopodobnie moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Dzięki temu najpierw poczułem, później pojąłem, czym jest życie w Ameryce, jak się tu kształtują stosunki międzyludzkie, jak tu wygląda debata publiczna, również jak tutaj wygląda rynek naukowy, publikacje historyczne ukazujące się. To mi dodało jakby paliwa, ale też stanowiło pewien punkt odniesienia do tego, jak się kształtowała sytuacja w Polsce, jak bardzo błędna ona była – delikatnie mówiąc – w odniesieniu do mojej osoby, do mojej publikacji.
– Błędna, czyli błędna ocena Pana publikacji, mówi Pan o pierwszej książce?
– Nawet nie ocena, ale całe podejście do tej sprawy.
– Czy to nie jest związane z pewną kulturą życia politycznego, sposobem rozumienia i uprawiania polityki w Polsce?
– Zdecydowanie. Ona się zaczyna na samej górze, a kończy się na samym dole, bo Polacy dzisiaj nie potrafią w Polsce ze sobą rozmawiać, nie podejmują dyskusji. Mówi się często, że rodziny się kłócą ze sobą i nie rozmawiają ze sobą o polityce. One nawet nie podejmują prób rozmowy o polityce.
– Dlaczego? Czy to jest defekt polskich elit, czy to jest...?
– Absolutnie. Te elity, które powinny być wyzwaniem dla społeczeństwa, powinny pokazywać, że trzeba się piąć, kształcić, powinno się wprowadzać jakieś zasady do życia publicznego, jakieś wymogi, one emanują na społeczeństwo swoje braki.
To jest taki obwód zamknięty, ponieważ później społeczeństwo jest zadowolone z polityków, którzy są tacy jak oni, albo nawet gorsi. To jest ciekawe zjawisko, ciekawy obiekt badania dla socjologów.
– Uważa Pan, że elity polskie jak gdyby gardzą ludźmi, tzn. gardzą własnym narodem, że nie chcą mu przewodzić, tylko chcą go kontrolować, być oddzielnie od niego?
– Myślę, że to nie jest pogarda, to jest strach przed społeczeństwem. Pogarda brałaby się z poważnych różnic intelektualnych, kulturalnych itd., a tutaj przecież mamy elity polityczne, które sprzedają się ludziom jako ludzie swojscy, nasi kolesie, piłka nożna...
– To mówią im ludzie od piaru, że tak należy robić, ale oni tego nie czują, nie robią tego z serca.
– Im się to mówi. Oni nie wiedzą, jak żyje przeciętny Polak, jakie ma obecnie problemy, dlatego mamy do czynienia z pewną psychopatią ze strony elit postkomunistycznych w Polsce.
Elity te próbują nie tyle nawet co wychowywać społeczeństwo, ile dokonać pewnego rozkładu, żeby to społeczeństwo było bezwładne, bezwolne, kiedy doszłoby do takiego momentu, że mogłoby przedstawić swoje racje, wyjść na ulice, zaprotestować albo odrzucić kartką wyborczą.
Więc prowadzi się to, co prowadzili komuniści w okresie PRL-u, atomizację społeczeństwa. Ludzie siedzą u siebie w domu i ich jedynym przyjacielem jest telewizor.
Nie rozmawiają już ze sobą, więc rozmawiają z telewizorem, przeklinają w stronę pojawiających się tam twarzy polityków. Ludzie spędzają za dużo czasu u siebie w domu, nie wychodząc na powietrze, gdzie można odświeżyć umysł.
– Spotkać innego człowieka.
– Spotkać innego człowieka, dokładnie. Pan gdy przyjedzie do Polski, a na pewno pan jeździ do Polski, do rodziny, to pan czuje, że z ludźmi na ulicy jest coś nie tak, oni się od siebie izolują.
Mówi się, że Amerykanie są tacy puści, a Polacy są tacy głębsi, ale myślę, że to jest dosyć powierzchowna ocena. Myślę, że to, że Amerykanie czy Kanadyjczycy uśmiechają się do siebie na ulicy, mówią sobie "hi", myślę, że to jest szczere, że to znowu jest mechanizm zamknięty, bo kiedy ludzie uśmiechają się do siebie, to się automatycznie otwierają.
– Tu jest taka postawa, że się nikt nie spodziewa niczego złego od drugiego człowieka, natomiast w Polsce jest zawsze wyczuwalna postawa obronna, że ten drugi może mi powiedzieć złe słowo albo popatrzeć źle, generalnie jest postawa obronna.
– Otóż to, całkowicie się pod tym podpisuję.
– Natomiast mnie interesuje jeszcze jedna rzecz. Pan jest przedstawicielem młodego pokolenia, jest Pan ode mnie młodszy o dwadzieścia lat. Mój kolega mówił kiedyś: ziemia rodzi, czyli rodzą się nowi ludzie, przychodzą nowe pokolenia i ci ludzie rozpoznają jakoś tę sytuację.
Czy Pan widzi nadzieję, że wśród tych młodych ludzi ocena, którą Pan tutaj przedstawia, sprowokuje działanie? Tzn. czy znajdą się przywódcy, którzy wyrosną z tego zatomizowanego narodu, którzy będą się starali przewodzić Polakom?
– Jeśli chodzi o młode pokolenie, to z nimi nie jest jeszcze tak najgorzej. Na studiach, podczas wykładów, podczas różnego rodzaju zabaw – tak to nazwijmy – ono się kontaktuje ze sobą, spotyka, dlatego to pokolenie, ten przedział wiekowy między 18 a 22 rokiem, on jest coraz bardziej – jak by to określili przywódcy Polski – coraz bardziej malkontencki.
Widzę w swoim pokoleniu mnóstwo takich postaw wyzywających w stronę władz, które się nie poczuwają do tego, aby reprezentować interesy obywateli. Widzę, że młode pokolenie interesują postawy buntownicze, a to jest bardzo dobre, bo to wywołuje myślenie.
– Przepraszam, że wejdę w słowo, ale właśnie to mnie bardzo dziwiło, patrząc w latach 90. na tych młodych ludzi, którzy się bogacili, robili karierę w dużych korporacjach, mi brakowało jednej rzeczy – kontestacji. W moim pokoleniu to było naturalne, że ludzie młodzi, którzy mają 16, 17, 18 lat, kontestują system, wówczas komunistyczny. A tutaj nagle okazało się, że kontestacje są skanalizowane przez ludzi typu Owsiak...
– O, ma pan rację, to jest strzał w dziesiątkę.
– Po prostu podłożono im metody buntowania się, które były dla systemu niegroźne, i ci ludzie to kupili i jedni poszli w korporacje zarabiać na samochody, jachty i inne fanty, a drudzy sobie kontestowali przeciwko "moherom" itp. podłożonym tematom.
– Tak, naturalnie się z panem zgadzam. Zapominamy często o takim pokoleniu przełomu lat 80. i 90., było to młode, buntownicze, antykomunistyczne pokolenie, nie mające na sobie tego bagażu consensusu, porozumień, które ciążyły na przedstawicielach i Kościoła katolickiego, i tych elit solidarnościowych wywodzących się z pierwszej "Solidarności".
Nie wszystkich, ale to było takie bardzo wykształcone młode pokolenie, oczytane bardzo, bo wtedy w podziemiu się dużo czytało. Ja mam problemy z "rozpraszaczami" i często zazdroszczę, że nie mogę żyć w tamtych czasach – i to pokolenie konsekwentnie rozbito, często dosłownie.
To pokolenie, które było predestynowane do przejęcia władzy, wyeliminowano, często brutalnie, nasyłając oddziały Milicji Obywatelskiej. Mam na myśli pana Halla i pana Komorowskiego, dzisiaj prezydenta, którzy rozpędzali działaczy Federacji Młodzieży Walczącej.
To bardzo charakterystyczne, ta obawa, ten strach przed młodym, bardzo zdolnym pokoleniem.
A później pojawili się kanalizatorzy. I tutaj świetnie pan trafił w tego Owsiaka, on jest bardzo istotny. Jego się często przedstawia jako takiego człowieka, który ma na celu wyłącznie walkę z Kościołem, a to nieprawda, bo nie bez powodu dwa czy trzy lata temu przyjechał na ("Przystanek Woodstock") Mazowiecki i Wałęsa, a w tym roku Bronisław Komorowski.
Proszę zwrócić uwagę, przecież Woodstock w Ameryce polegał na tym, że kontestowano nie tylko rzeczywistość polityczną, ale też medialną, artystyczną itd. itd. A tutaj pojawiają się przedstawiciele mainstreamu politycznego.
– Wie Pan, nawet jeżeli uważamy, że Jarocin lat 80. był formą kanalizacji, to jednak był o wiele bardziej autentyczny niż ten polski "Przystanek Woodstock", dlatego że wtedy cenzura jednak nie cenzurowała wszystkiego, bo nie nadążała, po drugie, nikt by tam nie dopuścił, by ktokolwiek z władz na tej scenie wystąpił, bo to nie mieściłoby się tym ludziom w głowie.
– Ma pan absolutnie rację.
– Z tym że ocena mojego pokolenia jest jednak bardziej smutna. To pokolenie dało się wykolegować, że tak powiem, nie znało na tyle życia i nie znało mechanizmów, takich między innymi, jakie Pan poznał tutaj, mechanizmów prowadzenia polityki w świecie, bo one są mniej więcej podobne w różnych systemach i również w Ameryce, w krajach Trzeciego Świata prowadzi się bardzo bezwzględną politykę i tę politykę również prowadziło się w Polsce, i nasze pokolenie nie potrafiło tego rozpoznać.
– Ono było bardzo idealistyczne i rzeczywiście niemające wiedzy, jak prowadzić brutalną politykę.
– Wobec niego prowadzono brutalną politykę.
– Otóż to, ono się nie potrafiło obronić. Rzeczywiście, nie było takiej jedności, takiej solidarności po 90. roku, część tego pokolenia stała się częścią nomenklatury. Długie szeregi NZS-u, prawie cała Federacja Młodzieży Walczącej...
– Wolność i Pokój, które wchodziło w struktury bezpieczeństwa państwowego, na przykład.
– Otóż to. Rzeczywiście, doszło tak naprawdę do rozkładu potencjału tego pokolenia.
– A teraz? A Pana koledzy? Jest potencjał?
– Tak, zdecydowanie, to jest ogromna praca, którą wykonano przez, powiedzmy, ostatnie dziesięć lat, ostatnią dekadę, odkąd istnieje Instytut Pamięci Narodowej, od kiedy pojawiła się taka potrzeba prowadzenia polityki historycznej, najpierw nieśmiała, później bardziej śmiała, teraz znowu nieśmiała. To nie poszło w próżnię, ono jest uśpione, ale to się bierze z tych fatalnych warunków bytowych w Polsce.
– To się też bierze z braku mediów, to Pana pokolenie nie ma gdzie rozmawiać.
– Nie ma gdzie się uczyć, gdzie rozmawiać. Ono przechodzi ten proces, tak naprawdę nie rozstając się z przedstawicielami mainstreamu politycznego, naukowego.
Przechodzi przez uniwersytet, na którym wykładają ludzie, którzy wspierają obecną rzeczywistość, nie uczą myślenia konstruktywnego, myślenia dedukcyjnego, indukcyjnego, ale powielają pewne schematy, więc to jest rzeczywiście problem.
Ale od kiedy się pojawiły jak gdyby konkurencyjne instytucje, one się stały bardzo atrakcyjne, Instytut Pamięci Narodowej jest takim najlepszym tego przykładem, on się stał bardzo atrakcyjny dla młodego pokolenia, więc to jest ogromna praca.
Jeżeli się zmieni sytuacja, jeżeli się zmieni klimat polityczny, myślę, że to pokolenie dojdzie do głosu. Tylko mam nadzieję, że przywódcy opozycji nie przestraszą się tego młodego pokolenia.
– Właśnie, mówi Pan w stronie biernej, jeżeli się zmieni. A czy to nie jest tak, że to pokolenie powinno to zmienić, że to pokolenie powinno działać, że to pokolenie powinno zaistnieć politycznie?
– Powinno, tylko to pytanie o metodę.
– Bo jeżeli "się zmieni", to znaczy ktoś inny to zmieni, jak ktoś inny to zmieni, to będzie miał inny scenariusz, inny plan dla tych ludzi.
– Mnie jest trudno mówić, bo jestem przedstawicielem tego pokolenia i sam chciałbym, jak by tu powiedzieć, zaświadczyć swoim przykładem, że coś się dzieje, więc powołałem w Polsce swoje stowarzyszenie i chciałbym się jakoś realizować wokół niego, a nie tylko stać się biernym elementem społeczeństwa, coś robić. Działałem poza tym w młodzieżówce politycznej, byłem szefem Forum Młodych PiS, młodzieżówki pisowskiej na Podbeskidziu, i wiem, jak to wyglądało, jak właśnie to starsze pokolenie zabijało aktywność i tworzyło sobie takich chłopczyków od rozwieszania plakatów. Wiem, jak to wygląda, ale nie chcę być nazbyt krytykancki, ponieważ myślę, że mimo wszystko można tutaj ominąć te tematy.
– A te środowiska jak tzw. kibole, czyli właśnie zaangażowani narodowo ludzie, którzy w pewnym sensie chcą się czuć Polakami i są zaangażowani w politykę tożsamościową, albo środowisko Młodzieży Wszechpolskiej, co Pan o nich myśli?
– Myślę jak najlepiej o środowisku Młodzieży Wszechpolskiej, abstrahując od moich poglądów, bo one też są takim eklektyzmem. Młodzież Wszechpolska jest obecnie uwolniona od pewnych więzów politycznych w organizacji, mam na myśli pana Giertycha i pana Wierzejskiego. Oni działali bardzo negatywnie na tę młodzież, wykorzystując ją i mamiąc kompleksami.
Dzisiaj to jest takie środowisko patriotyczno-historyczne, chłopcy są bardziej zafascynowani Romanem Dmowskim niż Piłsudskim, ale utrzymuję z tymi chłopakami kontakty.
Sam wywodzę się ze Związku Strzeleckiego, bo działałem na studiach przez rok w Związku Strzeleckim Piłsudczykowskim, więc podejrzewam, że wiem, o czym mówię.
Jeśli chodzi o "kiboli". Byłem również kibicem, tutaj mogę się również wypowiedzieć. I to środowisko jest pewnego rodzaju wspólnotą i bardzo pocieszające jest, że jeśli pojawi się jakiś wspólny cel, to to środowisko potrafi zakopać, czasami dosłownie, szable, i kibice np. Wisły Kraków czy BKS Bielsko-Biała i GKS Tychy potrafią wspólnie pojechać na jakąś demonstrację czy jakiś wspólny mecz, np. reprezentacji.
Rzeczywiście, tam się pojawiają elementy przestępcze, ale w polskim rządzie też się pojawiają elementy przestępcze, i mimo to media są jakoś tak bardziej pobłażliwe w stosunku do władzy, do polityków. Przecież widzimy, co się obecnie dzieje, kolejna afera, któraś już z rzędu, i kolejny przykład niekompetencji władzy.
– Mówi Pan o Amber Gold?
– Tak, w którą zamieszany jest syn polskiego premiera.
– W Polsce afery są "na przyciski", tzn. przy układzie "my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych" afery są wyciągane jako metoda walki politycznej, ja to przynajmniej tak postrzegam.
– Z pewnością. Media tutaj nie zachowują się naturalnie, w tym sensie naturalnie, że nie podążają za sensacją, nie podążają za dobrym tematem, wywołaniem jakiejś debaty, tylko...
– ...są puszczane tam gdzie trzeba.
– Otóż to. Ale myślę, że tutaj się, w tej sprawie Amber Gold, coś wymknęło spod kontroli, bo wszystkiego się nie da kontrolować, są jakieś plany, jakieś wizje, ale to wszystko się czasami rozpada, czasami podąża różnym torem, więc myślę, że po to wyciągnięto sprawę Instytutu Pamięci Narodowej, który – jak zawsze wmawiano Polakom – jest instytucją, która tylko czerpie pieniądze i nic z tego nie ma, a zajmują się tylko brudnymi papierami, które wyciągają od czasu do czasu.
– Tak pisze "Gazeta Wyborcza".
– Nawet nie czytałem, nie przebywam teraz w Polsce. Ale to ciekawe, co pan mówi. Od razu mi to przyszło na myśl, bo wiem, że Polacy – i wie to bardzo dobrze "Gazeta Wyborcza" – nie wystąpią masowo w obronie Instytutu Pamięci Narodowej, natomiast są w stanie wystąpić ci ludzie oszukani przez te parabanki, piramidy finansowe.
– Ale ci ludzie byli oszukiwani tyle razy, że nikt nie poprze, że to społeczeństwo, jak Pan powiedział, jest zatomizowane również w tym sensie, że jeśli jest ileś tam tysięcy ludzi ofiar czegoś, no to solidarność w tym społeczeństwie jest na tyle nikła, że nie będzie masowych wystąpień ulicznych.
– Skutecznie wmówiono, w przypadku afery hazardowej i w przypadku katastrofy smoleńskiej, że ona dotyczy wąskiej grupy ludzi. W przypadku lustracji to samo.
Chociaż, w sumie, ta propaganda szła dwutorowo, ponieważ jednocześnie w przypadku kwestii lustracji, czy w ogóle w kwestii wyjaśniania wątków dotyczących przeszłości, wmawia się sprytnie społeczeństwu, że to po ciebie, zwyczajny Kowalski, przyjdą; to ciebie zlustrują, podczas gdy tak naprawdę chodzi o wąską grupę elit biznesowych, politycznych, jakichkolwiek.
Wracając tylko na chwilkę do sprawy Amber Gold.
Tutaj jeszcze nie zrobiono tego co w przypadku afery hazardowej, gdzie właśnie przekonano ludzi, że ona dotyczy kwestii hazardu, trochę odległej dla Polaków.
Z kasynami jest trochę jak w PRL-u, że one się mieściły tylko w określonych punktach i było ich bardzo mało. Teraz to też jest, w jakimś sklepie, ewentualnie jakieś automaty, to jakby nie pochłania świadomości publicznej. Natomiast sprawa tego parabanku, który pochłonął pieniądze kilkunastu – kilkudziesięciu tysięcy ludzi, to jest rzecz poważna i zaangażowanie w nią takich tematów, jak wątek syna premiera, który posiada taki start, jakiego nie ma ogromna większość polskiej młodzieży – jak byśmy to powiedzieli przekornie – za bardzo mu się poszczęściło.
– Nie sądzi Pan – mówiliśmy o nowym pokoleniu – że bardzo często politykę w Polsce robi się na kompleksach ludzi, tzn. mówi się młodym ludziom, że nie są jeszcze wystarczająco europejscy, że oni muszą być np. bardziej tolerancyjni albo przyjmować taką hierarchię wartości, a nie inną, że nie dorośli jeszcze do pewnej sytuacji, i w ten sposób właśnie postępują te wszystkie ruchy kanalizowanej kontestacji – czy nie sądzi Pan, że ten czas dobiega końca, że Polacy są na tyle obeznani ze światem, wyjeżdżają, widzą, jak jest, są oczytani, że tego rodzaju polityka dobiega końca?
– Jest to proces bardzo powolny, bo nawet jeżeli Polacy wyjeżdżają, to albo na tygodniowe wakacje do Tunezji, albo do pracy w Wielkiej Brytanii czy Irlandii, gdzie znowu wchodzą w polskie środowiska, getta.
Więc to w sumie dalej dzieje się w zamknięciu. Młodzi ludzie nie mają za bardzo szans wyjechania na jakieś stypendium naukowe.
Po pierwsze, nie wiedzą, jak to się robi, po drugie, na uniwersytetach ich się tego nie uczy, a po trzecie, to się wiąże z jakimś własnym wkładem finansowym.
To nie funkcjonuje tak jak w Stanach, gdzie młody człowiek dostanie stypendium, które mu umożliwi jakiś start, ale poza tym ma możliwość pójścia do pracy i dorobienia sobie, to są dobre pieniądze. W Polsce jest bardzo trudno.
Ja też dostałem – powiem panu szczerze – pracę w supermarkecie po znajomościach, nie jest łatwo dostać pracę w supermarkecie.
Ludzie się obawiają zmian. W jeszcze gorszej sytuacji są kobiety, które zachodzą w ciążę i są potencjalnym zagrożeniem dla pracodawcy, który ledwo przędzie w Polsce.
Klasa średnia w Polsce – to jest sprawa do przebadania dla socjologów, którzy by poinformowali nas o różnicach, jak to się powinno odbywać w normalnym państwie prawa, a jak to się dzieje w Polsce. Przecież ten przykład kilkuset firm, podwykonawców, które upadły w tym okresie, teraz biur podróży, których właściciele też należą do klasy średniej, do oligarchów, więc pozostaje nam ta straszna różnica pomiędzy ludźmi biednymi, mało zamożnymi a ludźmi bogatymi, potwornie skorumpowanymi.
Nie ma klasy średniej.
– Jak w Trzecim Świecie.
– Jak w Trzecim Świecie, ma pan rację.
– Słyszałem, że zajmuje się Pan w pracy doktorskiej sprawami finansowania "Solidarności" przez ruch związkowy w Stanach Zjednoczonych, czy to prawda?
– Współpracą, nie chodzi tylko o finansowanie.
– AFL-CIO.
– AFL-CIO i "Solidarność", ponieważ AFL-CIO prowadziło bardzo dobry, bardzo skuteczny lobbing w administracji Reagana. Możemy się zdziwić, ale AFL-CIO w odniesieniu do administracji Reagana było jastrzębiem, a administracja Reagana była gołębiem w naciskach na władze komunistyczne w Polsce.
Więc ja tutaj chcę pokazać na przestrzeni lat 80., jak to się formułowało, a przy okazji jaki miało wpływ na tworzenie – bo cały czas następował ten proces – tworzenie się elit solidarnościowych w kraju, kreowanie się nowych ośrodków politycznych, przyszłych ośrodków władzy, ponieważ te finanse, o których pan wspomniał, szły do określonych ludzi, określonych podziemnych czy jawnych organizacji.
Warto to prześwietlić.
– Nie dziwi Pana, że tak mało historyków zajmuje się tą bardzo ciekawą historią minionych 20 – 40 lat ?
– Bardzo mnie dziwi, bardzo mnie dziwi, że jestem pierwszym na świecie biografem naukowym Wałęsy.
Moi koledzy, Cenckiewicz i Gontarczyk, napisali bardzo ważną pracę, ale ona nie była syntezą Lecha Wałęsy, ona była raczej prześwietleniem Wałęsy pod kątem akt bezpieki. Ja starałem się stworzyć spójny obraz tego człowieka, pełną biografię, jak ją pojmujemy właśnie w Stanach Zjednoczonych, ze wszystkimi wątkami, które mogą nam pomóc dookreślić tę postać.
I rzeczywiście, jest poważny problem, ponieważ są tematy niezbadane, jest ich bardzo dużo. Mam wrażenie, że historycy w Polsce kiszą się po prostu w tematach zużytych i często powstają książki odtwórcze.
Powstaje bardzo dużo książek, ale to są książki nic nie wnoszące. A jeżeli powstają jakieś książki o stosunkach międzynarodowych, to całe mnóstwo pochodzi z okresu II w.św., Hitler napadł na Związek Sowiecki. Ile książek na ten temat można jeszcze napisać?
Nie powstała żadna poważana praca na temat stosunków amerykańsko-polskich właśnie pod kątem finansów, współpracy pod kątem tej pozytywnej propagandy, którą mogły realizować właśnie te naciski związków zawodowych na władzę czy na media.
– Ciekawa jest chociażby polityka Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa wobec opozycji polskiej, która jest również tematem zupełnie nieruszonym.
– Nieruszonym, to prawda. Tutaj też należałoby wiele rzeczy odcyfrować. Obecnym elitom w Polsce podoba się ten stan świadomości społeczeństwa, jaki wytworzono w latach 90. Jeżeli się przyjrzeć Radiu Wolna Europa, to trzeba by się było przyjrzeć poszczególnym osobom, które działały wokół. To są dzisiaj osoby bardzo wpływowe. Najważniejszy Jan Nowak-Jeziorański zmarł, ale żyje Zdzisław Najder.
– Który wiadomo, że był agentem.
– To już wiadomo. Ale jeżeli Najder był, kim był, to należałoby zapytać, dlaczego Jan Nowak-Jeziorański tak bardzo się pomylił, prawda? Ja nic nie insynuuję, ja chcę zadać pytanie, jakie więzy mogły łączyć ludzi, żeby popełnili tak fatalne błędy. Cały czas krążymy wokół jednego przykładu, czy Jan Nowak-Jeziorański kierował się własną sympatią do tego człowieka, tym jak dobrze mu sekretarzował, czy może jego faktycznymi umiejętnościami oddania sprawy polskiej itd. itd. Rzeczywiście, to są kwestie, które nie zostały do tej pory dobrze opisane.
– Życzę w takim razie dobrych tematów i ciekawego pobytu tutaj, w Kanadzie.
Rozmawiał Andrzej Kumor
OST FRONT: Zjazd Polonii
W czwartek po południu zaczęli się zjeżdżać delegaci z różnych krajów, w tym Białorusi, do Domu Polonii na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Spotkałem interesującego człowieka z Syberii i on potwierdził to, co wiem z Białorusi, że i u nich księża też eliminują polski z kościoła, a na dodatek jeżdżą do Polski i nawet we Wspólnocie zbierają pieniądze.
Spotkałem też szefa Polonii Anglii i okazało się, że oni dostali zaproszenia na zjazd tydzień temu, gdy wielu ważniejszych pojechało na urlopy i trudno było kogoś znaleźć, by pojechał. Tymczasem Polonia Kanady wiedziała o zjeździe od 6 miesięcy. Przyjechało naszych sporo, w tym prezeska KPK i poseł pan Lizoń, pani Bogorya oraz bardzo liczni nasi harcerze.
Z siedziby Wspólnoty odwieziono delegatów autokarami do zamku w Pułtusku, relikt po organizacji reżimowej Polonii, gdzie nocowali, a następnego dnia przywieziono do Warszawy. Najpierw była Msza św. w katedrze św. Jana celebrowana przez prymasa Kowalczyka, a po niej udaliśmy się do Zamku Królewskiego, gdzie ważniejsi zostali zaproszeni do głównej sali, a mniej ważni, w tym prasa, do drugiej, gdzie mogliśmy oglądać, co się działo obok, na wielkim ekranie.
Nie rozpoczęły się obrady od odśpiewania hymnu, ale od głodnych gadek i długiego witania tych, co przybyli, przez prezesa Wspólnoty pana Pałubickiego.
Potem z 10 minut mówił prezydent Komorowski bez kartki, wskazując kilka razy, że Polska potrzebuje Polonii, a Polonia Polski. Zrobił ukłon w stronę pana Lizonia, litewskiego posła do parlamentu UE Tomaszewskiego oraz posła i zarazem prezesa Polonii w Rumunii.
Mówił sporo prymas Kowalczyk, nawiązując do słów Jana Pawła II, a potem wiceminister oświaty, bo imć Sikorski, obawiając się wygwizdania nawet przez tak dobrane gremium, się nie pofatygował. Warto dodać, że nikt inny z Episkopatu poza prymasem się nie pofatygował, a zwłaszcza było to psim obowiązkiem biskupa, ks. bp. Wiesława Lechowicza, któremu Episkopat powierzył opiekę nad nami, z czego bardzo miernie się wywiązuje, bo ma na głowie jeszcze własną diecezję.
Ostatnim akordem był występ artystyczny. Jakiś pan grał na fortepianie i śpiewał niewiele znaczące piosenki, a właśnie tu powinien był wystąpić Janek Pietrzak ze swą pieśnią "Żeby Polska".
Po imprezie na Zamku udaliśmy się do Wspólnoty, około 200 m, gdzie była wystawa różnych akcji poparcia Solidarności, a wśród licznych plansz zabrakło choć jednego zdjęcia mego pisma "Słowo-Solidarność", które jako jedyne przedrukowywało "Tygodnik Solidarność".
Wreszcie autokarami odwieziono nas do Senatu, gdzie czekaliśmy na stojaka 50 minut. Prezes Komołowski przyszedł, ale nawet nas nie przeprosił i przedstawił nam kilku senatorów zajmujących się Polonią oraz stwierdził oględnie, że daje MSZ-etowi rok, by pokazał, że umie zajmować się Polonią.
No i była uczta, to na pewno na 107 dzieło kucharzy z zamku w Pułtusku. Żarliśmy zgłodniali i przechadzali po miniparku znajdującym się za budynkiem Senatu.
Co było naprawdę dobre, to że w kuluarach zjazdu różni ludzie się spotkali i wymienili zdania. Choć to byli w znacznej mierze wybierańcy MSZ-etu i pana Komołowskiego, który śladem innych notabli nie ma zwyczaju odpowiadać na listy, to zawsze coś dobrego z tego wyjść może. Potem były obrady w sali Sejmu, z której po wstępie wyproszono prasę.
W sobotę były obrady w Pułtusku znów bez wstępu dla prasy i po mszy w niedzielę w Pułtusku koniec.
Zjazd ten przypominał zjazd w Wołkowysku, gdzie w 2002 r. spędzono wybranych rodaków i powstał nowy reżimowy Związek Polaków Białorusi. Tam też tylko na początek i koniec zezwolono uczestniczyć mediom.
Sobotni "Nasz Dziennik" opublikował długi tekst od Związku Polaków na Białorusi, gdzie bardzo krytycznie mówi się o obecnej sytuacji Polaków w tym kraju i o tym, że coraz mniej dostają pomocy z Polski.
Jaki z tego morał? Polacy muszą zorganizować swe własne spotkania, bo czy rządzi PO, czy nawet PiS, to zagraniczni Polacy będą używani tylko do załatwiania tego, co możnym w Polsce w danym momencie potrzeba.
Dodać jeszcze trzeba, że w zeszłym roku emigracja przysłała do Polski 4,2 mld dolarów, nie licząc, ile sprowadza z kraju produktów, o czym może każdy przekonać się np. u Benna'sa na Roncesvalles, gdzie do 80 proc. towarów to import z kraju.
Niewygłoszony tekst na zjeździe w Warszawie
Problemy Polaków i Polonii. Jestem jedynym Polakiem, który żył 20 lat w Kanadzie, a od 20 lat mieszka na Białorusi. Więc znam jak nikt inny problemy Polaków z Zachodu i Wschodu.
Problemem Polaków USA i Kanady jest to, że trwa tam na nas nagonka żydowska. Powoduje, że wielu młodszych Polaków wstydzi się przyznawać do swego polskiego pochodzenia.
Ostatnim elementem tej kampanii była potwarz Obamy. Obecny tam delegat MSZ imć Rotfeld nie protestował i za to nie poniósł kary.
W walce o dobre imię polski MSZ robi MNIEJ niż ZERO!! Np. nie propaguje książek o roli Polaków w ratowaniu Żydów, a jest ich kilka, w tym angielska "Martyrs Of Charity" dr. W. Zajączkowskiego, która wylicza 750 miejscowości, gdzie Niemcy wymordowali Polaków. Dodam, że litewski MSZ wydał taką książkę i ją rozprowadza.
Dla poprawy image'u Polonii wiele dałoby wysłanie do kilku krajów, zwłaszcza Kanady i USA, wystawy polskiej sztuki sakralnej, która by się składała eksponatów i fotografii najcenniejszych obiektów.
Problemy Polaków za Bugiem określił dobitnie były marszałek białoruskiego parlamentu prof. Stanisław Szuszkiewicz, mówiąc gazecie "Kommiersant", że winę za złe traktowanie Polaków ponoszą polskie rządy, bo nie reagowały na kolejne kopniaki zadawane z rozkoszą przez imperia światowe, jak Litwa, Białoruś czy Ukraina.
Polska zbudowała dla swych mniejszości domy i daje im miliony, zaś organizacje polskie za Bugiem dostają mało co i mają problemy z lokalami. Na przykład we Lwowie i w Kijowie Zarząd Związku Polaków gnieździ się z redakcją swej gazety w trzech pokojach w drogo wynajętym mieszkaniu.
Sugeruję dać Ukraińcom ultimatum. Zamkniemy za dwa tygodnie dom ukraiński w Przemyślu, jeśli władze na Ukrainie nie dadzą Polakom domu w dobrym stanie we Lwowie i w Kijowie o wielkości niedawno otwartego domu ukraińskiego w Przemyślu. O świństwach litewskich względem Polaków pisze prasa, więc nie będę o nich mówił, ale trzeba mieć konkretny wzorzec, co od Litwy wymagać.
Wymagajmy dla Polaków tego, co mają Szwedzi w Finlandii, gdzie jest ich procentowo mniej niż Polaków na Litwie. Tam szwedzki jest oficjalnym językiem państwa, jest szwedzki państwowy uniwersytet w Turku, jest szwedzkie radio i TV, jest z zasady jeden Szwed ministrem.
Znów trzeba dać Litwinom ultimatum. Albo dacie w miesiąc Polakom takie prawa, jakie mają Szwedzi w Finlandii, albo zrywamy z wami stosunki dyplomatyczne i stawiamy wniosek o wykopanie was z UE.
Dla Polaków litewskich wsparciem byłoby zdeponowanie w Spółdzielczej Kasie w Wilnie z dwóch mln dolarów, co da polskim przedsiębiorcom kredyty na otwarcie firm oraz, podobnie jak w innych krajach za Bugiem, szkolenie rodaków, jak zakładać firmy.
Polonia USA i Kanady mogłaby wiele pomóc Polakom za Bugiem przez przekazanie im swego doświadczenia w organizowaniu Kas Spółdzielczych – takich SKOK-ów oraz Kas Wzajemnych Ubezpieczeń, na jakich opiera się np. Związek Narodowy Polski.
Stawiam wniosek, by Polska przestała finansować mniejszość litewską, ukraińską i białoruską. Niech je finansują ich rodacy.
Karta Polaka ma dwie główne wady:
– pierwsza: nie daje automatycznego wjazdu do Polski, a zmusza do ubiegania się o wizę, czym utrudnia pracę i tak przeciążonym konsulatom.
– druga: że nie wydają jej urzędy wojewódzkie w Białymstoku, Lublinie czy Przemyślu.
Stawiam konkretny wniosek, by na pierwszej sesji Sejmu wprowadzono punkt do ustawy o Karcie Polaka uprawniający jej właściciela do wjazdu do Polski bez wizy i by wydawały je też urzędy wojewódzkie.
Pytam ministra Sikorskiego, czemu ja sam przywożę więcej pism polskich, jak "Dobry Znak", "Przyjaciółka", "Łowiec Polski" czy "Niedziela" na Białoruś niż jego podwładni z Mińska?
Pisałem na ten temat do niego trzy lata temu, ale nie był łaskaw odpowiedzieć, co jest karalnym wykroczeniem urzędniczym.
Pani Applebaum, żona ministra, wydała po polsku doskonałą polską książkę kucharską. Napisałem do ministra w lutym, by wydano ją też po angielsku i zrobiono w konsulatach promocję.
Wytknąłem to mu znów 3 maja z zerowym skutkiem, a przecież jest to jego psim obowiązkiem – promocja Polski i wszystkiego, co świadczy dobrze o Polsce.
Ostatnio Sejm bez zasięgania zdania Polonii odebrał pieniądze na finansowanie Polonii ze Wspólnoty Polskiej, a dał w ręce MSZ-etu z fatalnym skutkiem. Moc programów tego lata nie została uruchomiona z winy MSZ-etu i nikomu za to włos z głowy nie spadł.
W Polsce mniejszość niemiecka ma pełne prawa, natomiast 10-krotnie, powtarzam 10-krotnie, większa mniejszość polska nie ma takich praw, choć miała je nawet za Hitlera do 1939 r.
Kiedy wreszcie MSZ załatwi takie prawa dla mniejszości polskiej w
Niemczech?
Kościół katolicki przeżył za Bugiem dzięki Polakom i im się coś należy. Czemu na terenie byłego ZSRS polscy księża z uporem eliminują z kościoła język polski? Czemu moje wnuki w Kanadzie mogą być przygotowywane do I Komunii św. po polsku, a tego się odmawia mym dzieciom w Mińsku? Kto chce, niech ma posługę kapłańską po ukraińsku, rosyjsku czy białorusku, ale dlaczego eliminuje się ją po polsku?
Kiedyś opiekunem Polonii był biskup Wesoły, który pochodził z emigracji i mieszkał stałe w Rzymie i oczywiście znał na wylot nasze problemy. Dziś naszym opiekunem
jest jakiś biskup z Polski, który nawet nie pofatygował się na zjazd Polonii.
12 lat temu pisałem bez skutku do Episkopatu, by przyjeżdżający z zagranicy na urlopy polscy misjonarze odwiedzali nas za Bugiem i opowiadali o swej pracy. Takie odczyty byłyby z przyjemnością słuchane nie tylko przez rodaków, ale i obcych. Kto np. w Mołodecznie wie coś o Kenii czy Brazylii, a przecież polscy misjonarze pracują w 56 krajach. Czy jest to tak trudne do zrobienia?
Jak mało kto cieszę się z wizyty patriarchy Moskwy w Warszawie, który jest, jak wiemy, tylko narzędziem Kremla. Nie ma konfliktu między narodem polskim a rosyjskim, co widać było po 10 kwietnia, kiedy masowo Rosjanie poszli z kwiatami pod polską ambasadę. Są złe stosunki między Kremlem a Warszawą i dobrze, że się poprawiają.
Ale pytam, czy metropolita Cyryl zaprosił delegację polskiego Episkopatu do Moskwy, czy zapytano gościa, kiedy zostaną zwrócone katolikom liczne kościoły w Rosji, zaczynając od kościoła w Smoleńsku.
Po tragedii smoleńskiej sugerowałem, by w Warszawie zbudowano cerkiew pojednania, a w Moskwie wzniesiono katolicką świątynię pojednania. Buduje się na Polach Mokotowskich cerkiew, ale pytam, kiedy będzie budowany nowy kościół katolicki w Moskwie, którego bardziej tam potrzebują katolicy niż prawosławni cerkwi w Warszawie.
Tych moich uwag nie mogłem wygłosić na zjeździe w Warszawie, więc tylko je spisałem i przekazuję rodakom w kraju i za granicą.
***
Uwaga nadchodzi
Jak się psa chce uderzyć, to kij się znajdzie, mówili już dawno temu rodacy. Teraz przy okazji afery z bankiem Amber Gold Tusk i spółka mają zamiar wziąć się do SKOK-ów, bo nie dość, że konkurują z obcymi bankami, to jeszcze mają bezczelność dawać ogłoszenia w niereżimowej prasie jak "Nasz Dziennik".
Zwycięstwo
23 sierpnia Komisja Wyborcza w Wołkowysku oświadczyła, że nie uznała kilkuset mych podpisów, bo były złe numery paszportów, choć 99 proc. podpisów było autentycznych, bo praktycznie wszyscy sami robili na blankietach wpisy. Nastąpiło to, co mówiono mi, że coś zrobią, bym nie został wpisany na listę kandydatów.
Piszę teraz pismo do Najwspanialszego Prezydenta, udowadniając Mu, że jego ludzie zbierali nielegalnie po zakładach pracy podpisy, co łatwo udowodnić, bo w przeciwieństwie do mych podpisów, których autorzy są z różnych zakładów, ich na kolejnych listach są z tych samych zakładów.
Teraz będę miał trochę czasu i może pojadę na kilka dni do Gruzji odpocząć i coś o tym pięknym kraju napisać. Ale nie przejmuję się, bo jak pisał Marszałek Piłsudski, ulec, a nie zostać pokonanym, to ZWYCIĘSTWO.
Patałachy
Po uroczystościach 3 Maja na placu Zamkowym w Warszawie podszedłem do prezydenta i poprosiłem o piłkę symbol Euro 2012, którą dostał od dzieciaków, które grały nią na koniec uroczystości, dla dzieci z polskiej szkoły w Wołkowysku i chciałem ją tam wręczyć na koniec roku szkolnego. Niestety, nie dostałem odpowiedzi ani tak, ani nie. Od dwóch tygodni znów proszę o piłkę i znów nie mogą mi dać odpowiedzi.
Aleksander graf Pruszyński
Mińsk/Warszawa
Walnąć piramidkę
Nie to jest najgroźniejsze dla wspólnoty, że krew z państwowych żył wysysa równocześnie tak wielu nikczemników. Prawdziwe zło zaczyna się w miejscu, w którym dobro więdnie przez zaniechania ludzi uważających się za przyzwoitych.
Podobno niektórzy tak zwani politycy budzą się z rękoma w nocniku. Gdy twierdzą tak ludzie bogaci w wiedzę i doświadczenie, polemizować z nimi byłoby przejawem braku rozsądku. Co więcej, ponoć tego rodzaju niemiła przygoda spotkać może każdego, nie tylko ślepca. Jednak w moim przekonaniu, prawdziwy problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy ci, którzy obudzili się z rękoma w fekaliach, nie tylko z rękoma, ale i z głowami w fekaliach zasypiają – albowiem ta sytuacja dotyczy już całej wspólnoty. Pytanie tylko, zawartość ilu pełnych nocników zwala się Polakom na głowy i kto właściwie jest temu winien.
I tu warto przypomnieć opinię Przemysława Piętaka, który na łamach "Rzeczy Wspólnych" powiada tak: "od 73 lat Polska tkwi w niewoli, chociaż w tym czasie przestano bić więźniów, kraty zastąpiono pancerną szybą, trochę zamieciono podłogę, a do celi wstawiono telewizor. I właśnie to odświeżenie celi miliony Polaków uznało za wolność, a może nawet uwierzyło, że w tych warunkach można całkowicie przyzwoicie żyć".
Aferoland
Nawet jeśli można, to przecież do czasu, do czasu. Niedawno mieszkańców kraju położonego między ujściem Świny a szczytem Rozsypańca zelektryzowała wieść, jakoby dług publiczny III RP sięgał astronomicznej kwoty biliona złotych. Mało tego, dług ów podobno cały czas zwiększa się, w tempie około 10 tys. zł na sekundę. Ale i tego mało, ponieważ same koszty obsługi takiego długu przekraczają w skali roku 43 miliardy złotych, co stanowi blisko półtoramiesięczne wydatki całego naszego nieszczęśliwego państwa. Tę szokującą statystykę Stanisław Michalkiewicz podsumował słowami: "Umiłowani Przywódcy zastawili u lichwiarskiej międzynarodówki majątek obywateli na całe dziesięciolecia naprzód".
Skoro im kazano, to zastawili, serwilizm "umiłowanych przywódców" mnie osobiście nie zaskakuje. Swoją drogą, nie ma to, tamto: po nieudanej prywatyzacji LOT-u z aferą Amber Gold w tle (w tym kontekście najbardziej rozbawił mnie passus pt. "Marcin Plichta prześwietlany przez służby specjalne w związku z podejrzeniem prania brudnych pieniędzy". No dajcież spokój!), po niedorzecznościach prezydenta Komorowskiego, rojącego o budowie nadwiślańskiej tarczy antyrakietowej (najwyraźniej po zamknięciu "projektu Gawron" okazało się, iż niektóre kieszenie nie zostały należycie wypełnione. Co prawda ten i ów uszczknął z autostrad, ten i ów uszczknie z ich remontów, lecz wygląda na to, że "deal" naprawdę godny "wolnego rynku" III RP to byłaby dopiero owa "tarcza antyrakietowa"), po wciąż niewyjaśnionych zgonach Stefana Zielonki, Grzegorza Michniewicza, Eugeniusza Wróbla, Andrzeja Leppera czy Sławomira Petelickiego – mam wymieniać dalej? – jeżeli po tym wszystkim jest jeszcze w Polsce człowiek, który utrzymuje, że Polską rządzą tak zwani politycy, odrzucając przekonanie, że u steru rzeczywistej władzy stoją w naszym kraju służby specjalne, i wcale niekoniecznie polskie, ktoś, kto powyższe przekonanie lokuje w kategoriach "spiskowej teorii dziejów" czy uznaje wręcz za "oszołomstwo", jeśli taki człowiek naprawdę w przyrodzie występuje, to znaczy, że nie chce wiedzieć, co dzieje się dookoła niego i w jaką diabelską czeluść wpychana jest jego ojczyzna.
Warto powtarzać
Krzysztof Kłopotowski mówi o tym tak: "W tle muszą być potężniejsze siły. Bo weź załóż w Polsce w wieku 28 lat, wbrew prawu, z sześcioma wyrokami sądowymi, linię lotniczą, która stawia sobie za cel wykończenie na rynku krajowym linii należących do państwa. No tylko weź spróbuj!". Tę samą perspektywę ujmuje odrobinę inaczej i nieco szerzej Witold Gadowski, zauważając: "pieniędzy z budżetu nie starcza na finansowanie ekspertów od wszystkiego, trzeba od czasu do czasu piramidkę walnąć".
Rzeczywiście, sporo takich "piramidek" wzniesiono nad Wisłą po "odzyskaniu niepodległości" w 1989 roku, zaś większość tych przedsięwzięć udała się dzięki osłonie zwanej potocznie "parasolem", a z rosyjska "kryszą", jaką nad działaniami tego czy innego bandyty utrzymywali ludzie, których w dalszym ciągu powszechnie acz niesłusznie tytułujemy politykami, sędziami czy prokuratorami (a propos prokuratorzy: mimo doniesienia Krajowego Nadzoru Finansowego z 2009 roku, gdańska prokuratura umorzyła postępowanie wobec Amber Gold, a po odwołaniu się do sądu przez KNF i uchyleniu tego umorzenia, wróciła do sprawy dopiero po upływie przeszło dwóch lat).
Pytanie: czemu polska Temida nie tylko zasłonięte ma oczy i zatkane uszy, ale bardzo często widuje się ją również z kneblem w ustach? Prawdopodobnie dlatego, iż przeróżnych funkcyjnych, tym bardziej funkcyjnych odsadzonych na eksponowanych państwowych stanowiskach, zastraszyć dziś nietrudno.
Właśnie dlatego warto i należy powtarzać: nie to jest najgroźniejsze dla państwa, że krew z jego żył wysysa mu równocześnie tak wielu nikczemników i bandytów. Prawdziwe zło zaczyna się w miejscu, w którym dobro więdnie przez zaniechania ludzi uważających się za przyzwoitych. Taka postawa wycofania z ich strony, mocniej: ta ich upiorna i mroczna bezczynność, wszystkich nas zaraża pewnego rodzaju łajdactwem. Kalecząc złem równie mocno, co samo zło.
K. Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Zapraszam też na:
www.myslozbrodnik.blogspot.com
Puściłbym ich luzem
Podobno w Quebecu znów nadchodzą separatyści. Znów będziemy mieli wiele hałasu o nic – czyli o te kilka tysięcy etatów w służbie dyplomatycznej i ambasadach. Tak na dobrą sprawę, Quebec jest bardziej dziś od nas odseparowany niż Polska od Unii Europejskiej. Jest krezusem tej konfederacji, więc naprawdę nie wiem, co Quebecy chcieliby uzyskać – oczywiści prócz zwiększenia liczby etatów w lokalnej biurokracji. Ale tu też mogą wyjść jak Zabłocki na mydle, jeśli stracą te wszystkie etaty administracji federalnej, które ulokowane są dzisiaj w Quebecu, by pokazać, że "opłaca się być skonfederowanym".
Niestety wychodzi na to, że separatyści to ludzie niepoważni. Dawniej to jeszcze chociaż była w tym jakaś myśl narodowa, jakaś tęsknota za "państwem starego typu", dzisiaj nawet tego nie ma, bo fala politycznej poprawności zalała również PQ.
•••
Polityczna poprawność jest też kitem, jaki lewacy żenią dziś w Polsce, tłumacząc, że na tym właśnie polega postęp i jak ktoś woli własny naród, to należy do hamulcowego eszelonu pędzącego do tego, żeby państwo rosło w siłę, a ludziom żyło się dostatniej. Ostatnio p. Błaszczak, druga po prezesie twarz PiS-u, powiedział w radiowej Trójce, że z multikulti trzeba ostrożnie.
Od razu wylano mu na głowę kubły, no bo choć takie rzeczy można swobodnie mówić w całkiem mainstreamowej polityce w Reichu czy Swisslandzie, to w Polsce nie. Dlaczego? No bo owe niby-polskie elity ubzdurały sobie, że kraj nasz jest ostoją ksenofobicznych katolickich antysemitów, których betonowe czerepy rozbić trzeba propagandą homoseksualnej miłości i polityczną poprawnością podniesioną do rangi religii urzędowej. Takie czasy. Niestety, część Polaków, również tych młodych i, wydawałoby się, obytych w świecie, nie wyleczyła się jeszcze z prowincjonalnych kompleksów i owym współczesnym ciotom rewolucji pałaszuje pokarm z ręki.
Dzisiejsze multikulti to nic innego jak współczesna forma "internacjonalizmu proletariackiego", którego ojczyzną był – jak wiadomo – Związek Sowiecki, czyli w rzeczy samej "rewolucja". Dzisiaj nic się nie zmieniło - język jest ten sam, metody wprowadzania podobne, tak że oczytanie w przygodach Pawki Morozowa będzie jak znalazł. Tamta bolszewia podawała się za awangardę i współczesna też lubi chodzić w modnych wdziankach.
No więc – drogie radio Erewań – jak to jest z tą wielokulturowością i globalizacją? Czy czasem postęp techniczny i telekomunikacyjny, Internet i masowe podróże samolotami (na stojąco) nie wymuszają wymieszania się nas wszystkich w jedną masę ludzkiego ciasta? Czy jest jakakolwiek inna droga?
Oczywiście, że tak. Swoboda przepływu i osiedlania się ludzi, łatwość telekomunikacji nie muszą wszak oznaczać ideologicznej i religijnej urawniłowki, a jedynie możliwość korzystania z uroków życia w pięknych i ODMIENNYCH krajach. Co komu szkodzi, że we Francji żyje się po francusku, w Niemczech po niemiecku, a w Maroku po marokańsku? Jeśli przyjeżdżasz do nas na stałe – kochany Murzynie – przyjmij nasze wartości, nasze zwyczaje, naszą religię, a może nawet żołądek wytrzyma ci naszą kuchnię – słowem, zostań jednym z nas – proszę bardzo – asymiluj się! To jest po ludzku i po Bożemu. Tymczasem w ramach multikulti jesteśmy świadkami przerabiania nas i naszej kultury na szaro przy jednoczesnej superekspansji kultur egzotycznych, ale dynamicznych i zwartych.
O tym i innych sprawach będziemy mogli sobie pogadać podczas najbliższego pikniku Gońca, na który gorąco zapraszam w sobotę, 8 września, do parku Paderewskiego.
Obywatelu, nie bój się myśleć, nie bój się mówić, nie bój się podpisywać imieniem i nazwiskiem! Bądź dumnym Polakiem!
Andrzej Kumor
Mississauga
Po „bazie” kolej na „nadbudowę”
Dobiegają końca letnie kanikuły, kiedy to wszyscy, a zwłaszcza Umiłowani Przywódcy, nabierają sił do ciężkiej pracy ("Praca posła ciężka, szczera, z rana poseł się ubiera, fagas listy mu otwiera, on tymczasem się wybiera – do Puchera!"), toteż nic dziwnego, że na pierwszym posiedzeniu Sejmu po wakacyjnej przerwie wybuchł przeraźliwy jazgot na temat Amber Gold. Jazgotali nawet Umiłowani Przywódcy z Platformy Obywatelskiej, a także – jakżeby inaczej – "ludowcy", co to zaledwie miesiąc wcześniej przeżywali "aferę taśmową". Ale po "aferze taśmowej" ucichły nawet echa, tym bardziej że zgodnie z przestrogą poety: "czas zmienić politykę rolną lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!" – nikomu, jak się wydaje nic się nie stało.
Wygląda na to, że i w sprawie Amber Gold też nikomu nic się nie stanie, no, może z wyjątkiem Marcina Plichty, który od dzisiaj został już Marcinem P., ponieważ niezawisły sąd, na wniosek niezależnej prokuratury, które nagle nabrały niesłychanego wigoru, zaaplikował mu trzy miesiące aresztu, z uwagi na poważną obawę "matactwa" z jego strony. Warto zwrócić uwagę, że zarówno niezależna prokuratura, jak i niezawisły sąd nabrały wigoru dopiero po tym, jak pieniądze z Amber Gold zostały bezpiecznie wyprowadzone w nieznanym kierunku. Kto je wyprowadził, i dokąd? Tego oczywiście nie wiadomo – podobnie zresztą jak w innych, podobnych sytuacjach, o których wspominał poeta: "W Warszawie zbytek, szampańskie kolacje, płyną rubelki, skąd, gdzie – ani wiesz!".
Więc kiedy już było wiadomo, że pieniądze wyłudzone od naiwniaków, którzy myśleli, że papierki, na których napisano, czy nawet wydrukowano informację, że są złotem – rzeczywiście są złotem – więc kiedy już było wiadomo, że te pieniądze zostały bezpiecznie wyprowadzone w nieznanym kierunku, niezależna prokuratura i niezawisłe sądy nabrały niesłychanego wigoru i nie żałują "Marcinowi P." zarzutów. Postawiły mu ich bodajże aż sześć czy siedem, a na ich czele – najpoważniejszy, że swoją działalność prowadził "bez zezwolenia". A contrario wynika z tego, że gdyby na wydymanie swoich klientów miał zezwolenie, to wtedy cała sprawa wyglądałaby całkiem inaczej.
Skoro tedy niezawisły sąd wpakował "Marcina P." do aresztu, to nie jest wykluczone, że może on przed terminem zapoznać się z Trójcą Świętą, i to "bez udziału osób trzecich", podobnie jak generał Sławomir Petelicki, tym bardziej że cela, w której został umieszczony, jest monitorowana przez 24 godziny na dobę. Ponieważ ostatnio wszystkie samobójstwa aresztowanych w delikatnych sprawach świadków i skazańców, poczynając od "Baraniny", a na wykonawcach "mokrej roboty" na Krzysztofie Olewniku kończąc, nastąpiły w takich właśnie celach, trudno się dziwić, że "Marcin P." trochę się denerwuje, tym bardziej że właśnie słynny detektyw Krzysztof Rutkowski oznajmił, iż "włącza się" do sprawy. Nic dziwnego, przy takich pieniądzach każdy by chciał się podłączyć, bo z samego kurzu, jaki podnosi się przy ich przeliczaniu, można wykroić niezłą fortunę.
Krótko mówiąc – starczy dla każdego – oczywiście z wyjątkiem wydymanych naiwniaków – ale wiadomo, że jakieś straty muszą być. Jeszcze co prawda nie wiadomo, po której stronie Mocy nasz detektyw się "włączy" – ale jestem pewien, że – podobnie zresztą jak w każdej innej sprawie – detektyw Rutkowski, też zresztą oskarżany przez złe języki, że "działa bez licencji" – będzie nieugięcie stał na nieubłaganym gruncie sprawiedliwości. Co to może oznaczać dla "Marcina P." – zobaczymy.
Nie uprzedzajmy jednak faktów, bo na razie trwa jazgot w Sejmie. Umiłowani Przywódcy zadali premieru Tusku, generalnemu prokuratoru Andrzeju Seremetu, ministru sprawiedliwości pobożnemu Jarosławu Gowinu i sprytnemu ministru finansów, Jacku "Vincentu" Rostowskiemu aż 175 pytań, rozpoczynających się przeważnie od pełnego bezgranicznego zdumienia zwrotu: "jak to możliwe, żeby..." – i tak dalej. Podobnie w koszmarnych czasach sanacji brukowe gazety redagowały kryptoreklamy, upozowane na pełne zatroskania notatki interwencyjne: "Jak długo jeszcze policja będzie tolerowała dom schadzek przy ulicy Widok 10 mieszkania 12, trzecie piętro, dzwonić trzy razy?!".
Najwyraźniej Umiłowani Przywódcy powinność swej służby rozumieją, że jazgot – owszem, jak najbardziej – ale niech Bóg broni przed ujawnieniem najważniejszej tajemnicy państwowej, że ta cała III Rzeczpospolita, ci wszyscy prezydenci, sejmy, senaty, trybunały, niezależne prokuratury, policje i niezawisłe sądy, to tylko dekoracja, rodzaj parawanu, za którym bezpieczniackie watahy okupują i bezlitośnie eksploatują nasz nieszczęśliwy kraj. Zresztą – powiedzmy sobie szczerze – czy Umiłowanym Przywódcom, którzy przecież stanowią istotną część owej dekoracji, wypada się tak dekonspirować?
Jasne, że nie wypada, toteż ze wszystkich sił swoich, mimo pozorów świętego oburzenia i w ogóle – spontanu i odlotu – jednak czujnie starają się nie zauważyć tego słonia w menażerii. Rozumieją te uwarunkowania również odpytywani, toteż udzielą zapewne jakichś wymijających odpowiedzi, żeby i demokratyczny wilk był syty, i bezpieczniacka owca cała. Bo już na powołanie sejmowej komisji śledczej zgody nie ma; właśnie gdy piszę te słowa, rzecznik klubu Polskiego Stronnictwa Ludowego Jan Bury oznajmił, że PSL będzie głosowało za odrzuceniem wniosku o powołanie takiej komisji już w pierwszym głosowaniu. Ano – skoro wygląda na to, że w "aferze taśmowej" nikomu włos z głowy nie spadnie, to jakże PSL ma popierać jakieś komisje śledcze?
Podobnie musiał myśleć sobie pan Andrzej Wajda, któremu Moc poszła na rękę w kłopotliwej sprawie śmierci niejakiego Frykowskiego w dworku jego bezrobotnej córki Karoliny w Głuchach.
Jak pamiętamy, nieboszczyk Frykowski był do tego stopnia taktowny, że umarł dopiero wtedy, kiedy po sobie posprzątał, to znaczy – powycierał z podłogi krew, jaka z niego wyciekła po uderzeniu nożem w brzuch – a w tej sytuacji również i przybyły na miejsce policmajster powinność swej służby zrozumiał i nawet nie wszedł do kuchni, gdzie właśnie sprzątał po sobie konający, by "nie robić zamieszania".
W takiej wytwornej atmosferze również surowej ręce sprawiedliwości w osobie pani Anety Rafałko z niezależnej prokuratury w Wyszkowie nie pozostawało nic innego, jak taktownie sprawę umorzyć. Ale kiedy po latach jacyś anonimowi zuchwalcy zdecydowali o pochowaniu prezydenta Kaczyńskiego z żoną na Wawelu, pan Andrzej musiał zrozumieć, że teraz kolej na niego, i stanął na czele protestu. Nie żeby ktoś mu kazał, co to, to nie; człowieka kulturalnego można poznać właśnie po tym, że sam wie, kiedy powinien się odwdzięczyć. Z przyjemnością tedy odnotowujemy, że czego jak czego, ale niewdzięczności nikt "ludowcom" nie ośmieli się zarzucić. Dobre i to.
Nie znaczy to oczywiście, że afera Amber Gold nie będzie miała żadnych konsekwencji. Nie mówię oczywiście o "Marcinie P.", bo przed nim rozpostarły się właśnie przepastne wyżyny, tylko o tubylczej scenie politycznej. Akurat dzisiaj okazało się, że dług publiczny naszego nieszczęśliwego kraju przekroczył bilion złotych, że gospodarka, w której coraz dotkliwiej dają o sobie znać "zatory płatnicze", właśnie "spowalnia", a produkt krajowy brutto, napędzany dotychczas wewnętrznym popytem, nawiasem mówiąc, w znacznej części kredytowanym, również spada na łeb na szyję – więc nietrudno się domyślić, że zwycięska bezpieczniacka wataha, która m.in. w osobie Amber Gold właśnie likwiduje "bazę ekonomiczną" konkurencyjnej watahy pokonanej, będzie musiała pomyśleć o podmiance – żeby mianowicie tyle zmienić, by wszystko zostało po staremu. W ramach podmianki nieubłagany palec będzie musiał wskazać winowajcę, a któż lepiej na niego się nadaje, jeśli nie premier Tusk, zwłaszcza w kontekście tej afery?
Pewnie dlatego uchodzący za wirtuoza intrygi prezes Jarosław Kaczyński żadnego pytania premieru Tusku nie zadał, pamiętając widocznie o wskazówkach płynących z wiersza Marii Konopnickiej o Pimpusiu Sadełko: "psu nie honor bić się z kotem – co mu potem?". Na poważne rozmowy przyjdzie czas, kiedy opadnie kurz po jazgocie, a Moce zdecydują, komu i za co zostaną powierzone zewnętrzne znamiona władzy.
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…