Film pozostawia mocne wrażenie. Stąd po jego projekcji trudno się natychmiast otrząsnąć z emocji jakie on wywołuje. Początkowo dałem się ponieść egzaltacji mojej polskiej znajomej, z którą byłem na filmie. Ale im dłużej o nim myślałem, tym bardziej bladła moja euforia.
Film ma fantastyczne, niemal dokumentalne ujęcia regionalnej muzyki i jej wykonawców. Sceny z lat 40-tych i 50-tych wyglądają niezwykle przekonująco. Klimat jest mistrzowsko stworzony i konsekwentnie utrzymany przez scenografów i kamerzystów, którzy doskonale znają swój fach. Sceny są mocne. Jednym słowem pierwsze wrażenie murowane. Ale potem nadchodzą pytania.
Jeśli możesz pomóż nam
Czy chodzi w tym filmie tylko o grę rozbieżności charakterów obu bohaterów? Czy zimna wojna ideologiczna odgrywa tu jakąkolwiek rolę? Czy komunistyczna opresja, cenzura i kolczaste druty cokolwiek w tej historii upraszczają lub tłumaczą? Osobiście głosowałbym “3 x Nie”.
Mamy tu do czynienia z dwójką ludzi, którzy nigdy nie potrafią znaleźć spokoju. Rozdzieleni od siebie nie są w stanie niczym wypełnić wewnętrznej pustki. Zjednoczeni razem oszukują się seksem, że ich życie niby nagle ma sens. Jest to krótkotrwałe. Nie pasują do siebie jak dwa kawałki łamigłówki z różnych puzzli.
Miłość daje im jakąś ucieczkę od rzeczywistości. Ale czy jest to autentyczne uczucie? Ona nigdy nie osiąga w nich dojrzałości. Żadne z nich nie wydaje się gotowe do poświęceń dla tej drugiej osoby. Nie mają wspólnych planów. Nie, że nie mają możliwości lub okazji. Mają ich wiele. Znacznie więcej niż przeciętny Polak ich miał w tamtych latach. Mimo ich wzajemnej pasji, ten romans wydaje się skazany na niepowodzenie. I takim się kończy wielokrotnie. Jedyne co ich łączy to chyba ból egzystencjalnego niepokoju, ów nieszczęsny, europejski “Existenzangst”, który być może wzajemnie w sobie rozpoznają i który wzmaga tylko ich wzajemne żądze.
Choć ten ból też nie jest zbyt jasny. Wiktora w ogóle nie poznajemy wewnętrznie. Jego decyzja ucieczki na Zachód przez linie demarkacyjną Berlina wydaje się nagła. Nic nas na to nie przygotowuje. Podobnie jak jego decyzja powrotu, która jest niejako przyznaniem się do wcześniejszego błędu i kończy się jego kompletną klęską. Charakter Zuli, wulgarnej dziewuchy z talentem do śpiewania (również w tym drugim sensie donoszenia na ludzi), jest zarysowany dość powierzchownie. Komuna jej zupełnie nie przeszkadza. W sprawach łóżkowych jest mało wybredna. Ma kompleks niższości, który ją wpędza w depresję i alkoholizm. Ale do czego tak naprawdę jej dusza jęczy nigdy się nie dowiadujemy. Świat Zachodu jej nie imponuje.
Wiktor wspomina w pewnym momencie coś o “słowiańskim uroku” Zuli, podobno wysoko cenionym przez Francuzów. Ale ta ucieczka w seks, ten kompleks niższości, to wieczne samo-potępianie spowite w ciężkich tytoniowych oparach i zanurzone w alkoholicznych wywarach może być urokiem tylko dla wąskiego kręgu kawiarnianych intelektualistów. Wpuszczają oni Zulę do swoich łóżek, ale jedynym który staje się tragiczną ofiarą jej “uroku” jest sam Wiktor. To Zula wydaje się być również inicjatorką końcowej, nieco kiczowej, sceny filmu, w której Wiktor, albo raczej to co pozostało po jego charakterze, jest jedynie jakby bezwiednym jej uczestnikiem.
Zastanawiam się, czy reszta widzów Zachodu, zwłaszcza po tej stronie Wielkiej Wody, nie odbierze tego filmu jako zupełnie niepojęte zmagania dwójki ludzi, którym jest równie niedobrze pod butem komunistycznych ideologów, jak w rozluzowanych, jazzowych restauracjach Paryża. Nasi bohaterowie cierpią osobno i cierpią razem. O co tym Polakom chodzi? Co im dolega? Czy oni w ogóle wiedzą czego chcą? Jest to obraz dwojga osób, które uporczywie przeciwstawiają się konieczności osiągnięcia dorosłości. Ich pasje nie posiadają konstruktywnej mocy. Nic z nich nie wyrasta. Nic się nie klei. Wydaje mi się osobiście, że to główny powód ich klęski. Żeby to zrozumieć nie trzeba koniecznie czytać “12 Rules for Life. Antidote to Chaos” Jordana Petersona. Choć to nie może zaszkodzić. Ludzie, którzy nie potrafią uporządkować swojego własnego małego “pokoju” nie znajdą dla siebie miejsca nigdzie na świecie.
Film ma piękną muzykę, scenografię, doskonałą fotografię i jest świetnie wyreżyserowany. Ale brakuje w nim przekonujących bohaterów. Wydaje się, że musiały z niego zostać wycięte jakieś cenne sceny, które zbliżyłyby nam charaktery jego głównych postaci. Wyjaśniły ich motywy. Uczyniły je mniej płaskie i komiksowe. Być może dlatego mimo ich nominacji, ani Kot ani Kulig nie zdobyli nagród za swoje role w Europie.
Czasem miałem nawet wrażenie, że ten tytuł “Zimna Wojna” miał odnosić się do ich wzajemnych uczuć. Czy to była miłość? Nawet te sceny łóżkowe wyglądały często jak walka. Ale żadnego “zimna” w tych scenach raczej nie było, więc to chyba tylko moje złudzenie. W każdym razie nie byłaby to wizja konsekwentnie podtrzymywana przez reżysera.
Nie wiem jakim cudem recenzenci amerykańscy byliby równie przyjaźni temu filmowi jak ta uwielbiająca psychiczną depresję lewicowa krytyka europejska. Według mnie jest to film typu “nur für Polen” - wejście jedynie za okazaniem paszportu RP. Jego funkcją powinna być wyłącznie wewnętrzna refleksja nad dekonstruktywnymi popędami naszej słowiańskiej jaźni. Zwłaszcza, że podobnie jak w swoim poprzednim sukcesie oskarowym, “Ida”, Pawlikowski wbija w nim ostre szpilki w dość czułe miejsca naszej polskiej tożsamości. To psuje obraz polskości wydaje mi się zupełnie nie zasłużenie. Ale jak to zadziałało raz, to może zadziała raz jeszcze?
W zeszłym roku musical “La La Land” o zaskakująco zbliżonej tematyce zdobył prawie wszystkie Oscary. Trudno będzie się krytykom oprzeć chęci porównań. Ale wydaje mi się, że tym bardziej w tym roku przebierając w nominacjach na najwyższą nagrodę Hollywood będą oni chyba szukać czegoś innego.
Jacek Klamrowski