Męczeństwo Donalda Tuska
Czy to dlatego, że zrobiło się cieplej, czy też z innych, zagadkowych przyczyn, wydarzenia nabierają niespotykanej wcześniej dynamiki.
Oto Nasza Złota Pani wzięła i „wsparła” francuskiego prezydenta Emanuela Macrona, co to – podobnie jak Frans Timmermans – najwyraźniej też upodobał sobie w roli owczarka niemieckiego i tarmosi już nie tylko Umiłowanych Przywódców naszego nieszczęśliwego kraju, ale również innych krajów Europy Środkowej za „cyniczne podejście” i „zdradę” Unii Europejskiej. To „podejście” i ta „zdrada” polega na tym, że państwa Środkowej Europy nie chcą ani powtarzać, ani partycypować w głupstwach popełnionych przez Naszą Złotą Panią, która zaprosiła do Europy tak zwanych uchodźców, a teraz – podobnie jak Murzyni na pustyni, co to złapali grubasa („Raz Murzyni na pustyni złapali grubasa; nie wiedzieli, co mu zrobić, ucięli...” no, mniejsza z tym), a teraz nie wie, co z nimi zrobić, więc chciałaby wtrynić wszystkim nieszczęśliwym krajom tak zwane „kontyngenty”, a przy okazji wytresować je w pruskiej dyscyplinie – żeby słuchały rozkazów Berlina bez żadnych zastrzeżeń.
Jak w barze na Centralnym…
Mimo że na co dzień atakuje nas politycznie poprawna (ale nie tylko!) głupota, czasem granicząca z szaleństwem zidiocenia, jesteśmy za bardzo bierni, głusi i strachliwi, by wydobyć z siebie nawet cieniutki głos protestu.
Może rzeczywiście potrzebujemy jakiejś „pedagogiki wstydu”, potrzebujemy, żeby ktoś nam przejechał po oczach żyletką drwiny?
Czyż nie jesteśmy jak te koty, które przeskakując z fotela na szafę, mruczą wesoło w zalewanym przez powódź domu? Lubimy między sobą skarżyć się na powoli, acz bezustannie rozlewającą się powódź głupoty, ale dopóki nikt nam nie zabrał miski, na mortgage nam starcza, a perspektywa spieniężenia napompowanej wartości domu dosładza marzenia na starość, tolerujemy wokół nawet powszechne stanie na głowie.
Przypomniała mi się sytuacja, której byłem kiedyś świadkiem w „kultowym” barze mlecznym na piętrze Dworca Centralnego w Warszawie. Był może rok 1983, godzina druga nad ranem, czekałem na osobowy do Torunia. Za szerokimi drewnianymi stołami siedzieli nocni ludzie, każdy coś tam „szamał”; a przy szklanych drzwiach wyjściowych ludzie ulicy machali, aby stanąć na fotokomórce i wpuścić ich do środka. Przechodzili sobie później wzdłuż taśmociągu z brudnymi naczyniami, macając palcami, które resztki są ciepłe i które można jeszcze po kimś zjeść. W takiej scenerii obok mnie siedziało dwóch pijanych mężczyzn. Pierwszy na znak, że „już idziemy”, klepnął drugiego w plecy. Ten zareagował puszczeniem na stół wielkiego pawia. Jedzący przy nim nawet nie wstali, przysunęli jedynie do siebie bliżej talerze, ratując je spod rozlewającej się kałuży rzygowin Wtedy miałem dziewiętnaście lat i wydawało mi się, że to jednak jest dziwne, dzisiaj mam pięćdziesiąt trzy i rozumiem, że jest to naturalna reakcja – tak się właśnie wszyscy zachowujemy; przygarniamy bliżej do siebie nasze talerze, byle tylko rozlewające się rzygowiny współczesnego świata nam ich nie pobrudziły, i dalej sobie spokojnie „konsumujemy”.
Tymczasem wariactwo niekontrowane ma to do siebie, że się pleni. Jakby tak popatrzeć na nasze tutejsze procesy, to one stopniowo zabierają nam przestrzeń, „punkt po punkcie”. A my dalej jeździmy spokojnie na Kubę, grillujemy i remontujemy sobie łazienki. Moglibyśmy choć zająć się tym, czego nasze dzieci są uczone w szkołach (wszak jakie dzieci chowanie...), ale i tego nie robimy. Sami niezdolni do zorganizowania protestu, na protesty organizowane przez innych nie przychodzimy, bo może ktoś się krzywo popatrzy albo może w pracy coś powiedzą...
Pozwalamy, aby kto inny kierował naszym miastem, prowincją, państwem, nie angażujemy się w życie publiczne, nie mobilizujemy innych, nie sypiemy piasku w szprychy politycznie poprawnych bezeceństw, co najwyżej staramy się odwracać głowę w drugą stronę. Nowa rewolucja wchodzi nam do domów jak w masło. Na dodatek powoli padają potencjalne bastiony oporu – w tym religia – podobnie jak to miało miejsce w krajach komunistycznych – coraz bardziej spychana w „prywatną sprawę”. Walcuje się sumienia lekarzy, zmuszając do udziału w zabijaniu chorych na życzenie. A my sobie spokojnie „konsumujemy”... Coraz więcej ludzi reaguje na takie informacje jak kaczka na deszcz – spływa to po nich. Wszak najważniejszy jest luzik i święty spokój.
Nienarodzone dziecko można u nas zabić do momentu urodzenia, bez żadnych konsekwencji karnych – i nam to wszystkim odpowiada, wzruszamy ramionami – to w końcu prywatna sprawa.
Sprowadza się tutaj, do Kanady, ludzi, o których wiadomo, że mają w tyłku wartości naszego społeczeństwa, sprowadza się ich po to, by rozbić stary świat i wysadzić w powietrze jego instytucje, a my nic, „ruki po szwam”, jak nam będzie coś przeszkadzało – myślimy naiwnie – to wyprowadzimy się na wieś... Cha, cha, cha!
Manipuluje się nami jak gówniarzami – ostatnio czytam w „Globe and Mail”, że większość Kanadyjczyków “uważa, że religia nie ma dobrych skutków społecznych”. Sondaż był tak sformułowany, że chodziło w nim głównie o terroryzm islamski i ISIS – ilustracją do tekstu nie jest jednak meczet, lecz... Chrystus wiszący na krzyżu. Ot, kolejny przykład politpoprawnego imprintowania w nasze ptasie móżdżki szytego grubymi nićmi przekazu. Dlaczego mamy ptasie? Bo nam się nie chce korzystać z całości; jak w ośmiocylindrowych cadillacach, gdzie można wyłączyć dla oszczędności połowę cylindrów – robimy to z naszym mózgiem.
Tymczasem ten świat nadal jest tak zmontowany, że mimo całego obszaru manipulacji i krętactwa, liczba się liczy. Zresztą, gdyby się nie liczyła, to nie mielibyśmy do czynienia z tak zmasowaną propagandą.
Powiem więc na koniec tak, Drogi Czytelniku, jesteś naiwny, tchórzliwy i głupi, mimo że drzemią w Tobie resztki zdrowego rozsądku, to najczęściej uznajesz, że nie warto z nimi nic robić. O pomstę do Nieba woła zaś to, że przestałeś dbać o własne dzieci, bo Ty może jeszcze jakoś dociągniesz do swojej eutanazji, w społecznym przytułku, ale Twoje wnuki tak lekko nie będą już miały.
Zapewniam.
Andrzej Kumor
Terroryzm islamski to bicz na naiwnych masochistów
„Dla mnie jasne jest, że Polska to rdzeń Europy. Jest niezbędne, żeby rozwiązywać obecne kryzysy. Das is einfach.”
F.W. Steinmeier, prezydent Niemiec.
To publiczne oświadczenie głowy państwa niemieckiego mówi samo za siebie. Odpowiada też na pytanie „zatroskanej” rzekomo losem Polski histerycznej zbieraniny totalnej opozycji. Bo co „oni” sobie o nas teraz pomyślą?
Ano właśnie! Że w ważnych europejskich sprawach mamy własne zdanie, z którym należy się bardziej liczyć. A z narzucaniem nam jak jakiemuś bantustanowi rozkazów-nakazów trzeba skończyć! To oczywiście jest trudne do przełknięcia „onym”, czyli biurokratom UE (czyt. Niemcom i Francuzom), którzy butnie pokazują, kto tu rządzi. Żałosne jest, że – załatwiając sobie własne interesy i cynicznie kalkulując, przeciwko własnemu (?) krajowi – występuje „mały” Donald. Duży jest w Waszyngtonie. Mały ale śmiały, ma nad Wisłą wciąż grono stronników widzących w nim pewną nadzieję na odzyskanie tak niesłusznie i nieoczekiwanie utraconej władzy na swoim, przez osiem lat nieudolnie zarządzanym „folwarku” poPRL-u.
Dwie konkurencyjne szanse
„Dano mi dobra? Wziąłem” – bąka sędzia Soplica w „Panu Tadeuszu”, wyjaśniając, w jaki to sposób stał się posiadaczem części dóbr skonfiskowanych Horeszkom przez Targowicę.
Podobnie tłumaczy się pan Ryszard Schnepf, były ambasador naszego i tak już przecież dostatecznie nieszczęśliwego kraju w Waszyngtonie, oskarżając jednocześnie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, że to ono wypłaca ambasadorom wynagrodzenia. Chodzi o to, że okazało się, iż pan ambasador pobierał wynagrodzenie również na czcigodną małżonkę, która przez cały ten czas pracowała w TVP, i że nazbierało się tego prawie pół miliona.
A my płyniemy dalej...
Najwyraźniej globalne elity poczuły się nieco osierocone i wysadzone z siodła przez nową politykę Stanów Zjednoczonych. Wycofanie się przez administrację Donalda Trumpa z finansowania różnych celowych funduszy na poprawę ziemskich warunków zaowocowało nerwowym poszukiwaniem przez globalną biurokrację zastępczych źródeł.
Transfer od naszej biurokracji do waszej służy m.in. umacnianiu wpływów globalnej elity w Trzecim Świecie karmiąc tam i u nas całe chmary nierobów.
Stany Zjednoczone dość trudno jednak zastąpić, bo nikt nie ma takich wpływów, takiej gospodarki i takiej armii, ci zaś, którzy mają podobne, jak Chińczycy nie są skorzy tutejszym global-elitom jeść z ręki. Na razie na zastępstwo politycznie poprawnego finansowania ogólnoświatowych programów zgłosiła się ochotniczo Kanada.
Tak więc trzecioświatowi aborterzy mogą spać spokojnie pieniądze na te zabiegi jakoś się znajdą, podobnie biurokraci od walki z klimatem, który do końca nie wiadomo jak i dlaczego się zmienia, ale zawsze można postraszyć kataklizmami i coś tam wyszarpać.
Wszystkie te obietnice zawarte zostały w niedawnym wystąpieniu naszej minister spraw zagranicznych Christii Freeland, a więc troska o zdrowie reprodukcyjne kobiet, dostęp do aborcji i prawa ludności LBGT oraz Z. Jest to o tyle paradoksalne, że dostęp do tzw aborcji jest w Kanadzie w ogóle nieuregulowany, a więc nie ma żadnych zapisów o ochronie zdrowia kobiet, które korzystają z „usług” prywatnych klinik aborcyjnych.
Feministki, które krzyczą natychmiast, gdy ktoś lekceważy lub ignoruje zdrowie kobiet sprzedając niebezpieczne produkty czy usługi, w tym jednym przypadku nabrały wody w usta - a aborcja jest w Kanadzie dostępna poza systemem opieki medycznej w prywatnych przychodniach, bez konsultacji standardowo towarzyszących zabiegom chirurgicznym. Kobieta, która udaje się do nastawionego na zarobek zakładu aborcyjnego w żaden sposób nie jest ostrzegana o grożących jej negatywnych następstwach zdrowotnych i powikłaniach, o innych opcjach (urodzenie, oddanie do adopcji etc.) nie wspominając. Dzieje się tak w kraju, które lubi stawiać swój system opieki medycznej za wzór. Tymczasem zabieg usuwania zębów mądrości jest tu traktowany z większą uwagą niż - jak się to zgrabnie określa - usuwanie ciąży.
Oczywiście Kanada nie zamierza też rezygnować z zobowiązań wynikających z porozumień paryskich, co skutkować będzie jedynie tym, że podobnie jak do tej pory „brudna”, produkcyjna część gospodarki przeniesie się za granicę - pewnie również do USA, bo do tej pory wędrowała jedynie do Azji, gdzie rozsądek nadal traktowany jest poważnie, i gdzie nikt żadnych fanaberiach słyszeć nie chce. Mądrzy Chińczycy podpisują każdy papier, który daje im korzyść, a potem i tak robią swoje. Niestety argumenty podane przez Trumpa przy wycofaniu się z układów paryskich były prawdziwe.
W Ottawie najwyraźniej wzruszają na to ramionami, bo ekologia to dzisiaj nowa ideologia. Nie ma więc co dyskutować. Zastanawiam się tylko czy rząd federalny pod kierownictwem naszego światłego premiera ostatecznie zakaże eksploatacji jakże brudnej kanadyjskiej ropy z albertańskich odkrywek.
Jesteśmy więc świadkami nie tylko postępującej iście geometrycznie biurokratyzacji rzeczywistości, ale również zdziecinnienia i zidiocenia życia publicznego. Oczywistą tego przyczyną, prócz niecnych knowań lobbystów i grup interesu jest upadek powszechnej edukacji. Świat więc mamy coraz bardziej kontrolowany i pewnie tak to już pozostanie.
Pozostaje więc gdzieś tam się „ukryć” na państwowej posadzie, lub gdzie indziej za piecem i nie narażać na obdzieranie z kolejnych warstw skóry.
Tymczasem młody Trudeau i były prezydent Obama, głęboko patrzyli sobie w Montrealu w oczy nad wytrawnym obiadem rozmawiając rzekomo o wychowywaniu przyszłych liderów, czyli, jak to nazywa niezastąpiony Stanisław Michalkiewicz metodach duraczenia młodzieży.
Biedna ta nasza planeta, komuż to nią rządzić przyjdzie?
Andrzej Kumor
Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia…
Gdyby rzeczywistości sprowadzała się do tego, co widoczne na powierzchni zjawisk, wszelka nauka byłaby niepotrzebna.
Niezbadane są wyroki Opatrzności, nieprzewidywalne bywają też nastroje, a co za tym idzie podejmowane (z namysłem?) przez naszych rodaków decyzje polityczne przy urnach, podczas co parę lat powtarzanych wyborów. Suweren ma prawo zadecydować komu chce powierzyć stery nawy państwowej. Zasada jedynie chyba słuszna jest, że decyduje większość, której mniej liczni, mający odmienne poglądy obywatele, muszą się, chcąc nie chcąc, podporządkować. Bardzo trudna to decyzja dla nich “mniejszościowców”, głęboko i niewzruszenie przekonanych o swoim politycznym geniuszu.
W Polsce jak w Ameryce!
Jednym z ważniejszych dokonań Zbigniewa Brzezińskiego, którego pogrzeb odbył się 9 czerwca, była teoria konwergencji. Głosiła ona, że tkwiące w śmiertelnym zwarciu antagonistyczne mocarstwa coraz bardziej się do siebie upodabniają.
Polska wprawdzie mocarstwem nie jest; była nim przez krótki czas za panowania Edwarda Gierka, kiedy to „propaganda sukcesu” głosiła, iż nasz nieszczęśliwy kraj jest dziesiątą potęgą gospodarczą świata – ale już w 1976 roku rozpoczął się bolesny powrót do rzeczywistości, aż w 1980 roku euforia zakończyła się depresją, to znaczy – buntem przeciwko Partii, który został stłumiony w następstwie stanu wojennego. Ale właśnie na Polsce sformułowana jeszcze w pierwszej połowie lat 60-tych teoria konwergencji sprawdza się najlepiej. Oto od 2015 roku trwa u nas nieustająca, a nawet jakby zaostrzająca się polityczna wojna, w której po jednej stronie występuje Stronnictwo Pruskie ze swoimi politycznymi ekspozyturami oraz żydowskie lobby polityczne, a z drugiej – ekspozytura stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego. Zakrawa to na jakiś absurd, że żydowskie lobby polityczne ramię przy ramieniu staje obok Stronnictwa Pruskiego przeciwko ekspozyturze Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego – ale właśnie na tym polega polska specyfika.
Po co się stawiać?
Elity niemieckie, od dziewiętnastego wieku traktują przestrzeń między Berlinem a Moskwą, jako obszar do wspólnego zagospodarowania przez Niemcy i Rosję. Nie ma na nim miejsca na inne niezależne podmioty. W tej optyce, jakiekolwiek niezależne państwa psują jedynie mądre działania. W dzisiejszej Polsce też jest wiele osób, które uważają takie rozwiązanie za całkiem dobre; że w ramach tego rozwiązania Polski może liczyć na dobrobyt i w zasadzie no nie ma się o co szczypać. W końcu polskie państwo to... kamieni kupa, a dużym misiem można być tylko, kiedy człowieka dokooptują do zagranicznych projektów.
Po co miałaby Polska silić się na jakieś Intermarium, jakąś tam Europę Środka, skoro i tak się wszyscy globalizujemy; i tak cały świat będzie ułożony jedną ręką, a więc po co się szczypać i podskakiwać, skoro więcej osobistych korzyści przyniesie okrycie się spódnicą Berlina czy porozumiewawcze mruganie do Moskwy?
Tak na dobrą sprawę po co nam współcześnie ta niepodległość, czy niezależność? Może wystarczyłoby, gdyby ktoś nam pozwolił się trochę pobawić łopatką w polskiej piaskownicy, zostawił nam polsko-języczną kulturę dla podniety, a te ważniejsze decyzje rozstrzygał sam, by nas głowa zbytnio nie bolała?
Przecież nasze warszawskie elity do tego są przyzwyczajone. Zawsze tak było... Przez minione kilkadziesiąt lat Polska była rządzona nie z Polski, nie przez Polaków, a więc cóż w tym złego? Może chodzi o to aby mieć „ludzkiego” pana, a miska była pełna? Do czego nam to całe samostanowienie?
Oczywiście fajnie jest sobie porządzić, poczadzić bańkę władzą, ale możliwe, że gubernatorstwo wystarczy dla zaspokojenia lokalnych ambicji...
Chodzi w tym wszystkim o to, że prawdziwy interes narodowy, to jest interes gospodarczy; jeżeli Polska nie dorobi się materialnej podstawy niezależności własnej gospodarki, własnego przemysłu, własnych polskich marek handlowych i polskich korporacji, no to po cóż bronić się przed wpływami obcych? I tak będziemy dla nich pracować na polskim rynku i nie ma żadnego powodu, byśmy byli politycznie niezależni, bo po co?
Podstawą tego, by móc realnie bronić siebie; swojego sposobu życia; móc o sobie decydować jest polska gospodarka. Tej gospodarki nie będzie, jeśli Polska nie zdoła wypracować niezależnego gospodarczego ośrodka, decyzyjnego, konkurencyjnego wobec gospodarki niemieckiej; konkurencyjnego, a nie uzupełniającego, jak to ma miejsce dzisiaj, bo dzisiaj Polska ma potencjał gospodarczy, ale tylko dlatego że kooperuje czy też jest podkontraktorem niemieckich firm. Nie mamy polskich marek, a produkcję z Polski można przenieść gdziekolwiek, choćby na Ukrainę.
A jak zrobić potężną niezależną polską gospodarkę?
Nie będzie to łatwe. Bo o to toczy się ta realna gra „pod spodem”. Polityka to walka o to, kto na kogo pracuje, czyli kto, co ma i kto spija śmietankę. Widać to zresztą wyraźnie z najnowszej historii, widać, jak Niemcom zależało - choćby - na likwidacji polskiego przemysłu stoczniowego, konkurencyjnego wobec niemieckiego. Tych przykładów jest bardzo dużo, bo w ciągu minionego dwudziestolecia likwidowano te gałęzie polskiego przemysłu i te przedsiębiorstwa, które nie były uzupełniające dla gospodarki niemieckiej. W ich miejsce powstały firmy „pasujące” do układanki zza Odry, a to jakieś montownie silników, zakłady części zamiennych... ale marki motoryzacyjnej nie ma żadnej. I oto właśnie chodzi.
Jeśli więc nie odbudujemy polskiej gospodarki, silnej, niezależnej posiadającej rozpoznawalne na świecie marki polskie, jeśli nie dorobimy się wielkiego polskiego przemysłu, polskich korporacji, to tę swoją niezależność i zadziorność, będziemy mogli sobie wkładać tam, gdzie inni nam pozwolą.
Świat się szybko zmienia powstaje nowa układanka geopolityczna, sytuacja w Europie jest płynna, stoimy w obliczu potężnych chińskich presji, i to, czy ktoś będzie grał za nas, czy my sami będziemy decydować, zależy od polskich elit. Jest to pytanie na które na razie nie ma odpowiedzi .
I nie chodzi tutaj o renacjonalizację firm prywatnych, lecz o to, aby polskie państwo stworzyło ramy prawne do szybkiego rozwoju polskiej przedsiębiorczości, żeby państwo państwo zdjęło biurokratyczną czapę i odblokowało inicjatywę Polaków; abyśmy mogli sami, po partyzancku, wcinać się tym wielkim między wódkę a zakąskę.
Bez tego nie będzie Polski. Bo tyle naszego, ile naszych przedsiębiorstw, naszej gospodarki, naszej własności. Inaczej kto inny płaci, kto inny dyktuje warunki, a jak wiadomo, polityka to są pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze, więc nie zaczynajmy budować od polityki.
Zacznijmy od fundamentów; zacznijmy od silnej polskiej gospodarki. Tego nie da się zrobić inaczej.
Andrzej Kumor
Wszystko można, lecz z ostrożna
“Totalitaryzm totalnej opozycji jest do bólu totalny”
Przysłowie są podobno mądrością narodu. Chyba jednak nie zawsze można wszystko, ale cóż maksyma ładnie się rymuje.
Że na pewno można dużo świadczą oryginalne ewolucję oPOzycji pod niekwestionowanym przywódcą Grzesia z Wrocławia. Okazał się niezatapialny, mimo manipulacji mistrza wymanewrowywania współpracowników i zastępowania tychże politycznymi miernotami. W tym wstępie należy wspomnieć bierne, ale wierną odeszłą, histeryczną byłą premier Kopaczową. Na rozkaz “Króla Europy” jako ówczesna szefowa Platformy dla żartu zwanej Obywatelską – nie pozwoliła Schettowi kandydować z Dolnego Śląska, gdzie miał pewny i oddany elektorat, tylko z centralnej Polski, gdzie miał polec, a teraz wciąż żywy zadziwia swoimi exposé obie strony politycznej sceny. Prawdą objawioną, kanonem niewzruszalnym, bezdyskusyjnym jest pogląd opozycji że wszystko co czyni i co planuje w polskiej polityce PiS, czytaj jednoosobowo Kaczor, nigdy nie było, nie jest i żadną miarą nie może być słuszne!
W dżungli praworządności
Jak nakazuje nowa, świecka tradycja, 1 czerwca Umiłowani Przywódcy stwarzają dzieciom możliwość zabawienia się w polityków. Tak było i tym razem; dzieci płci obojga zajęły miejsca w poselskich fotelach, a następnie rozpoczęło się przedstawienie. I co się okazało? Okazało się, że nie daleko pada jabłko od jabłoni, że jakie drzewo, taki klin, jaki ojciec, taki syn – i tak dalej.
Sejmowa sesja parlamentu dziecięcego potwierdziła w całej rozciągłości nie tylko nasilające się w naszym nieszczęśliwym kraju zjawisko dziedziczenia pozycji społecznej (dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, nawet, jak mają tylko pierwszy stopień muzykalności, to znaczy – rozróżniają, kiedy grają, a kiedy nie – dzieci konfidentów zostają konfidentami, a podobno dzieci sędziów też zostają sędziami i to od razu – niezawisłymi, bo niezawisłość – wiadomo: też się dziedziczy), ale również najgorsze podejrzenia, że nie ma już jednolitego narodu polskiego, że historyczny naród polski od 1944 roku musi dzielić terytorium państwowe z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, która też się rozmnaża i reprodukuje w kolejnych pokoleniach ubeckich i partyjniackich dynastii.