Oczywiście, w takim krajobrazie po bitwie nie mogło się obyć bez przygód. Najpierw, objeżdżając na szosie radzymińskiej jeden ze zniszczonych mostów, utknęli w rozmiękłej od deszczu ziemi, potem musieli się przebijać przez tłumy powracających z frontu żołnierzy. Przedłużało to niezmiernie podróż, co nie było przyjemne dla przemokniętych i zziębniętych. Dojechali jednak szczęśliwie do zniszczonego Radzymina, a potem jeszcze jeden most na Bugu i trafili do Wyszkowa.
Na plebanii w Wyszkowie zastali francuskiego ambasadora Jousseranda, generała Hallera i gospodarza, księdza Mieczkowskiego, który właśnie opowiadał zebranym o niecodziennych i niechcianych gościach, przebywających u niego przed tygodniem, dla których Żeromski i inni odbyli tak uciążliwą drogę. Nie prosząc więc nawet o herbatę, wsłuchiwali się w wieści, z czego Żeromski tak zdawał sprawę:
„trafiliśmy właśnie na sam środek relacji kanonika o pobycie w jego domu w ciągu ubiegłego tygodnia „rządu polskiego z ramienia Rosyjskiej Republiki Rad, złożonego z rodaków naszych – dr Juliana Marchlewskiego, Feliksa Dzierżyńskiego i Feliksa Kohna” (s. 59).
Kiedy nadszedł czas na herbatę i poczęstowano wszystkich tak deficytowym wtenczas cukrem w kostkach, cukrem pozostawionym przez Marchlewskiego, którego nie zdążył już zabrać, bo tak spiesznie musiał uciekać przed zbliżającym się do Wyszkowa polskim wojskiem, usłyszeli tej historii ciąg dalszy, który dla Żeromskiego okazał się później udanym jej podsumowaniem. Żeromskiemu Marchlewski oczywiście nie był obcym. Miał okazję go poznać w Rapperswilu, kiedy to pracował w tamtejszej bibliotece i któregoś dnia przyszli wypożyczyć z niej książki Marchlewski i Róża Luksemburg. Potem Marchlewski usiłował być wydawcą Żeromskiego w Niemczech, lecz z tego zamysłu i czasu została autorowi „Popiołów” jedynie obfita korespondencja, podobnie jak teraz ten cukier. Pisarz znał też Kona, jako sędziego podczas procesu Stanisława Brzozowskiego. Natomiast z Dzierżyńskim nie było mu dane nigdy się spotkać, czego absolutnie nie żałował, mając o nim jak najgorszą opinię:
„Nigdy nie byłem w promieniu jego jurysdykcji i cieszę się świadomością, iż nigdy nie widziałem ani jego twarzy, ani nie dotykałem ręki krwią obmazanej po łokieć, ani nie słyszałem wyrazów, z jego ust wychodzących. Wyznaję, iż to imię i nazwisko, wymówione w mej obecności, sprawia na mnie obmierzłe wrażenie duszności i jakby torsji” (s. 61-62).
Tylko że nie to było zasadniczym powodem jego wzburzenia, ale misja tych ludzi, nazywana tu wprost zdradą ojczyzny. Marchlewski, Kon i Dzierżyński organizowali na zdobytych przez armię Tuchaczewskiego polskich ziemiach rewolucyjna władzę, a w Wyszkowie postanowili czekać na ostatni jej etap, gdyby tylko upadła Warszawa. Na plebanii zjawili się wieczorem 15 sierpnia i goszcząc tylko jeden dzień, bo wyjechali pod wieczór następnego, natychmiast starali się księdza uświadamiać, nie tylko w sprawie rozdziału Kościoła od państwa, ale także najważniejszych idei komunistycznych. Przedstawili się natomiast księdzu Mieczkowskiemu dopiero przed odjazdem. A zachowywali się tak, jak przystało najgorszym wrogom ojczystego kraju i jego butnym zdobywcom, co nie tylko można było się dowiedzieć od ks. Mieczkowskiego, ale wedle jego opowieści także od Żeromskiego:
„Przyszli władcy Polski i Warszawy, według relacji obecnych byli otoczeni silną strażą, która z nabitą bronią pilnowała ich kwatery na plebanii, jeździli znakomitymi i wytwornymi automobilami, jedli i pili doskonale, spali wygodnie” (s. 62).
I wtenczas przypominają się w tym miejscu słowa Kazimiery Iłłakowiczówny, kiedy to udało się jej w 1947 roku powrócić do Polski i poznać w nowej powojennej rzeczywistości Juliana Tuwima. Znała go przed wojną jako jednego z wielu warszawskich poetów, a teraz był rzeczywiście kimś – miał sekretarkę, własne auto i szofera. I wtenczas, po latach wygłos jej słów okazał się tak bardzo bliski tym, które już wcześniej wypowiedział Żeromski, a które u Iłłakowiczówny też brzmiały z wyraźną pretensją w głosie:
„Nachodzenie kogoś z obecnej elity w jego świetnej sytuacji przez niemłodą, źle ubraną i uczesaną kobietę mogłoby wyglądać, jakby ktoś z ubogich krewnych nachodził wielkopański dwór”.
Zresztą, Żeromski z tej samej okazji zadawał sobie pytanie, czym też ludzie tego rodzaju zarabiają na takie życie? Wszak głosząc zasady prawa, opartego jedynie na pracy, sami stoją na poziomie wszystkich zwyczajnych władców, którzy swe stanowiska dziedziczyli lub też posiedli na mocy takiej czy innej intrygi (s. 62). Oczywiście, waga tych słów i ich adresat wobec zwierzeń byłej sekretarki Piłsudskiego były zupełnie inne, chociaż pomiędzy nimi zda się odczuć to niewidoczne coś, co było im bliskie w swej aurze wyniosłości panujących, i to szczególnie wtedy, gdy czytamy ten akapit:
„Ludzie, o których była mowa, jakby żywe kształty abstrakcyjnych idei przychodzili i odchodzili (...) – mówili o tyranii, krzywdach, morderstwach, torturach, przekleństwach i śmierci w rozpaczy, nie spostrzegając wcale, iż sami wdrapują się na tę samą wyniosłość, wyślizganą przez męczeńskie kolana, i że zemsta cierpiących wpycha im znowu w ręce berło tyranii...” (s. 63).
Było to dla Żeromskiego tym bardziej godne uwagi i oczywiście tym bardziej przerażające, że jak mówił żaden z przedstawicieli owego rewolucyjnego rządu, którego fotografie można było wtenczas oglądać w „Tygodniku Ilustrowanym”, nie został wybrany przez naród, a „Naznaczeni zostali przez kogoś z wyższa, w obcym kraju, w swym zespole, w swej partii” (s. 63). Dlatego nie przypadkiem Żeromski zdecydował się zwać ich komisarzami, podobnie jak zwano ich w sowieckiej Rosji. Różnica jednak była między nimi znacząca – tamci komisarze nie byli przecież Polakami. Dla pisarza było to tym bardziej oburzające, że Dzierżyński, Marchlewski i Kon przywołali na pomoc „obcą armię”, która uczciwemu i prawdziwemu Polakowi mogła się tylko kojarzyć z zaborczą:
„Ci rodacy dla poparcia swej władzy przyprowadzili na nasze pola, na nędzne miasteczka, na dwory i chałupy posiedzicieli, na miasta przywalone brudem i zdruzgotane tyloletnią wojną – obcą armię, masę, złożoną z ludzi ciemnych, zgłodniałych, żądnych obłowienia się i sołdackiej rozpusty. W pierwszym dniu wolności, kiedyśmy po tak strasznie długiej niewoli ledwie głowy podnieśli, całą Moskwę na nas zwalili” (s. 64).
I jakże nie czynić ich w takiej sytuacji odpowiedzialnymi za wszelkie nieszczęścia i tragedie tej dwuletniej wojny, a także, co dla Polski równie bolesne – za zniszczone „zabytki przeszłości”, o czym Żeromski opowie równie wymownie, jak potem w „Przedwiośniu”, co po 1925 roku odezwie się odpowiednim echem.
Jego reportaż będzie bogaty w publicystyczny komentarz, w którym najpierw oskarży Marchlewskiego, Dzierżyńskiego i Kona, a potem niczym w biblijnym kazaniu wypomni Polakom „lenistwo ducha”. Gdy bowiem odzyskaliśmy wolność, w walce o władzę, w korupcji, gonitwie za karierą, dorobkiewiczostwie i biurokratyzmie zatracił się w nas patriotyzm, ten gorący patriotyzm z czasów niewoli. Kiedy walczono nad Wisłą, broniąc z najwyższym oddaniem stolicy, w mieście „paskarz najspokojniej podnosił cenę chleba” (s. 70). A kiedy po wojnie, w tak ekstremalnej sytuacji władzę powinny wyłonić rzeczywiste „potęgi społeczne”, u nas działo się zupełnie inaczej:
„Nie ludzie zdolni, zasłużeni, wykształceni, mądrzy, których mamy dużo w kraju, docierali do steru władzy, lecz mężowie partii i obozów, najzdolniejsi, czy najsprytniejsi w partii, lub w obozie” (s. 65). Po blisko półtorawiekowej niewoli ostało się wielu bezrolnych, bezdomnych i wydziedziczonych i to właśnie wśród nich starali się znaleźć poparcie autorzy rewolucyjnego rządu. To głównie do nich „przyjechali w goście trzej komisarze wyszkowscy!” (s. 66). Oczywiście, niektórzy uwierzyli, ponieważ na ich bolszewickich sztandarach były wypisane hasła walki o polepszenie doli najbiedniejszych. Trzeba więc było za to zapłacić, że „Nie zostały wysłuchane głosy, ażeby na sztandarze Polski nowej wypisane zostało nie niższe od bolszewickiego, lecz wyższe, świętsze, sprawiedliwsze, mądrzejsze, ponad śnieg bielsze” (s. 66). Na szczęście naród nie dał się oszukać i wolność ojczyzny postawił ponad klasowymi różnicami i społecznymi nieprawościami:
„Cały bowiem lud polski poszedł w bój za ojczyznę. Opasali się pasem żołnierskim nędzarze, którzy na własność w ojczyźnie mają tylko grób, i z męstwem, na którego widok oniemiał z zachwytu świat, uderzyli w wojska najeźdźców” (s. 67).
Najbiedniejsi nie mieli nic do stracenia, a wszystko do zyskania w wolnej Polsce. Lecz to, jak powiada Żeromski, powinno zobowiązywać rządzących do pamięci o nieszczęsnym losie tych, którym wszystko zawdzięczali. Krew przelana za ojczyznę powinna im nakazać tworzenie społecznych reform, pokazując zarazem całemu światu słuszność i wyższość naszych polskich prawd:
„Musimy teraz czynami naszymi przekonać świat, zmusić go do uznania prawdy, iż idee, w których imię umierali nasi żołnierze w walkach z armią czerwoną, stały stokroć wyżej od praw, ukutych w ciasnym zespole oligarchów Moskwy, które nam ona chciała narzucić” (s. 68-69).
Powinniśmy dowieść – pisał dalej Żeromski – że nieprawdziwe były hasła usprawiedliwiające walkę z Polską, hasła głoszone przez sowiecką propagandę, hasła przy tym tak prezentowane i tak ujęte w treści tego reportażu, że powracające niczym bumerang do ich autorów – jak to jesteśmy „narodem panów i szlachty”, „żandarmem burżuazyjnej Europy, niosącym na ostrzu swej broni klęskę postępu świata”, a nasze wojsko to „biała armia Piłsudskiego” (s. 69). W takiej sytuacji zrozumiałe było, że po zwycięstwie pisarz musiał wzywać do wzniosłego czynu:
„Sierpniowa burza, która swymi piorunami strzaskała tyle głów junackich, oślepiła na wieki tyle oczu harcerskich, w jamę mogiły pchnęła tyle bohaterskiej energii, musi oczyścić nasze powietrze, zatrute wyziewami podłości. Po okrzyku: _ do broni! – gdy pokój stanie, powinien się rozlegać od krańca do krańca okrzyk równie skuteczny, jak tamten: – do pracy!” (s. 69), wymieniając przy tym najpilniejsze dla Polski sprawy i nie zapominając przy tym o pomijanym jakże wtenczas często środkowym Pomorzu.
Był przecież wiosną 1920 roku, w tym samym roku, kiedy to kilka miesięcy później w „Inter arma” ukazało się „Na probostwie w Wyszkowie”, na Warmii i Mazurach, agitując z Janem Kasprowiczem i Władysławem Kozickim na rzecz plebiscytu, a latem w Orłowie nad polskim morzem, gdzie poznawał życie kaszubskich rybaków. Stąd nie przypadkiem poprzedził w „Inter arma” ten reportaż takimi tekstami, jak: „Iława-Kwidzyn-Malbork” czy „Towarzystwo Przyjaciół Pomorza”, wszak chciał uczynić czynić uprawnionymi te słowa:
„Na Pomorzu stoją puste szkoły pobudowane przez Niemców, a nie ma w nich nauczyciela, który by dzieciom kaszubskim w języku polskim nauki udzielał. I odwraca się od nas Kaszuba. Nie jesteśmy w stanie wybudować trzydziestu kilometrów kolei z Kościerzyny do Wejherowa dla zdobycia własnego dostępu do morza” (s. 70).
I wtenczas kończył ten tomik spomiędzy wojen opowieścią o dwóch witomińskich bukach, które to „Strażują tam wśród wzgórz i dolin, ponad sosnowymi i świerkowymi lasami, dwaj zapomniani przez świat książęta kaszubskiej ziemi. Któż to wie, – może jednemu z nich na imię Sambor, – drugiemu – Mestwin...” (s. 76), symbolicznie jakby zapowiadając przyszła potęgę słowiańskiego Pomorza.
*********
„Inter arma” to interesujący tom reportaży i tekstów Żeromskiego, który powstał „między wojnami”. Z nich zaś godny pamięci powinien być również ten z Wyszkowa. Dzisiaj można do tego reportażu dotrzeć bez jakiegokolwiek kłopotu, ale niegdyś istniał tylko w dziale książek zakazanych i niełatwo można było dowiedzieć się prawdy o Marchlewskim, Dzierżyńskim i Konie. Lektura „Na probostwie w Wyszkowie” pozwala także wiedzieć więcej o wojnie polsko-radzieckiej i przydaje się też do genezy „Przedwiośnia”. Bowiem kiedy czytać tę powieść z tym reportażem i potem jeszcze z artykułem Żeromskiego „W odpowiedzi Arcybaszewowi i innym”, inaczej poczyna wyglądać cała sprawa rewolucji w Baku, podróży Cezarego Baryki do Polski, jego dyskusji z Gajowcem i na zebraniu komunistów, a wreszcie marszu na Belweder. Z opowieścią Żeromskiego do Wyszkowa „Przedwiośnie” zyskuje pełniejszy wyraz i świeższą barwę. Przy tym niełatwo zaprzeczyć, że ich lektura już nie jest na obecny czas.
Ponadto „Na probostwie w Wyszkowie” okazuje się godną lekturą dla uwyraźnienia portretu Żeromskiego jako ironisty i satyryka, kiedy to na wyszkowskiej plebanii po Marchlewskim, Konie i Dzierżyńskim pozostało tylko „trocha cukru”, którym następni i tym razem oczekiwani przez księdza Mieczkowskiego goście mogli sobie do woli osłodzić herbatę. Bo tylko tyle pozostało z ich wizyty. I całe szczęście!
I na tym słowo o wyszkowskiej plebanii i reporterskiej impresji Żeromskiego można by już zakończyć, ale ponieważ swoistym dopełnieniem do tego wszystkiego okażę się tutaj rzecz o Eugeniuszu Małaczewskim, mało znanym obecnie żołnierzu i pisarzu, który w okresie międzywojennym zyskiwał coraz to większe uznanie, a który walczył wtenczas z bolszewikami na Syberii, więc warto przy tej okazji jego towarzyszy broni zapowiedzieć. Bo chociaż Małaczewski do Wyszkowa nie trafił, to kiedy wypędzono z Prus bolszewicką armię, co raz „zawadzały o plebanię”, jak powie w swoich wspomnieniach ks. Mieczkowski, różni nasi żołnierze, z których najlepiej zapamiętał tych z „brygady syberyjskiej, która najwięcej ucierpiała pod Chorzelami i wracała mocno poszczerbiona na zasłużony odpoczynek. Trudno sobie wystawić, ile oni znieśli niewygód, zanim dostali się odo umiłowanej Ojczyzny. Murmańsk, Bajkał... Władywostok... oto ich marszruta do Polski. A byli to ludzie nie tylko w bojach obyci, ale wielu o dużej inteligencji, a przy tym karni”.
Tadeusz Linkner