Stary dowcip o bacy opowiadał, jak to na Podhale przyjeżdża po wojnie działacz partyjny, zbiera lokalnych górali i podchwytliwie pyta starszego bacy, jakie ma poglądy na kolektywizację wsi – ten zaś dyplomatycznie stwierdza, że takie jak Bierut. Niezniechęcony komunista pyta dalej, a na sojusz robotniczo-chłopski? – baca bez zająknienia, "takie jak Zambrowski". Trochę zniecierpliwiony, spodziewając się dłuższych wywodów, działacz pyta, a na przyjaźń polsko-radziecką? – I tu baca nie zaskakuje odpowiadając, że takie jak Ochab. Agitator nie wytrzymuje i pyta, baco, a wy jakieś własne poglądy macie? Na co baca – "mam, ale je potępiam".
Stare okoliczności, stare klimaty przypomniały mi się, gdy oto pewien pan, dzwoniąc do redakcji z jak najbardziej zasadnym problemem, odmówił napisania listu z obawy przed bliżej niesprecyzowanymi kłopotami, ponieważ "są to niepopularne poglądy". No proszę, i jak tu się śmiać z bacy...
•••
Morderstwo na premierze "Batmana" pokazuje, jak łatwo w dzisiejszym świecie nafaszerowanym wirtualnymi światami utożsamić się w stu procentach z bohaterem i odpiąć od rzeczywistości. Niestety, iluzja sztucznych światów prowadzi do lekce sobie zabijania w realnym. Zbałamuceni ludzie, których ktoś odwiódł od prawdziwego życia, zamykając już od przedszkola w wykreowanym komputerowo matriksie; młodzi mężczyźni, którzy zamiast zakładać rodziny i zarabiać na dom, bujają w pastelowych przestrzeniach wysokiej rozdzielczości. Zazwyczaj budzą się dopiero, gdy pociągną za spust realnej spluwy albo gdy zgasną światła.
•••
Ktoś mądry zauważył, że może jednak nie mamy w Toronto bańki mydlanej w condominiach. To prawda, że buduje się 30 tys. nowych mieszkań rocznie, ale z drugiej strony, każdego roku przeprowadza się tutaj 100 tys. nowych ludzi.
Ostatecznym czynnikiem określającym w perspektywie długofalowej to, czy ceny mieszkań i domów będą rosły, czy malały, nie jest bowiem oprocentowanie kredytów, lecz demografia. Jeśli ludzie z danego terenu uciekają, nie ma siły, ceny spadną – jeśli przyjeżdżają – będą musieli gdzieś mieszkać...
•••
Rządzący Ontario liberałowie, tuż przed ostatnimi wyborami uratowali dla siebie kilka mandatów poselskich, anulując własną wcześniejszą idiotyczną decyzję o budowie elektrowni gazowej w sercu aglomeracji torontońskiej na granicy Mississaugi i Toronto. Wszyscy odetchnęli, a mało kto dzisiaj pyta, kto powinien ponosić odpowiedzialność za taką lokalizację planowanych zakładów? Dlaczego nie beknie za to żaden urzędnik ani polityk, gdy tymczasem różne przedsiębiorstwa dostają "na uspokojenie" za przekierowanie lokalizacji pod Sarnię ponad 200 mln dol. z naszych portfeli. Nie wiadomo nawet, kto konkretnie jest winny; nikt nie domaga się, by taka odpowiedzialna święta krowa nie dostała premii rocznej, nie mówiąc już o wyrzuceniu z pracy.
Jeśli zaś o mnie chodzi, to 200 mln piechotą nie chodzi i trzeba by za to kogoś rozliczyć.
Nawet opozycja tylko półgębkiem mówi o sprawie, być może dlatego, by nie ruszać biurokratów, z którymi być może przyjdzie jej pracować. Tak więc nikt nie krzyczy, nie ma sprawy...
•••
Podobnie, nie ma też sprawy, gdy premier wpycha Ontario w bałamutne kontrakty na budowę jakichś paneli słonecznych, których sprawność wynosi 20 proc., za które wszyscy będziemy płacić w podwyższonych cenach prądu.
Nasi ekobolszewicy tłumaczą, że tak trzeba, bo oto topnieją lody Grenlandii i Arktyki i musimy wstrzymać oddech. Owo "powstrzymywanie" powinno mieć miejsce tam, gdzie się truje i brudzi, czyli w Chinach czy Indiach, a nie u nas. My zaś możemy dopomóc temu procesowi, zmniejszając konsumpcję, a tym samym obroty chińskich fabryk. No ale do tego żaden ekolog jakoś nie nawołuje.
Za to będziemy stawiać wiatraki, od których wszystko co żyje w promieniu 10 km dostaje oczopląsu, i farmy fotoogniw, do których później będziemy się musieli nauczyć od Rosjan, jak rozganiać chmury...
Tym wszystkim fanaberiom sami jesteśmy winni, bo nie patrzymy politykom na ręce; bo uznaliśmy, że i tak nie mamy na nic wpływu, więc lepiej cicho siedzieć – lub też dlatego, że jesteśmy świeżo upieczonymi imigrantami (100 tys. przyjeżdża rocznie) i wiemy, że do demokracji lepiej się nie wtrącać, bo od tego są ludzie z wyższej kasty.
W ten oto sposób rzeczywiście rośnie nam pod bokiem nowa kasta – pracowników administracji różnego szczebla, osób zatrudnionych w przedsiębiorstwach państwowych, które żyją w oderwaniu od realiów gospodarki i których głównym źródłem utrzymania są pieniądze wyciągane od reszty. Kasta ta kieruje się dobrze pojętym interesem własnym, co przekłada się na nasze stale wzrastające podatki.
I znów można byłoby to kontrolować i temu zapobiegać, gdybyśmy uwierzyli w państwo obywatelskie, demokrację i zaczęli się organizować. Przede wszystkim zaś owi biurokraci muszą mieć świadomość, że nie należą do nietykalnych i za błędne lub celowo złe decyzje powinni ponosić odpowiedzialność zawodową i karną.
Tu wrócę z przykładem inżyniera budowlanego, który idzie siedzieć, gdy mu się zawali budynek. Jeśli urzędnikowi "straci się" 200 milionów, powinien przynajmniej stracić stanowisko bez żadnej odprawy – tego wymagałaby prosta ludzka przyzwoitość.
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!