Tak samo zresztą jak w Petersburgu, drugiej stolicy Jałowieckiego. Eksterminowała polskość dopiero Bolszewia, prawie całkowicie, chociaż dziś nieśmiało pojedyncze jej pędy znów pojawiają się tu i ówdzie w Intermarium i całej post-Sowiecji. Jaka była różnica? Car szanował własność prywatną. Jak się nie brało udziału w powstaniach i konspiracjach osobiście, to zwykle nie konfiskowano. Do tego stopnia, że jeśli majątek był zapisany na żonę, a mąż był w powstaniu, to majątku nie ruszano z zasady. Ale nie ubiegajmy biegu wydarzeń.
Michał Jałowiecki to Polak z krwi i kości, czyli potomek Rurykowiczów, a jego babka była Szkotką z Mac Donaldów Mac Bury, druga z Szemiothów i Witkiewiczów. Niesamowicie wykształcony, poliglota, szlachetny, dobry, skromny, szczodrobliwy, a jednocześnie dzielny, silny, głęboko wierzący, choć i przesądny na swój sposób: "dwory jak ludzie mają duszę" (s. 178). Z wykształceniem wyższym rolniczym, służył w dyplomacji zarówno rosyjskiej jak i polskiej, jego wielką zasługą było reprezentowanie interesów polski w Gdańsku od samego początku. O sobie mówił, że jest "konserwa wileńska" (s. 451). Nie znosił parweniuszy, nacjonalizmu, szczególnie niemieckiego i rosyjskiego szowinizmu, kiepsko tolerował Anglików. Chociaż współpracował blisko z Romanem Dmowskim, uważał, że jego doktryna jest dobra dla Polski Zachodniej i Centralnej, a nie dla wieloetnicznych Kresów (s. 253-54, 704). Piłsudskiego – dalekiego powinowatego – uważał za niebezpiecznego socjalistę i zbira, ale po wzięciu przez niego władzy i zaprowadzeniu ładu mówił mu "wuju". Socjalistów nie cierpiał jako podbuchujących tłuszczę hipokrytów i nienawistników. Jego odraza w stosunku do rewolucji we Francji jest świetna (s. 535, 549, 607). Biurokraci, poborcy podatkowi i inne darmozjady też były u Mieczysława Jałowieckiego na czarnej liście (s. 571, 726).
Najbardziej autor wspomnień jednak nienawidził chamstwa i dawał mu zawsze odpór jeszcze większym chamstwem – tak jak go tego ojciec nauczył (s. 544, 702).
Za wierność RP ród Pierejesławskich-Jałowieckich ucierpiał srogo: "Powstanie 1863 r. zrujnowało naszą rodzinę doszczętnie" (s. 18). Powrócili z zesłania, mozolnie dźwignęli się z kolan. Mieczysław urodził się i wychował na wsi, w Syłgudyszkach, w I RP, a dokładnie w Wielkim Księstwie Litewskim. Nominalnie kraj był pod zaborami, ale nie jego kraj. Tam gdzie polska ziemia, tam gdzie polskie majątki – tam też i Polska. "Wychodzono z założenia, że jedyną niezniszczalną częścią polskiego status quo na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej jest ziemia w polskich rękach. W myśl tej zasady nie było ofiary, której by ziemiaństwo polskie na rzecz utrzymania tej ziemi nie poniosło" (s. 102). Zwyczaje były żywcem przeniesione z XVIII w. i wcześniej. A może lepiej powiedzieć tak: zwyczaje dziedziczyło się tam. Mieliśmy do czynienia z kontynuacją starej RP wbrew faktom politycznym.
Co więcej, ponieważ kniaziowie Pierejesławscy byli bardzo zamożni i wielce ustosunkowani na dworze, robili dla Polski i obywateli RP bardzo wiele.
Budowali koleje, rozwijali kulturę rolniczą. Utrzymywali stosunki z innymi ziemianami, często skuzynowanymi. Tutaj rytm nadawały przyjęcia i polowania, częstokroć połączone ze sprawami publicznymi. Opisy biesiadowania są wyśmienite. Każda chwila była cenna, aby nacieszyć się rodziną i przyjaciółmi. Carpe diem. A cudowna gościnność? Kiedyś gdy autor wspomnień, w podróży będąc, przenocował w dworze pod Smorgoniami i chciał za to zapłacić, obruszony właściciel majątku żachnął się: "Panie, my przecież jesteśmy bracia szlachta" (s. 234). Zwyczaje te przetrwały do 1945 r. (s. 688). Zasadą naczelną jednak było przebywać wystarczająco często z ludem aby prostemu człowiekowi przekazać wartości, którym się hołduje: polskie, tradycjonalistyczne i konserwatywne. Stąd wspólne polsko-litewskie obchody powstania styczniowego, gdzie po litewsku przemawiali jego weterani.
Na wsi rytm życia regulowała natura oraz święta kościelne, a w tym i miejscowe jarmarki, zwyczaje ludowe częstokroć połączone jeszcze z rozmaitymi gusłami pogańskimi Żmudzinów, jak "Łabonarynie", co miało być świętem Narodzin Matki Boskiej. W mieście życie toczyło się według kalendarza szkolnego. Kniaź był wychowany trochę według reguł ks. Kitowicza, co mu na dobre w życiu wyszło. Musiał nie tylko nauczyć się spraw gospodarskich w majątku, ale ojciec jego posłał go do pracy w fabryce lokomotyw na jedno lato. Otoczony był głównie ludźmi szlachetnymi, takimi jak on. Gdy raz doświadczył przykrości od rosyjskiego kolegi, którego podłość zaraz jednak potępił rosyjski dyrektor szkoły – generał, Jałowiecki skonstatował:
"Pojąłem wtedy, że ludzie dzielą się na dobrych i złych niezależnie od narodowości. Poczułem jednocześnie związek z moją klasą społeczną rządzącą się moralnymi zasadami, które wyróżniają nas od innych. Zrozumiałem też, że przestrzeganie tych zasad, a nie bogactwo, czyniło z nas grupę zamkniętą" (s. 37).
Wspomnienia są pełne przepyszności, choćby przegląd szlachty na jarmarku konnym w Wiłkomierzu, zwyczaje korporacji Arkonia, a w tym mordobicie ze strajkującymi studentami – socjalistami rosyjskimi. Świetne ujęcia życia dworskiego w Rosji, a w tym car jako "samolubna kukła" (s. 230), czy obleśny Rasputin (s. 266). Porywają cudowne opisy przyrody, misyjne umiłowanie kultury łacińskiej, którą Jałowiecki krzewił wszem i wobec, a na wschodzie szczególnie (s. 161). Są też i sprawy żydowskie, takie jak na przykład spluwanie na krzyż (s. 486) czy opinia osób Jałowieckiemu bliskich, że komunizm jest żydowski i że Żydzi przejęli władzę w Rosji, albo potem młodzież żydowską witającą bolszewików w 1939 r. (s. 756). Ale są też sympatyczne anegdotki o symbiozie gospodarczej polsko-żydowskiej, antybolszewicki dyrektor banku – Żyd, czy mojżeszowego wyznania kupiec drzewny, który pod niemiecką okupacją Jałowieckiego poratował, uczciwie mu płacąc za eksploatację lasu, choć nie musiał, jak również miłe słowo o prof. Szymonie Askenazym (s. 605). Negatywne i pozytywne sprawy mieszają się, tak jak sprawiedliwie obserwował wydarzenia autor "Na skraju Imperium".
Wspomnienia irytująco nie mają indeksu. Mimo to są przepyszne. Rekomendujemy jak najmocniej.
U Floriana Czarnyszewicza podobne są akcenty. Falująca puszcza, zapierające dech opisy natury, nawet fragment opisujący brzdąca Stacha wspinającego się na drzewo, chowającego się w potężnych konarach dębu przed wyjącą czernią jest majstersztykiem umiłowania przyrody. Wszelakie zwyczaje, biesiadowanie, wspólne modlitwy, mowy pogrzebowe, recytowanie wierszy przy grobie. Szczegółowy opis każdego szlachcica, każdej szlachcianki, kto gdzie zasiada przy stole, jakie ma cechy charakterystyczne. A już to Kantyczka nabożny, a obok równoważy go bezbożnik Huszcza.
Jest i o pocałunkach na powitanie, a w tym i w rękę (starszych) oraz w potylicę (młodszych) (s. 252). Czarnyszewicz to Mickiewicz prozy. Chociaż przyznajmy, że opis bójki z policją w Bobrujsku to czysty Wiech! (s. 534). Podobnie próby uwodzenia przez bolszewika przebranego za dziewczynę polskiego wywiadowcy Stacha (s. 571-78).
Zaściankowcy żyli zgodnie z naturą i religią. Budzi się ziemia, człowiek z miłością i zawziętością ją pielęgnuje, aby wyhodować swoją przyszłość. Nie rzuci jej, bowiem jest ona niezbędną częścią szlacheckiego jestestwa. Raz po raz wychodzi też inna esencja zaściankowości – miłość do Polski, ojczyzny, o której się za dużo nie wie, bo zaborca nie pozwalał się uczyć języka i historii. Niektórzy zaściankowcy odpadają ze społeczności, ruszczą się, przechodzą na prawosławie. "Po wielu wsiach… jest prawosławne Polaki, które do swoich jeszcze pociąg czują i gdyby w pobliżu kościół mieli, na wiarę polską by wrócili" (s. 74). Ale większość trzyma religię katolicką, narodowość, język: "od samej kołyski hodujcie w polskiej mowie i miłości do Królestwa" (s. 260). Nie dają się mimo wszelkich przeciwności. No i objawiają się w Bobrujsku na corocznych procesjach – 100.000 luda! Wbrew wszystkiemu, wbrew przemocy, prześladowaniom. Trwają nad Berezyną.
Wiedzą, że są szlachtą. Ich przodkowie o Rzeczypospolitą walczyli, a to obliguje. Na tajnych kompletach nauczyciel młodzieży "rozjaśniał przed nimi świat, budził jej świadomość narodową, dumę szlachecką, rozpalał zamiłowanie do zawodu rycerskiego i żądzę bohaterstwa" (s. 172). Oni też spełniają się: pracą – wyrywaniem puszczy ziem uprawnych; nauką – w zaściankowej izbie o przewagach i glorii Polski; oraz walką – nie tylko młodzież, ale i niektórzy starsi, choćby szczególnie podbijpiętowy Mieczyk Piotrowski. Zawsze znajduje się dość ochotników do powstania. "Po polsku?! Jezusie…. Polskie wojsko" (s. 137). I dalej: "Polska się zaczęła! W Bobrujsku rządzą legiony! Prażą bolszewików, szatkują, rozganiają na wszystkie strony, zabierają miasto za miastem. Słyszycie?! Polska się zaczęła! Skończyły się już nasze biedy na zawsze" (s. 229). I gruchnął pod powałą hymn narodowy. Bez patosu.
Bez względu na to czy jest car, czy Niemiec, czy komisarz, Smolarnia i okoliczne zaścianki otoczone są morzem chłopstwa, od czasu do czasu wrogiego. Łatwo ich zaagitować, cyklicznie powraca atmosfera pogromowa. I nieważne, czy najeżdża się na sąsiadów dlatego, że są katolikami, czy Polakami, czy szlachtą. Ważne, żeby ich bić. A nasi się bronią. Stale, nieustępliwie. Przed zawadyjakami, bandytami, czerwonymi. Nie dają swego.
Zwycięscy – okazują miłosierdzie. Są przecież szlachtą i katolikami. Tak przecież przykazał sam Pan Jezus. A czerń chce rezać, zazdrości zamożności zaścianków, twierdzi, że Polska to pańszczyzna. "Otóż Polska niesie swobodę nie tylko dla nas, Polaków, lecz dla wszystkich narodów w Jej granicach zamieszkałych. Jednaką będzie dla nas, Białorusinów, Żydów i innych… Polska nasza prawdą ma być" (s. 312). Rzeczpospolita przecież to wolność, równość, braterstwo dla katolików, prawosławnych, muzułmanów i żydów. Ale żadnej utopii egalitarnej: "Bóg lasu nie zrównał, więc też i ludzi nie można zrównać… W Polsce gdy da Bóg ją wyzwolić krzywdy nikomu nie będzie" (s. 363).
Raz na jakiś czas pojawiają się Żydzi jako część kresowego krajobrazu, ze swoimi przywarami, śmiesznostkami, atrybutami, funkcjonalnością, obrotnością. To oni przynosili wiadomości, to oni skupowali płody ziemi. Ale jest też o przysłowiowym instynkcie samoobronnym, dostosowawczym – przepyszna opowieść, gdy chłopcy żydowscy chcieli poddać się do niewoli, aby uniknąć walki na śnieżki. Komizmu takiego nie ma w opisach bolszewickich komandirów i komisarzy, wśród których są też i Żydzi (s. 406). Ale nie tylko naturalnie. Najbardziej zatrute fragmenty dotyczą zaściankowców, których zbałamucił bolszewizm. Byli i tacy.
Większość Smolarni i innych zaścianków – mimo że pała miłością do Polski – pozostaje ostrożna, nieufna. Polska ich porzuciła na łup Bolszewii, mają zamiar się więc z czerwonymi ułożyć (s. 555). Może się uda zachować świeżo postawiony kościół, może pozwolą dzieci po polsku uczyć. Tylko nieliczni decydują się porzucić zaścianki i chutory, rodziców i ukochane i gotować się po polskiej stronie do wyzwoleńczej wojny. Rzeczpospolita przecież swoich nie zostawi. Nadberezyńcy symbolicznie kończą się aktem sprawiedliwości: Stach i Kościk porywają i duszą bolszewickiego zdrajcę. A trupa – fru w przerębel. Mazel Tov! Rekomendujemy wielce.
Czarnyszewicz i Jałowiecki Kresom pomniki ze słów zbudowali, pomniki wieczne, które muszą na zawsze do kanonu polskiej literatury trafić.