O RPC już kiedyś pisałem, więc tylko przypomnę – ojciec Gleb Jakunin, który w latach 1991–1992 badał archiwa KGB poświęcone RPC, po ich lekturze ogłosił, że całe ówczesne kierownictwo Cerkwi składało się z agentów KGB (Jakunin oskarżał o działalność agenturalną zarówno ówczesnego patriarchę Aleksieja II, jak i obecnego – Kiryła). Wkrótce potem skądinąd Jakunin został ekskomunikowany.
A dlaczego o tym wspominam. Ano dlatego, że właśnie przez Cerkiew prowadzimy dialog z Rosją.
To jest oczywiście jakiś pomysł, bo jakkolwiek by patrzeć, dobrze w Rosji rozmawiać z ludźmi z KGB (to piszę na serio – uważam, że układanie się z Rosją w dowolnej konstelacji po prostu wymaga dialogu z ludźmi z tych właśnie służb). Tyle że RPC nie nadaje się na pośrednika - do tej roli nadają się bowiem tylko ci, którzy są w miarę niezależni. RPC tymczasem tego warunku nie spełnia (poza tym po co rozmawiać z majorami, skoro rządzą pułkownicy?).
Dla pełnej jasności – nie jestem przeciw dialogowi, byleby nie mieć iluzji co do tego, z kim się rozmawia. Tych iluzji nie mają Niemcy, Amerykanie, Brytyjczycy, ale też i Czesi, czy też Litwini, którzy rozmawiają z oligarchią i b. oficerami KGB.
My od niemal ćwierćwiecza prowadzimy dialog ze "społeczeństwem obywatelskim" (którego nie ma), "inteligencją" (która jest moralnie złamana i niczego nie może), a teraz jeszcze z "Cerkwią" (czyli mało ważnymi podwładnymi tych, którzy rządzą). No i mamy ersatz dialogu. Ale też rządzące nami ekipy (wszystkie po kolei) nie mają wyjścia. Jakbyśmy zaprosili np. Igora Sieczyna na polowanie, Igora Iwanowa na ruletkę do kasyna (kto wie, czemu do kasyna – ten znawca) albo Siergieja Iwanowa do restauracji (co ja w ogóle wypisuję – nie wolno jadać w restauracjach z Rosjanami – wolno tylko z sojusznikami, bo oni NIGDY nie są szpiegami i w ogóle są uczciwi i fajni), toby się w Polsce media zatrzęsły, że rozmawiamy z KGB. A tak się nie trzęsą. Bo najważniejsze jest rozmawiać z Rosją, zachowując "dziewictwo", czyli nie rozmawiając z KGB (czyli z tymi, którzy rządzą).
•••
Przeczytałem właśnie wywiad słynnej z planów wigilijnej aborcji p. Bratkowskiej, która stwierdza, że jest komunistką, bo "wierzy, że to najbardziej proludzki, humanitarny ustrój". Komunizm wedle p. Bratkowskiej jest "pozytywną, równościową ideologią" (najbardziej mi się podoba słowo "równościowy"; szkoda, że w krytyce kapitalizmu p. Bratkowska nie określa go jako systemu "przemocowego", bo mielibyśmy całą nowomowę w jednym miejscu"). Dalej p. Bratkowska stwierdza, że wolałaby żyć na Kubie niż w USA.
Od jakiegoś czasu mam dziwne przeświadczenie, że ruch feministyczny (i ekologiczny również) zaczyna u nas "odjeżdżać", ale to, co wygaduje p. Bratkowska, jest zwyczajnie skandaliczne. Pochwała jednej z dwóch najbardziej zbrodniczych ideologii w historii tudzież uznanie wyrażane zbrodniarzowi jakim był Lenin (pomijam już fakt, że był to zbrodniarz, który chciał podbić Polskę), jest, z tego, co rozumiem, niezgodne z art. 256 Kodeksu karnego, który przewiduje karę grzywny, ograniczenia wolności lub pozbawienia wolności do dwóch lat dla osób, które "publicznie propagują faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa" (przytaczam dyspozycję KK uwzględniającą zmiany wynikające z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, który uznał część ww. art. za niezgodną z Konstytucją). Pomińmy jednak KK. To, co mówi p. Bratkowska, jest zwyczajnie głupie i świadczy o elementarnym braku wiedzy nt. zbrodni komunizmu i tego, że zbrodnie te nie były jego wypaczeniem, tylko istotą. Jeśli organizacje feministyczne nie odetną się od słów swojej aktywistki, to jej poglądy będą obciążać również te organizacje.
Moje wpisy poświęcam w 99 proc. polityce zagranicznej. Dlaczego więc poświęcam p. Bratkowskiej swój czas? Ano dlatego, że odnajduję pewien znajomy schemat w dyskusji, którą swoimi niemądrymi wypowiedziami stymuluje p. Bratkowska.
Już za czasów carskiej Ochrany wiadomo było, że im przeciwnik bardziej skrajny, tym łatwiejszy do pokonania. Zastanawiam się więc, czy p. Bratkowska nie jest tajnym agentem Tomasza Terlikowskiego i "Frondy"?
Niestety, gdy czytam niektóre wypowiedzi dobiegające z prawej strony, dochodzę z kolei do wniosku, że może to jednak ta strona jest agentem radykalnych (i jak się okazuje również komunizujących) feministek. A Ochrana donosi carowi, żeby się nie martwił – bo czymże miałoby się martwić "Jewo Carskoje Wieliczestwo", skoro i z lewa, i z prawa "wsio pod kontrolem" – działacze zbyt skrajni, by pociągnąć za sobą masy, i zbyt zapatrzeni w swoje racje, by ową, wydawałoby się prostą, prawdę zrozumieć.
•••
Mój poprzedni wpis o dyplomacji rosyjskiej wywołał spory rezonans. Muszę przyznać, że kilka rzeczy mnie szczerze rozbawiło.
Przede wszystkim zostałem zlustrowany. "Odkryto" mianowicie (na jednym, niewartym tego, by go reklamować, portalu), że jestem absolwentem MGIMO. Nic to, że to nieprawda (skończyłem stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Warszawskim). Ważne jest to, że przypisanie mi bycia b. studentem MGIMO miało mnie, jak rozumiem, skompromitować. Oznaczałoby to bowiem, że jestem (nieomal?) rosyjskim agentem.
Co prawda to bez sensu, zważywszy na to, co piszę, ale pewnie jest jakieś drugie dno (to, co piszę, to pewnie operacja mająca mnie zalegendować).
Skoro już więc o MGIMO mowa, to kilka słów na ten temat. Jak wiadomo, absolwenci MGIMO są podejrzani, bo przecież MGIMO to "szkoła kształcąca rosyjskich dyplomatów" (a dyplomaci to wiadomo – szpiedzy). Być absolwentem MGIMO to nieomal tyle, co kiedyś mieć niewłaściwe pochodzenie (takie kułactwo współczesne).
No to po kolei:
1. MGIMO to, skądinąd elitarny, uniwersytet, a nie szkoła kształcąca dyplomatów;
2. do kształcenia dyplomatów Rosjanie mają wyspecjalizowaną "Akademię Dyplomatyczną";
3. znam wielu absolwentów MGIMO i widząc ich wiedzę, gdyby nie to, że miałbym łatkę "ruskiego agenta", to gotów byłbym żałować, że nie skończyłem MGIMO – z banalnych przy tym powodów: po pierwsze, to po prostu doskonała uczelnia (zapewniam, że lepsza niż nasz, mieszczący się w piątej setce uczelni wyższych, Uniwersytet Warszawski); po drugie (a co mi tam – moja żona i tak nie czyta tego, co piszę, bo twierdzi, że i tak jej później opowiem) – studentki MGIMO są po prostu śliczne;
4. a teraz na serio – gdyby to było takie proste, że każdy, kto kończy MGIMO, to rosyjski agent, to nasz kontrwywiad można byłoby rozwiązać, po prostu identyfikując absolwentów MGIMO;
5. wśród absolwentów MGIMO jest jedyny Polak, który pełnił jedną z kilku najwyższych funkcji w NATO (w NATO poza sekretarzem generalnym jest jeden pierwszy zastępca i sześciu "Assistant Secretary General" – nasz przedstawiciel pełnił taką właśnie funkcję).
Nikt przy zdrowych zmysłach nie zakłada chyba, że nie został bardzo dokładnie sprawdzony nie tylko przez europejskich partnerów, ale i Amerykanów. Ja sam też jakoś nie kojarzę tego, wybitnego skądinąd, dyplomaty z jakimikolwiek prorosyjskimi tendencjami. Kilka lat w Moskwie może wiele człowieka nauczyć – mnie też pobyt tam w pewnym sensie ukształtował i tak jak lubię Rosjan, słucham rosyjskiej muzyki (rockowej), tak jak podziwiam profesjonalizm ich dyplomacji, tak nie sposób nazwać mnie rusofilem;
6. skoro absolwentów MGIMO, jak chcą niektórzy, nie należy dopuszczać do dyplomacji (rozkułaczać), to może absolwentów zachodnich uczelni en bloc zwolnić z resortów gospodarczych (bo przecież jak się coś u nas prywatyzuje, to zazwyczaj kupuje to ktoś z Zachodu, a nie Wschodu);
7. jeden z, skądinąd bardzo zacnych, obserwatorów moich publikacji zwrócił uwagę na konkretną osobę, którą jak rozumiem podejrzewa o pewną, nadmierną może, sympatię w stosunku do Rosji, a która to osoba jest absolwentem MGIMO; ja generalnie uważam, że w dyplomacji nie wolno mieć ani nadmiernie pozytywnego stosunku do kraju czy też regionu, którym się człowiek zajmuje, ale też nie wolno krajem tym (lub regionem) gardzić czy też mieć poczucie "misji cywilizacyjnej";
8. podsumowując – skoro absolwenci MGIMO budzą takie emocje, to może warto ich sprawdzić na wykrywaczu kłamstw (ale tylko ich, bo przecież Rosjanie nigdy w życiu nie wpadliby na pomysł, żeby zawerbować absolwenta innej uczelni).
Niektórych dziwił mój krytyczny stosunek do ekipy wywodzącej się z Ośrodka Studiów Wschodnich. Podnoszono, że na naszą politykę wschodnią większy wpływ mają absolwenci MGIMO niż ludzie z OSW.
Przypomina mi się więc nocne spotkanie u premiera D. Tuska, kiedy to omawiano sprawę Ukrainy. Obecni byli:
1. premier D. Tusk (nie MGIMO, nie OSW),
2. min. R. Sikorski (nie MGIMO, nie OSW),
3. min B. Sienkiewicz (nie MGIMO, OSW),
4. min. J. Cichocki (nie MGIMO, OSW),
5. wiceminister K. Pełczyńska – Nałęcz (nie MGIMO, OSW),
6. dyrektor OSW (nie MGIMO, OSW),
7. szef Agencji Wywiadu (na pewno nie MGIMO, nie OSW).
MGIMO – OSW 0:4
To tyle tytułem komentarza.
Co do samego OSW – w wolnej chwili napiszę coś dłuższego. Tymczasem kilka krótkich uwag – kiedyś, gdy jeszcze pracowałem dla naszego Kraju, napisałem, że na Wschodzie nie ma alternatywy "sukces" lub "porażka", tylko "wyjście na zero" lub "porażka". My graliśmy na "sukces", a mamy porażkę na Ukrainie i klęskę na Białorusi. A można było chociaż wyjść na zero. Tylko w tym celu trzeba było przyjąć realistyczne, a nie życzeniowe, założenia. I profesjonalnie, a nie po harcersku, realizować założoną politykę.
I chociaż mam powody (czego nie omieszkał podkreślić na Twitterze jeden, skądinąd bardzo przeze mnie – piszę szczerze – ceniony, ekspert z OSW) mieć i prywatne żale, to o ów właśnie brak wyników mam pretensję do tych, którzy doradzają naszym władzom. Ja po prostu chciałbym, aby w Polsce nie było potrzeby zwoływania nocnych narad – aby w Polsce były gotowe scenariusze i abym nie czytał na oficjalnym profilu na Twitterze, że "nie ma planu B".
Na koniec – uwaga natury plemiennej. Okazało się otóż, że skoro publikuję "takie rzeczy", to znaczy, że jestem "pisowcem". Jak wiadomo, w Polsce trzeba być za rządem albo za nie-rządem (w Kabarecie Pod Egidą w latach 80. to szło trochę inaczej: "za rządem czy za nierządem"). Jak rozumiem (w każdym razie staram się zrozumieć, choć zaakceptować nie zamierzam), w naszych realiach, jak się ośmieli zauważyć, że w plemieniu A coś nie wyszło, to się z automatu jest zapisanym do plemienia B. Jest też kilka innych, pomniejszych plemion, ale generalnie chodzi o to, że każde plemię ma swoich czarowników, pióropusze, ognisko i każde bije w tam-tamy po swojemu.
Ze wschodu i zachodu są co prawda wielkie plemiona, ale na szczęście jedno z nich zajmuje się ekologią, a drugie ma bajzel u siebie gorszy niż wszystkie nasze plemiona razem wzięte (swoją drogą mamy szczęście, cokolwiek by powiedzieć).
Niniejszym ogłaszam przeto, że jestem swoim własnym czarownikiem – plemię moje jest może nieliczne, ale to go czyni elitarnym. Jak mnie jakieś mądre plemię zaprosi do wspólnego ogniska, to może pójdę, a może nie (zależy czy będzie mi się podobał pióropusz).
Bo się cenię (co i P.T. Czytelnikom polecam).
Witold Jurasz (fb)