Pamiętam ten wieczór, kiedy umierał nasz Papież. Był nasz. Nie tylko nasz – katolików, ale nasz – Polaków. Wiem, że Papież był Ojcem wszystkich katolików, i wiem, że obecny Papież jest teraz naszym Ojcem Świętym, ale Jan Paweł II był po prostu nasz.
Już jako dziecko poczułam mądrość i dobroć płynącą od naszego Papieża. Pamiętam to jak dziś. Jakiś straszny ból przeszył moje serce, kiedy w telewizji pokazywali upadającego od postrzału Jana Pawła II. Pamiętam wtedy Jego twarz wykrzywioną od bólu i pamiętam, że strasznie płakałam. Nie znałam wówczas dobrze naszego Papieża, nie śledziłam wszystkich Jego działań, ale kiedy widziałam Jego twarz, wydawała mi się ona pełna dobroci i cierpiałam, kiedy On cierpiał.
Z dzieciństwa z reguły pamiętamy tylko niektóre momenty, zwykle jawią się jak fragmenty filmu, a najczęściej związane są z emocjami, tymi dobrymi i tymi złymi. Im silniejsze emocje, tym lepiej pamiętamy sceny z naszej młodości. I tak, ta właśnie scena, duży pokój, czarno-biały telewizor, upadający Papież, płacz matki i jakiś dziwny, niezrozumiały, lecz przejmujący mój smutek i strach właśnie pamiętam.
Po wielu latach, już jako w pełni dojrzały, dorosły człowiek, matka i pedagog, doświadczyłam podobnego uczucia smutku, bezsilności i strachu. Najpierw przyszła obawa. Pamiętam wszystkie szczegóły tego wieczoru 2 kwietnia 2005 roku. Byłam wtedy u znajomej na imieninach, a że był Wielki Post, nie tańczyliśmy i za bardzo nie bawiliśmy się, tylko siedzieliśmy przy stole, jedliśmy i rozmawialiśmy. W tle cały czas grał telewizor z informacjami o umierającym naszym Papieżu. Jakoś jeść nie mogłam ani za bardzo rozmawiać, choć dominującym tematem rozmów był nasz Papież. Wpatrywałam się w telewizor. Powiedziałam wszystkim, że przecież nie ma co się martwić, Jan Paweł II jest nam potrzebny i na pewno wyjdzie z tego. Koleżanka ściszyła na moment telewizor. I wtedy na ekranie pojawił się "pasek", na którym widniał napis: Jan Paweł II nie żyje. Pamiętam, że upadłam na kolana i dalej pamiętam już mniej, ale znajomi mówili, że strasznie płakałam. Wtedy poczułam to samo uczucie co w dzieciństwie. Smutek i strach. Wybiegłam z domu i biegłam prosto do kościoła. W drodze biły już wszystkie dzwony.
W kościele proboszcz zaprosił wszystkich na Mszę Święta na 23.00, więc pojechałam po rodzinę i stawiłam się na mszy, ale że myśli nie mogłam zebrać, nie pamiętam, co mówił ksiądz. Wiem tylko, że było tak strasznie dużo ludzi i ja tak płakałam, że proboszcz z ambony niemalże do mnie powiedział, że nie wolno tak płakać, bo Papież jest w domu Ojca. Potem zdałam sobie sprawę, że moja rozpacz była związana nie tylko z bólem, ale z wielkim strachem, tak samo wtedy kiedy byłam małą dziewczynką i oglądałam zamach na Papieża.
Spotkaliśmy się w rodzinie, a ja pytałam: Co teraz będzie? Co z nami? Z Polską? Skąd teraz wziąć autorytet? Kto nam powie, co robić? Kogo będziemy słuchać? I ciągle nie mogłam pojąć, jak my, Polacy, przetrwamy bez naszego Papieża.
I stało się. Moja intuicja w dużej mierze się sprawdziła. Po śmierci Papieża nic już nie było takie samo. W pierwszych tygodniach, jak to zazwyczaj z moimi rodakami bywa, tłumy gromadziły się na ulicach Warszawy, w kościołach, na placach. Płakali, palili znicze, składali kwiaty i przez łzy serdecznie uśmiechali się do siebie nawzajem. Ten wyraz typowo polskiej solidarności i poczucia wspólnoty nie trwał długo. Wszystko zaczęło się walić.
Później już tylko gorzej było i gorzej. Kościół i Naród został podzielony. Chamstwo, obłuda i bezwzględność rozpoczęły swe panowanie. Zaczęły liczyć się jedynie własne interesy, a religijność dla wielu powoli stawała się "obciachowa" i "przestarzała". Gdzieś zniknęli ci wszyscy, którzy płakali po Papieżu.
Z czasem utworzyły się różne grupy, które próbowały zawłaszczyć Jana Pawła II. Każdy powoływał się na Jego nauki i każdy Jego słowa odpowiednio interpretował dla własnych korzyści. Media zaczęły sączyć nienawiść, społeczeństwo coraz bardziej dzieliło się. W 2005 Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory, ale kadencja niestety nie trwała długo. Koalicjanci okazali się jak zawsze fałszywi, co bardzo ułatwiło sprawę Platformie Obywatelskiej. Nie wgłębiając się jeszcze wówczas aż tak w sprawy polityki, już można było zauważyć, kto jest kim i kim się okaże w przyszłości, nawet jeżeli dzisiaj chce pokazać, że jest kimś innym niż jest. Prawicowość Platformy wydawała się jakaś taka fałszywa.
Kościół podzielił się i przeciętny obywatel nie wiedział przez jakiś czas, co ma o tym wszystkim myśleć i co robić. O Boże, jak wtedy potrzebny był nasz Papież. On by wiedział, co mamy robić, i by nam powiedział. On pokierowałby Narodem Polskim. Nie było Go. Trzeba było brać sprawy we własne ręce. Było szczególnie trudno, bo Kościół, który dotychczas zawsze bronił prześladowanych i stał po stronie prawdy, zaczął jakieś mieszane i niezrozumiałe sygnały dawać i przeciętny katolik musiał zacząć się mocno zastanawiać, czy jeszcze musi słuchać Kościoła, czy może sam powinien myśleć, bo przecież tworzy ten Kościół, a więc Nim jest.
I tak było coraz gorzej i gorzej i nawet już ci, którzy wcześniej nie wiedzieli, zaczynali najpierw przeczuwać, a później orientować się, co się dzieje. Czułam wielką bezsilność, kiedy w pracy, notabene prestiżowej, prywatnej szkole, musiałam stanąć w obronie Prezydenta Kaczyńskiego, kiedy go "elita pedagogiczna" opluwała. I na rzekomo retoryczne pytanie zadane z wielką pogardą i uśmiechem na twarzy: "A kto by głosował na takiego Kaczora? Może tam na wsiach, niewykształcone mohery, ale przecież nie my, tu w Warszawie" musiałam wstać i powiedzieć: "Ja. Ja głosowałam i będę głosować", bo przecież musimy stać zawsze w prawdzie. A niedługo potem nikt już się do mnie nie odzywał i otrzymałam wkrótce wypowiedzenie, z którego faktu nawet się ucieszyłam (to był początek końca mojej kariery). Tylko jedna koleżanka, z którą jadłam czasem obiady, mówiła mi po cichu, że ona wie i że rozumie i że myśli tak jak ja, rozglądała się przy tym dookoła jakby w obawie, co się stanie, kiedy ją ktoś usłyszy. Wtedy czułam ogromny brak naszego Papieża. Miałam żal, że Go nie ma. On przecież powiedziałby do Narodu, żeby się opamiętał, On nakazałby, aby przestali sączyć nienawiść, On by tupnął nogą i pogroził i surowym głosem powiedziałby ludziom, jak mają czynić, i wiem, że oni, przynajmniej większość z nich i choćby w jakiejś części i na jakiś czas, posłuchaliby Go. I Kościół by posłuchał. Ale Go nie było.
10 kwietnia 2010 roku była sobota rano. Znowu pamiętam każdy szczegół, każdą niemal minutę. Właśnie wychodziłam z domu i miałam jechać do stajni, bo tam był mój koń. Miałam trochę odpocząć, zaznać trochę ruchu, oddalić się od codziennych spraw po ciężkim tygodniu pracy. Byłam prawie w drzwiach, kiedy zadzwonił telefon od koleżanki. Pomyślałam sobie, czemu tak rano dzwoni, z reguły w dzień wolny odsypia pracę. W słuchawce usłyszałam: "Czy wiesz, co się stało? Prezydent nie żyje?". Ja na to: "Jaki Prezydent?", trochę poirytowana, że się spóźnię, że chcę wychodzić, a tu ciągle coś się dzieje. Przez nawet jedną sekundę nie przeszło mi przez myśl, że chodzi o naszego Prezydenta. Powiedziała tylko: "Nasz Prezydent, włącz telewizor". Bałam się włączyć. Wiedziałam, że lecieli do Katynia. Włączyłam. Upadłam na podłogę. I znowu tego momentu nie pamiętam. I znowu poczułam ten sam ból i strach. Syn wbiegł do pokoju i krzyczał: "Kto umarł?" ,a ja na to przez łzy: "Wszyscy". Długo siedziałam tam na podłodze i płakałam. A potem dzwoniłam do rodziny, żeby i oni wiedzieli. I pierwsze pytanie, które szlochając do słuchawki zadałam mojemu ojcu było: "Co teraz będzie? Wojna. Ja się boję, Boże co teraz będzie?". Jakoś instynktownie poczułam, że musi być wojna, choć jeszcze nic nie wiedziałam na temat tego, co się tam wydarzyło. Zupełnie nic.
Musiałam wyjść. Nie mogłam tam zostać. Zdecydowałam się jechać do stajni. Całą drogę w radiu czytali nazwiska Tych, którzy tam zginęli. I ja całą drogę płakałam. Widziałam też ludzi w samochodach koło mnie i też płakali. W stajni nie siedziałam długo. Nie mogłam nic robić. Wsiadłam w samochód i jechałam naprzód. Zadzwonił do mnie mój ojciec i zapytał, gdzie jadę. A ja na to, że na Krakowskie Przedmieście. Nie wiedziałam jednak, dlaczego tam jadę. Czułam tylko, że tam muszę być.
Tam było tak dużo ludzi, setki, a później tysiące, wszyscy ze zniczami i kwiatami. I wszyscy płakali. I była taka cisza, nikt nie rozmawiał. Natychmiast pojawili się harcerze i społeczne służby porządkowe. Ale nie były potrzebne, bo nikt nie miał zamiaru tego dnia nic złego robić. Tysiące ludzi sunęło po ulicach Warszawy. Pierwsza msza była bardzo smutna, i te syreny, i odczytywanie nazwisk i to wszystko było wszechogarniające i trudne do wytrzymania. I ta świadomość, że tylu ludzi, że dobrych ludzi, że naszych ludzi, że ten właśnie, nasz Prezydent-Polak, patriota, obrońca Polskości i Polaków, nasza nadzieja. A jednocześnie ten strach. Co teraz będzie?
Potem jeszcze przez może tydzień ludzie modlili się w kościołach i zapalali znicze na ulicach stolicy. Wracały kolejne trumny do Polski, ludzie rzucali żółte tulipany dla Pani Prezydentowej. Ustawiła się niesamowicie długa kolejka ludzi czekających, aby przejść obok trumny Prezydenta. Było tyle biało-czerwonych flag. Ludzie w poczuciu winy spowiadali się do kamer telewizyjnych, mówili, że żałują, że to było nie tak, że oni tak naprawdę to nic nie mieli przeciwko, i płakali.... albo złościli się, że to wszystko wina mediów, że to media nakłamały i zmanipulowały nimi, że nawet nie wiedzieli, że Prezydent to w końcu był dobry człowiek... i byli też ci, którzy naprawdę kochali Lecha Kaczyńskiego za to, co robił dla Polski, i oni poprostu w wielkim bólu płakali i płakali. I były rodziny i przyjaciele Tych, którzy tam zginęli, pogrążeni w strasznym bólu.
Z czasem ludzi na ulicach ubywało, a media powróciły do swojej sprawdzonej już manipulacji i propagandy, zaczęły sączyć nienawiść, żeby społeczeństwo przypadkiem nie wymknęło się spod kontroli. Tygodniowy okres żałoby był kontrolowany. Zło powróciło ze zdwojoną siłą. Kampanię wyborczą poprzez media i inne ośrodki przejęła Platforma. I stało się. Polacy nic nie zrozumieli. Dali się omamić, dali się znowu okłamać, okręcić wokół palca. I znowu pomyślałam, jaka wielka szkoda, że nie ma naszego Papieża. On by wiedział, co zrobić i co powiedzieć. Naród by go posłuchał.
Później już poszło łatwo. Oddanie śledztwa, nagonka na nieżyjące Ofiary Smoleńskie, szał w mediach. Nagle Platforma z prawicy stała się lewicą, potem Palikot pod pozorem odcięcia się od PO stworzył zaplecze dla tej partii po stronie skrajnego lewactwa i zboczenia. Zaczęła się walka o Krzyż i walka z Kościołem. Wszelkie granice zostały przekroczone. Wolno było wszystko, oddawać mocz na znicze, pluć na staruszki, wieszać pluszowe miśki na krzyżach z puszek po piwie. Rozszalały się hordy niezaspokojonych młodych, wykształconych, z wielkich miast. Platforma przestała chodzić na rekolekcje, bo miała ważniejsze sprawy na głowie, nocami pod Pałacem Prezydenckim odchodziły dantejskie sceny rozochoconych, naćpanych bandytów, używających sobie na modlących się ludziach. Ci ludzie mieli ze sobą zawsze krzyż i napisane słowa Jana Pawła II: "Brońcie Krzyża od Giewontu do Bałtyku" i całym sercem i duszą go bronili. Pokolenie JPII gdzieś zniknęło. Słowa Papieża nic już nie znaczyły, bo przecież Go nie było, a skoro jest pozwolenie na szaleństwo, to poszalejmy sobie. Kto wie, czy będzie jeszcze kiedyś taka okazja.
I tak, mamy 2012 rok, a Polska nam znika z mapy świata. Wyprzedana, okradziona, stłamszona, zawłaszczona, coraz słabsza. Bezrobocie, drożyzna, brak wolności słowa, ograniczanie historii, ośmieszanie patriotyzmu, afera za aferą. Podzielony Kościół, grubiańscy, sterowani odgórnie kapłani i brak jakiejkolwiek pomocy skądkolwiek. Połowa narodu odurzona słania się na nogach nie za bardzo wiedząc, gdzie jest i co się dzieje, a "góra" zgarnia wszystko, co się da, jak najszybciej, żeby zdążyć przed końcem.
Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy! Jeszcze jest szansa na Jej uratowanie. Jeszcze trzeba walczyć, do samego końca. Trudne to zadanie, kiedy nie ma autorytetów, kiedy trzeba zdać się na własny rozum, ale można. Bo nadzieja umiera ostatnia. I ta nadzieja jeszcze jest. Jeszcze Polska będzie znowu Polską, a nasze następne pokolenia Polakami. Tylko obudźcie się!
Barbara Rode
Toronto
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!