Popularny na rynkach anglojęzycznych gatunek historical-adventure fiction w Polsce jest właściwie nieznany, a na Zachodzie zalicza się do niego między innymi takie klasyki jak „Kopalnie króla Salomona” czy „Ja, Klaudiusz”. Współcześnie najpopularniejszym, choć też nie do końca oddającym pierwotną istotę gatunku, pozostają „Kod Leonarda da Vinci” i „Labirynt” Kate Mosse. To bowiem nie tylko powieści, ale również zjawiska popkulturowe – potępiane przez historyków za nieścisłości historyczne, a przez czytelników uwielbiane.
W Polsce powieści takie jak Chesa Szarycza po prostu nie powstają – autorom, wzniośle to ujmując, brakuje wolności umysłu, wyobraźni, ale też często możliwości, by doświadczyć choć części tego, co literaccy bohaterowie. W powieściach tak popularnej w Polsce fantasy można tworzyć światy – w historical-adventure fiction trzeba stworzyć przede wszystkim interesującą fabułę, trafić celnie w wybór miejsca akcji i co więcej – obudować pomysł udokumentowanymi źródłami, by nie narazić się potem na wyśmianie przez krytyków.
Skonstruowana z 7 rozdziałów (ok. 11 arkuszy) powieść ma przemyślaną, dobrze zaplanowaną i skutecznie zrealizowaną konstrukcję. Rozpoczyna się w roku 1258, kiedy kończą się rządy jednej z najbardziej znanych w historii dynastii kalifów – Abbasydów (sunnicka dynastia imperium muzułmańskiego). Kalif Al-Mustasim lada dzień ma bronić stolicy islamu – Bagdadu – przed hordą, jak twierdzi – niewiernych Mongołów pod dowództwem Hulagu-chana. Prolog jest napisany jak doskonała powieść historyczna: wezyr, kanclerz, podkomorzy, harem 700 kobiet, 3000 eunuchów, piękne marmurowe komnaty i egzotyka, wciąż – nawet banalna – tak lubiana przez czytelników. Al-Mustasim nie lubi wojny, więc od 20 lat nie wzmacniał murów Bagdadu, nie wydawał pieniędzy na rozwój wojska, a jego hobby jest oglądanie skarbów zgromadzonych w wieży.
Wśród tych skarbów zaś jest drewniana skrzynia przywieziona po zdobyciu Jerozolimy w 1187 roku – rzecz tajemnicza, bo podobno zawarte w niej artefakty chrześcijańskie przyczyniły się do śmierci kilkunastu ludzi. Al-Mustasim, chcąc uniknąć walki z Mongołami, skierował ich już wcześniej na Persję i wybrał drogi dyplomatyczne, ale ten manewr obrócił się przeciwko niemu. Z dworu kalifa przenosimy się do obozu Mongołów i poznajemy Hulagu-chana (wnuka Dżyngis-chana i brata Kublai-chana). Imperium jego i braci rozciąga się od Morza Wschodnio-Chińskiego do Morza Czarnego, choć podobno zostało zdobyte nie tylko tradycyjnymi metodami (Dżyngis-chan według legend stworzył „Tajną księgę szamanizmu”, w której spisano zaklęcia, wezwania duchów itp.).
Żoną Hulagu jest Dokuz-chatum chrześcijanka-nestorianka z plemienia Kereitów, matką zaś również była chrześcijanka – jedna z najważniejszych postaci kobiecych w historii - Sorkaktani. Wszystkie te informacje okażą się potrzebne w dalszych częściach powieści, nie da się ich pominąć.
Mongołowie zdobywają Bagdad. Tajemnicza skrzynia z Jerozolimy jedzie jako prezent do Xanadu, do Kublai-chana. Co w niej jest – nie wiadomo. W 1259 roku bracia Niccolo i Maffeo Polo dowiadują się, że usunięto muzułmańską blokadę na Jedwabnym Szlaku i wyruszają w drogę. Niccolo zostawia w Wenecji 5-letniego synka Marco. Po 4 latach bezproduktywnej wędrówki docierają do Maragha, stolicy imperium Hulagu. Poznają tam Dokuz, która wysyła braci w wierze, by złożyli hołd wielkiemu Chanowi – Kublai.
Rozdział drugi to już przeskok do współczesności. Alex Philipson pracuje dla First Global Investment Banku jako ekspert od analiz geofizycznych i geologicznych. To postać dobrze skonstruowana, nieco za mało zindywidualizowana, ale ciekawa – bohater „z przypadku”, którego polubi każdy czytelnik. Rozwodnik, ciężko pracujący, starający się zachować dobre relacje z nastoletnią córką. Po rozwodzie 4 lata wcześniej przeniósł się z Sydney do Singapuru i od tamtej pory widuje Nicole na żywo tylko dwa razy do roku. Ale te relacje ojciec-córka są przedstawione wiarygodnie, naturalne, dobrze się o nich czyta i słucha dialogów tych dwojga. Nicole lada dzień ma przyjechać do ojca, by wyruszyć na wakacyjną podróż do Chin. Tymczasem Alex dostaje od starego przyjaciela Richarda Andersona propozycję nie do odrzucenia – ma zrobić ekspertyzę na chronionym terytorium w północno-wschodniej Mongolii, gdzie ponoć znajdują się złoża warte miliardy dolarów. Panowie znają się ze studiów i choć Richardowi powiodło się lepiej – dorobił się milionów na boomie kopalnianym w Australii – to wciąż są w dobrych relacjach. Richard zatrudnia nawet w swojej firmie geologicznej chłopaka Nicole – Jake’a.
Rodzinna wycieczka ma więc zostać połączona z zawodową wyprawą do Ułan Bator. Nicole ma chwilowo pozwiedzać z narzeczonym Pekin, a ojciec załatwić sprawy Richarda. Kilkukrotnie w książce wątki się rozchodzą – i to dobrze, bo fabuła jest wtedy podwójnie interesująca. Jeszcze w Singapurze pojawia się nagle tajemniczy mężczyzna-Chińczyk, który przekazuje Nicole ukryte w ciastkach (!) kawałki starego pergaminu napisanego po łacinie (Nicole jest równie ciekawa świata i języków co jej ojciec). Jedyne słowa, jakie wypowiada, zanim wpadnie pod samochód, to „Jestem strażnikiem Polo” (po łacinie). Alex opowiada córce tajną historię Mongołów – o nigdy nieodnalezionym grobie Dżyngis-chana, w którym ponoć zakopano największe skarby świata. O tym, jak synowie wielkiego wodza nie chcieli wyznawać szamanizmu, a skłaniali się ku religii matki. Jak spisali tajemnice imperium po łacinie i powierzyli je braciom Polo. O franciszkańskim mnichu Johnie Monte Corvino, franciszkańskim mnichu, który założył szkołę łaciny i przełożył Biblię na mongolski.
Na kawałkach pergaminu – jak wydaje się bohaterom – zapisana jest właśnie droga do grobowca Dżyngis-chana. Oboje mają w sobie żyłkę Indiany Jonesa, ruszają więc w drogę. W skrócie – okazuje się, że plan Richarda to bynajmniej nie szukanie złóż, a odnalezienie grobu, w którym ponoć znajduje się „Tajna księga szamanizmu” – do tego potrzebuje Alexa, który przypadkiem wszedł w posiadanie wskazówek-mapy.
Przygód jest tu mnóstwo. Niespodziewane zwroty akcji, pojawiające się tajemnicze postacie (zakon opiekunów Polo – od wieków chroniący grobowca – ale nie Dżyngis chana, a Sorkaktani), wyścigi na pustyni, burza piaskowa, omyłkowe odkrycia, cudowne ozdrowienia. Happy end jest, i owszem. Co ważniejsze – zakończenie pozostaje otwarte, gdy Nicole z Jakiem zostają przyjęci do „Bractwa Marco Polo” i zobowiązują się chronić jego tajemnice. W grobowcu Sorkaktani znajdował się bowiem krzyż, na którym umarł Chrystus – najświętsza relikwia świata chrześcijańskiego.
Bardzo istotne jest, że w powieści nic nie jest naciągane, sztuczne, niewiarygodne, nic nie budzi uśmieszku politowania i nie wywołuje parsknięć irytacji.
Autor nie nadużywa symboliki, nie dopowiada faktów, a jedynie wykorzystuje znane już informacje do zbudowania sceny dla swoich bohaterów. Jak na debiut – i to finansisty – rzecz zaskakująco dobra komercyjnie, ciekawa do czytania choćby na audiobooku. Nie wspominając już o tym, że doskonała do sfilmowania. Argument, który często tak istotny staje się w przypadku recenzowania commercial fiction – czy czytelnik może „zobaczyć” to, o czym pisze autor? – tutaj spełniony jest w stu procentach. Bez nadmiaru opisów udaje się zbudować interesujące, pełne akcji sceny i plenery, z pełnokrwistymi bohaterami, z którymi łatwo się identyfikować: Nicole i Jake są może nieco zbyt poważni jak na swój wiek, szczególnie w kwestii religii, ale to akurat kolejny argument za – bo nie są boleśnie typowi i powtarzalni.
Dużo tu egzotycznych plenerów – od Singapuru, przez Pekin, do mongolskiej pustyni, a w prologu – XIII-wieczny Bagdad i mongolski step. Dobrze przyswajalny, potoczny, ale zgrabny język, który równie dobrze powinien zabrzmieć po polsku. By książkę zareklamować, na pewno przyda się ciekawa biografia autora, który być może powinien zgodzić się na polski zapis nazwiska na okładce, by łatwiej wymawiało się je czytelnikom. „Bractwo Marco Polo” (dosłownie „Strażnicy / Opiekunowie Marco Polo”) wpisuje się w bardzo popularny (przez co trudniej jest się podobnym autorom wyróżnić) na Zachodzie nurt, w Polsce niereprezentowany właściwie w ogóle (przez rodzimych autorów), a kopiowane z anglojęzycznych wersji propozycje są często drogie i nie zawsze warte tej ceny. Tym razem pojawia się książka „po trosze” polska dzięki korzeniom Autora, ale stuprocentowo komercyjna w rozumieniu międzynarodowym – mogłaby się sprzedać na wielu zachodnich rynkach. To tak naprawdę po wielokroć powielany – i zawsze niezmiennie skuteczny – patent Indiany Jonesa, serii filmów „Mumia” czy „Bibliotekarz”. Najbardziej tajemnicze (i często krwawe) wyimki historii pojawiają się współcześnie, zmieniając życie „zwyczajnych” bohaterów, którym dane jest przeżywać przygody, o których wszyscy marzą, a które zdarzają się tylko w filmach. I w książkach takich jak recenzowana.
Ciekawa propozycja dla wydawnictwa promującego dobrą komercyjną fikcję, dbającego o renomę, a jednocześnie potrafiącego zdobyć przychylność czytelników. Ma potencjał marketingowy i szeroką grupę potencjalnych czytelników.
Dobromiła Jankowska