A+ A A-
piątek, 30 listopad 2012 14:27

Z OST FRONTU: Byli i będą

Byli i będą
pruszynskiBardzo dawno temu czytałem książkę Marii Rodziewiczówny pt. "Devajtis". Ostatnio na stosiku ze starymi książkami znalazłem inną jej powieść pt. "Byli i będą", której akcja zaczyna się po Powstaniu Styczniowym na dzisiejszej Białorusi.
Jest tam opowieść o represjach wobec Polaków i katolików, jakie im serwował carat. Gdy księdzu nie wolno było dać parafianinowi polskiej książki do nabożeństwa. Gdy nie wolno było uczyć po polsku. Gdy Polacy płacili dwukrotnie wyższe podatki niż prawosławni itd. O czasach, gdy unici, by nie zawierać ślubów we wrogich sobie cerkwiach, jechali do Krakowa, bo władze carskie uznawały śluby tam zawarte. Ba podobnie robili małżonkowie, gdy prawosławna szła za katolika i by mąż nie musiał zdradzać swej wiary brał narzeczoną do tego miasta.

Cenna gazeta
Oprócz Kas Spółdzielczych Stefczyka jest jeszcze bardzo prężna Kasa Spółdzielcza SKOK w Wołominie, która wydaje darmowy dwutygodnik pt. "Dobry Znak". Ma doskonałe pióra i naprawdę patriotyczny charakter, więc teraz, jak jadę do Mińska, z przyjemnością ją tu wożę.

Kawał
Donald Tusk odwiedza z roboczą wizytą szkołę podstawową. Po oficjalnej akademii pani mówi do uczniów: – Kochane dzieci, jeśli macie jakieś pytania, to możecie zadać je teraz panu premierowi.
Zgłasza się Jasiu: – Panie premierze, mam do pana dwa pytania. Pierwsze: – Skąd wziął się trotyl na skrzydłach tupolewa? Drugie: – Czy śmierć nawigatora Jaka-40 ma coś wspólnego z katastrofą w Smoleńsku?
Premier zastanawia się nad odpowiedzią i nagle dzwoni dzwonek na przerwę... Po przerwie dzieci wracają do klasy, a pani mówi: – Kochane dzieci, jeśli ktoś ma jeszcze jakieś pytania do Pana premiera, to pytajcie.
Zgłasza się Małgosia: – Panie premierze, mam do pana cztery pytania. Pierwsze: – Skąd wziął się trotyl na skrzydłach tupolewa? Drugie: – Czy śmierć nawigatora Jaka-40 ma coś wspólnego z katastrofą w Smoleńsku? Trzecie: – Dlaczego dzwonek na przerwę zadzwonił 20 minut przed czasem? Czwarte: – Gdzie zniknął Jasiu?

Rocznice
W zeszłym tygodniu minęła 200. rocznica przejścia resztek wojsk Napoleona przez Berezynę. Był to wielki wyczyn polskich i francuskich saperów, którzy zbudowali dwa mosty. Jeden dla piechoty i drugi dla konnicy i artylerii. Dzięki nim w ciągu jednej doby przeszły na drugi brzeg rzeki w przyzwoitym szyku wojska francuskie i polskie, dopiero potem nadeszli maruderzy i były dantejskie sceny, jak walczyli, by się dostać na drugi brzeg. Gdyby wojska Napoleona nie przeszły, toby było to jego ostateczna klęska, a tam mógł jeszcze walczyć rok. Równocześnie prasa podała, że właśnie w listopadzie 1940 r. otworzono w Mińsku fabrykę radioodbiorników, ale nie dodała, że była to fabryka zagrabiona w Wilnie kilka miesięcy przedtem.

Wizyta w Gruzji: trzecia doba
Zjadłem smaczne śniadanie we wspomnianej francusko-gruzińskiej firmie, gdzie spotkałem młodych Australijczyków i Niemców, a potem odwiedziłem polską ambasadę, gdzie przyjął mnie attache handlowy, pan Chrzanowski. Przede wszystkim jest pytanie, czy mimo nie tylko oficjalnej przyjaźni polsko-gruzińskiej stosunki handlowe rozwijają się należycie. Polskie firmy, mówił mi, wchodzą dość dobrze na tutejszy rynek głównie towarów spożywczych, np. czekolad i cukierków. Czasami towary polskie trafiają tu poprzez firmy ukraińskie. Dalej jest sporo turystów, zwłaszcza latem, bo przecież kraj ten ma wspaniałe wybrzeże morskie i dość wysokie góry oraz sporo zabytków.
Chodząc po głównej alei miasta, gdzie jest moc sklepów z tanią i drogą biżuterią, zauważyłem zupełny brak bursztynów. Potem powiedziano mi, że za czasów sowieckich było ich sporo, bo przywożono je z Kaliningradu, ale od czasu rozpadu ZSRS, a zwłaszcza pogorszenia stosunków Gruzji z Rosją, już ich brakuje.


Inna dziwna sprawa wymagająca interwencji zarówno polskich, jak i gruzińskich władz to ceny międzynarodowych rozmów telefonicznych. Do USA i Kanady kosztują po 30 lokalnych centów, do Polski i Europy 3 razy tyle.
Byłem też na sesji w Instytucie Studiów Strategicznych poświęconej ważnym zagadnieniom przedstawianym przez rozczochraną i podle ubraną babę – nowego wiceministra spraw zagranicznych. Mówiła długo, a priorytetową sprawą jest kwestia oderwanej od Gruzji Abchazji i Południowej Osetii. Abchazja to prowincja na zachodnim końcu Gruzji zajmująca do 1988 r. około 20 procent kraju. Ma piękne wybrzeże Morza Czarnego, a dalej góry. Po konflikcie do Gruzji przybyło stamtąd ponad 200 tysięcy uchodźców, którzy już się częściowo zintegrowali. Są zasadniczo dwa problemy. Władze Abchazji, które zależą w znacznej mierze od Rosji, nie chcą powrotu uchodźców oraz Gruzja nie chce uznać tamtejszej władzy.
Kilka miesięcy temu Rosja przystąpiła do Światowej Organizacji Handlu WTO. W wyniku tego będzie musiała znieść blokadę na gruzińskie towary spożywcze, w tym wino. To może jednak być obosieczne. Po 2008 r. po dużym wysiłku gruzińskie wina znalazły nowe rynki zbytu w Europie, a nawet w USA, co wiązało się z koniecznością poprawy ich jakości. Obecnie dochód z eksportu win dochodzi do poziomu sprzed embarga. Otworzenie rynków rosyjskich spowoduje obniżenie jakości win. Rosjanie, którzy do wojny konsumowali 85 proc. win gruzińskich, są mniej wymagający niż zachodni importerzy. To znów uzależni Gruzję od widzimisię Rosji.


W dyskusji zwróciłem uwagę zebranych na to, że UE ma też wady. Warto, by się zapoznali z licznymi publikacjami, jakie na ten temat ukazały się w Polsce. To nie bardzo dotarło do zebranych, bo w Gruzji jest moda na UE. Na większości budynków państwowych powiewają obok flagi Gruzji błękitne flagi Zjednoczonej Europy, choć jeszcze do niej Gruzja nie należy.
Po dwóch godzinach nasiadówki poszedłem na obiad i w kafejce przysiadłem się do sympatycznej Gruzinki, nauczycielki angielskiego. Uczy w szkole, gdzie źle płacą, ale dorabia prywatnymi lekcjami po 8 dolarów za godzinę. Ma dzieci w wieku 4 i 8 lat. Mąż lepiej zarabia jako ekonomista w banku, ale potrzebowali pomocy rodziców, by rok temu kupić 38-metrowe mieszkanie za 40.000 dolarów. Mimo apeli Cerkwi aborcje są nadal powszechnie dostępne i, o dziwo, moja rozmówczyni przyznała się, że miała już ich dwie. Jest propaganda środków antykoncepcyjnych i nawet można je dostać za darmo, ale jak widać, nie bardzo to skutkuje.


Za wskazaniem nauczycielki poszedłem na ulicę, gdzie miało być sporo sklepów z suwenirami – była tylko moc sklepów z dewocjonaliami. Dalej, dzięki sugestii napotkanych Niemców, poszedłem przez piękny, nowoczesny wiszący most z przezroczystym dachem do stacji kolejki linowej. Ten most to jeden z obiektów dumy prezydenta, a niedaleko jest budowany podobnej konstrukcji teatr. Oba kosztowne obiekty spotkały się z krytyką przeciwników Miszy, który ponoć woli budować nowe obiekty niż remontować zabytki.
Wielowagonową kolejką z Japończykami i Koreańczykami dostałem się na górę ze świątynią i ruinami zamku. Stąd był przepiękny widok na całe miasto, gdzie widać wiele cerkwi, które nie mają cebulastych kopuł, jak moskiewskie, ale stożkowate. Najpiękniejszy widok z tej góry jest po zmroku, gdy miasto zabłyśnie różnymi światłami.


Schodząc z góry, trafiłem na ładny nowy hotelik Citadel, z którego pokoi jest wspaniały widok na miasto. Odpoczywając przy kawie, rozgadałem się z menedżerką, która co dopiero wróciła z Miami, gdzie pięć lat studiowała hotelarstwo. Zarabia niby dobrze – 500 dolarów miesięcznie – ale nie była zachwycona, gdy się dowiedziała, że niańka w Moskwie zarabia trzy razy tyle za dwa tygodnie pracy miesięcznie. Mówiła, że wielu młodych po studiach na Zachodzie, wraca do kraju.


Poniżej tego hotelu był niedawno odnowiony Envoy Hostel, czyli dom turysty, gdzie łóżko w pokoju 10-osobowym ze śniadaniem kosztowało 26 lari, czyli więcej niż tam gdzie nocowałem, ale komfort lepszy. Oba polecam i ich adresy można znaleźć w Internecie. Innym obiektem, skąd jest wspaniały widok na miasto, jest 19-piętrowy hotel Radison, gdzie na 18. piętrze jest kawiarnia i basen, a w hotelu można dostać prawie wszystkie miejscowe angielskie gazety, które dają dobry obraz tego, co się w Gruzji dzieje, i widać, jak my na Białorusi jesteśmy w ślepym zaułku. Ba, nie u nas, ale właśnie w Tbilisi zakończył się światowy kongres małych firm. Zresztą w Tbilisi są jeszcze dwa Marriotty i buduje się jeden Intercontinental.
Na kolację zjadłem smakowitą tutejszą potrawę przypominającą południowoamerykańskie chili, która jest uważana za typową gruzińską potrawę chłopską. Przyrządza się ją prosto. Najpierw przebiera się czerwoną fasolę, myje i najlepiej zostawić ją w wodzie na noc. Rano wylewa się pierwszą wodę i w drugiej gotuje się do momentu, gdy woda zacznie bulgotać. Jeszcze raz się gotuje w nowej wodzie, by fasola była miękka. Teraz bierze się dużo cebuli, trochę czosnku, kraje to i zrumienia na oleju na patelni oraz dodaje przyprawy, takie jak pietruszka, oraz pokrajaną na drobne kostki wieprzowinę. Potem łączy się to z fasolą i jeszcze niektóre panie dodają pastę pomidorową. W dobrych restauracjach końcowe gotowanie jest w garnczkach glinianych. W gorszych gotową potrawę wlewają w gliniane garnczki i podają.


Aleksander graf Pruszyński
Mińsk/Warszawa

piątek, 23 listopad 2012 15:56

Panie premierze, jak żyć?

wyrzykowskiTakie pytanie zadał premierowi Tuskowi nieodpowiedzialny człowiek, nierozumiejący, że polski mężyk stanu powołany został do znacznie ważniejszych zadań niż odpowiadanie na tak głupie pytania. On, Donald Tusk, wypełnia swym życiem dziejową misję, a tu jakiś wiejski cham (którego nie było w programie) zamiast strzelać obcasami na jego widok i stać z szeroko otwartą gębą – jak przystało prostakowi na widok taaaakiej persony – wali prosto z mostu: jak żyć?

W jakich okolicznościach doszło do tego incydentu? Otóż premier nawiedzał tereny dotknięte klęską żywiołową, na ekranach telewizorów zatroskana mina bardzo dobrze się sprzedaje, zwłaszcza kiedy za plecami ruiny, zgliszcza czy bezmiar wód... Wtedy mężyk stanu pokazuje marsa na czole, drapie się za uchem i w głębi duszy myśli "cholera, co ja mam im powiedzieć? Czy ja, nawet jako premier, jestem w stanie zatrzymać wiatr, albo zebrane fale, którym akurat w czasie mojej kadencji zachciało się opuścić koryto rzeki. I jeszcze ten bezczelny typ!".
Pamiętamy też tzw. gospodarskie wizyty Gierka Edwarda, ten to dopiero miał gamoniowaty wyraz twarzy, kiedy mu pokazywano krowie zady, świńskie ryje i jakieś zagony w szczerym polu: którą to potęgą świata byliśmy w uprawie ziemniaka, a zwłaszcza buraka cukrowego? I żeby było śmieszniej, są jeszcze tacy nad Wisłą, którzy są przekonani, że to właśnie Edward Wspaniały zastał Polskę drewnianą, a zostawił mu... to znaczy zadłużoną na pokolenia. Jeżeli się nie mylę, dopiero w tym roku Polska spłaciła ostatnią ratę gierkowego zadłużenia. Są jednak ludzie mówiący, że za Gierka było jak za Sasa, ale ja osobiście nie pamiętam, abym w latach jego panowania mógł sobie pozwolić na popuszczenie pasa; raczej dziubałem kolejną dziurkę w pasie...
Można sobie kpić z Tuska, jak najbardziej, ale czy on jeden? Czy nasi kanadyjscy premierzy są inni? Wystarczy pójść do pierwszego z brzegu sklepu, porównać obecne ceny z tymi, które obowiązywały rok, trzy lata temu; pomyśleć przez chwilę, jak nasze dochody poszły w dół, ile osób poszukuje pracy i... tak, możemy zapytać: panie premierze, jak żyć?
Co prawda ontaryjski geniusz powiedział, że ma dość, zabiera zabawki i niech się inni teraz martwią, on, najzwyczajniej w świecie, ma już dość. I tyle!


Zapewne któregoś pięknego dnia dowiemy się, dlaczego zabrał wiaderko i szpadelek i odszedł na "z góry upatrzoną pozycję". Trzeba przyznać, że w okresie jego rządów gospodarka Ontario, jak fortepian Chopina, sięgnęła bruku! Przed nim chyba tylko Bob Rae (dziś tymczasowy lider liberałów, a przed laty lider NDP i premier Ontario) równie dokładnie rozłożył gospodarkę prowincji.
Mamy jednak premiera nad premierami, czyli szefa rządu federalnego, i jemu możemy postawić pytanie: jak żyć, kochany, jak żyć?
W propagandzie wszystko prezentuje się "piknie", sukcesy odnosimy na ziemi, na wodzie, w powietrzu i na lodzie, kamery notują w blasku reflektorów osiągnięcia na miarę Canadarm, ale najwięcej w tym wszystkim pospolitego bicia piany, odwracania kota ogonem, odciągania naszej uwagi od tego, co jest naprawdę ważne dla nas i naszych rodzin.
Mamy kukurydzę i na weekend zgrzewkę (albo i częściej), aby przed plazmą czas upływał beztrosko; nie jest źle, patrzcie, miliony Kanadyjczyków wygrzewają plecy w Meksyku, w Big 3 robotnicy zarabiają 34 dol. na godzinę, nasi piloci pomogli obalić znienawidzonego Kadafiego, a w Afganistanie nasi dzielni chłopcy prawie wprowadzili dobrobyt i demokrację... Sukcesy!!! Tak, dla tych, którzy dorwali się do źródeł ropy, dla tych którzy w Libii "buchnęli" 150 miliardów i, tak mówią na mieście, nikt nie wie kto, w jaki sposób, kiedy...
Niestety, oprócz tej mało mądrej propagandy sukcesu, którą uprawia Tusk, jak i premier Kanady, dokoła nas coraz mniej powodów do radości, do optymizmu. Za Gierka ogłupiano nas hasłem, "aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej", co skończyło się kartkami... Tutaj coraz liczniejsza jest grupa osób korzystająca z dobroci, a może naiwności, nadopiekuńczego państwa. Zwróćmy uwagę, że w Kanadzie jest coraz mniej ludzi płacących podatki, a coraz więcej tych, którym się pomaga. Kiedy mówię o płaceniu podatków, mam na myśli ludzi, którzy rzeczywiście mają przyzwoite zarobki i którym można skubnąć kilka setek tygodniowo. Inaczej jest opodatkowany robotnik w Big 3, a inaczej taki gość, jak ja, który w podrygach "wyciąga" nawet 11 dol. na godzinę, a zazwyczaj musi się zadowolić stawką minimalną.
Nie trzeba być specjalistą od budowy rakiet, aby rozumieć, że korzystniejsze jest strzyżenie ludzi dobrze zarabiających niż tych, którzy pracują za 10,25 – tyle wynosi stawka minimalna.


W roku 2000 w Windsor tylko Ford zatrudniał 6 tys. osób, a przecież istniała w owym czasie także montownia skrzyń biegów GM, a Chrysler budował duże vany w zakładzie, po którym nie ma śladu. Obecnie nie ma montowni, Chrysler ma tylko jeden zakład, a u Forda pracuje może jedna piąta tego, co było 12 lat temu.
Rząd w każdy czwartek, w postaci podatków, ściągał ciężkie miliony, setki milionów dolarów. Przy okazji korzystało miasto: są pieniądze? Się je wydaje...
Dzisiaj mamy w Windsor dziesiątki opuszczonych hal fabrycznych, w których kiedyś szła produkcja pełną parą: trzy zmiany, siedem dni w tygodniu.
Dzisiaj Windsor to lider pod względem bezrobocia. Stało się tak zaledwie w ciągu kilku ostatnich lat: panie premierze, gdzie są te wszystkie dobrze płatne roboty?


Szacuje się, że 300, a może nawet i 500 tysięcy robót "odeszło w siną dal" – Chiny, Meksyk, Indie, Wietnam itd. W zamian mamy głodowe stawki i zadowolonych z siebie polityków, pieprzących o globalizacji.
Zagaduje mnie w "Dollaramie", czyli sklepie z najtańszymi, najlichszymi artykułami, bacia: jak sobie dawaliśmy radę w czasach, kiedy nie było takich sklepów? Dzisiaj w "Dollaramie" zaopatruje się znaczny odsetek Kanadyjczyków.
Rozmawiam ze znajomym, psioczymy na czasy, narzekamy, w pewnym momencie słyszę: jeżeli masz stawkę minimum, ale żona coś jeszcze dorobi, można jakoś koniec z końcem związać, ale jeżeli oboje pracują za minimum – lepiej wszystko zostawić i iść na welfare... Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że właściwie ma rację, pomoc socjalna jest niewiele niższa od płacy minimalnej, a jeżeli dodamy ekstra money na dzieci, na zimowe ubrania, dopłaty do mieszkania, to może się summa summarum okazać, że trzeba być głupim, aby tyrać za 10,25...
Nie, nie popieram takiej postawy, jestem zwolennikiem utrzymywania się z pracy własnych rąk, ale ludzie kalkulują, kombinują, składają słupki i postępują tak, jak im się wydaje, że dla nich jest najlepiej. Egoizm, oczywiście, ale czy ci, którzy nami rządzą – nie są jeszcze większymi egoistami, realizując swoje cele naszym kosztem?
Spójrzmy na ten problem nieco szerzej, nasze dobrze płatne prace są teraz w Chinach, Meksyku, czy nawet w USA. Rok temu Amerykanie przenieśli fabrykę z London do Indiany, razem z nowoczesnymi technologiami i wbrew pierwotnym obietnicom, że kupują zakład i pozostanie on w Ontario. Mało tego, nawet rząd coś im sypnął! Zarobki były porównywalne z Big 3 i z dnia na dzień kilkaset osób wylądowało na ulicy! W London jeszcze trwały protesty, a tam już prowadzono rekrutację... Na pewno niższe stawki, inne opodatkowanie i, przede wszystkim, znacznie wyższe dochody kompanii, ale i miejscowi zadowoleni, ponieważ część z nich znalazła pracę. Kilka kilometrów od London, na przedpolach St. Thomas, Ford zamknął montownię aut policyjnych, 1,5 ludzi straciło pracę.


Tylko tracimy, panie premierze, połóż się pan, jak Reytan, w progu i powiedz: dość, dla was kapitaliści to zabawa, lecz ludziom chodzi o życie... (to z bajki Krasickiego).
W samym Windsor (nieco mniej niż 200 tys. mieszkańców) są tysiące bezrobotnych. Znalezienie pracy nawet za stawkę minimalną nie jest łatwe. Tym niemniej nie dziwię się tym, którzy mają konkretny fach w garści, że nie chcą iść "na prasy" za jedenaście dolarów. Kiedy bieda naprawdę przyciśnie, pójdą na welfare? W jednym z windsorskich zakładów właściciel poinformował pracowników, w piątek, że od poniedziałku obcina stawki o 30 proc., z 13,40 na 10,80; komu się nie podoba, niech w poniedziałek nie przychodzi do pracy. Krótko. No i co, było trochę szumu, prężenia muskułów i ludzie pogodzili się z losem. A pracują tam nawet po 16 godzin, papier do pupci przynoszą własny... XIX wiek, ludzie pochylili grzbiety, ostatecznie wciąż mają pracę, prawda?
Po trzech dniach pracy przy obsłudze tej samej prasy, naprawdę wykończona, kobieta prosi majstra o zmianę, chociaż na jeden dzień. Ten patrzy jej prosto w oczy, uśmiecha i mówi: przecież możesz iść do domu... Zaszkliły jej się oczy, zacisnęła usta i bez słowa poszła do pracy. I my poszliśmy bez słowa, dobrze wiedząc, że jutro panienka z agencji może nam powiedzieć, że nas już tam nie chcą. Byłem, widziałem, pochylałem grzbiet, chociaż czasem korciło dać takiemu w zęby, oj korciło. Albo inna sytuacja: szefo podpowiada kobietom, aby się szybciej poruszały, a nie skarżyły, że zimno...


Jest coraz trudniej, i to nie tylko w Kanadzie (o czym warto pamiętać), w Grecji i Hiszpanii część zatrudnionych nie widziała wypłaty od miesięcy! Nasz południowy sąsiad zmierza w kierunku komuny coraz szybciej, przecież kryzys nie skończy się na tym, że ludzie stracą domy, lewakom marzy się wywrócenie USA do góry nogami. Na razie odbiera się ludziom domy, wolność i nadzieję, że coś się zmieni.
Dawne, dobre czasy, które przecież pamiętamy, nie wrócą: to se ne vrati!
Postępujące zubożenie społeczeństwa daje się zauważyć na każdym kroku. Jeszcze nie tak dawno wyłożony ze śmieciami złom nie był zabierany przez prywatne osoby, dzisiaj to rzecz normalna. To, że ktoś prosi o grosiaka, to też chleb powszedni.
Gdzie są nasi przedstawiciele? Jak w komunie my, my wyborcy i podatnicy zarazem, pijemy szampana ich ustami. Pan Harper poleciał do Indii, opala się, zwiedza, a niechby nam powiedział, ile miejsc pracy poleci na koniec świata? Klasa średnia, która jest gwarantem normalnego rozwoju kraju, zanika z dnia na dzień, chyba nawet szybciej się topi niż lodowce... Chciałbym usłyszeć polityka, który na forum parlamentu wstaje i mówi: k... czas najwyższy zatrzymać miejsca pracy w Kanadzie, Polsce. Komu służą politycy, ludzie przez nas wybrani, przecież nie nam! Ich punkt widzenia zmienia się za każdym razem, kiedy zmienią punkt siedzenia?
Wykończą nas bez mydła! Może trzeba rower przerobić na rikszę? Jeszcze kilka lat jestem w stanie popedałować, może do 67 lat dociągnę, a jeżeli nie, to problem sam się rozwiąże i jaka ulga dla systemu emerytalnego.
Jesteśmy świadkami, a jednocześnie odczuwamy na własnej skórze, jak społeczeństwo dzieli się na dwie grupy: na tych, którzy mają kasę i mieć jej będą coraz więcej, oraz na tych, którzy w półniewolniczych warunkach będą się cieszyć, że mają na miskę cienkiej zupy. To nie jest jakiś czarny scenariusz, pisany na kolanie horror. Zwyczajnie zaczyna brakować pieniędzy, ale skąd je brać, skoro jedyne miejsca pracy, jakie powstają, to usługi, fast foody etc., a nie wypracowany konkretny towar, który można sprzedać innym. Niemądrzy, albo do cna cyniczni, propagandyści każą nam się cieszyć z nowych miejsc pracy – głównie part time – często i ci, którzy pracują 40 godz., zatrudnieni są oficjalnie w niepełnym wymiarze godzin, aby tylko nie wypłacać świadczeń socjalnych. Bandytyzm to delikatne określenie na takie praktyki.
To, że nam podnieśli wiek emerytalny do 67 lat, to dopiero początek, no bo kto zabroni naszym przedstawicielom podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej? Kiedy pod koniec XIX w. Bismarck wprowadzał socjale w Niemczech, trzeba było ukończyć 70 lat. Na początku XX w. Nowa Fundlandia wprowadziła granicę 75 lat! Nie udawajmy zdziwienia, kiedy i nam znów podniosą.
Bo to jest pytanie nie tylko o to, jak żyć, ale i skąd brać! Ile minister finansów może ściągnąć z takich jak ja, ile zapłacę haraczu od swoich 10,25? I nasza grupa rozrasta się jak drożdże, a osób wyciągających rękę po pomoc też jest coraz więcej. Z pustego i Salomon nie naleje, ale dlaczego nasze rządy są takie i taką prowadzą politykę, że w skarbie pustki? Dawno temu zasiadający na tronie polskim Sas każdego ranka miał pytać swego skarbmistrza: Bruehl, mamy pieniądze?
Panie premierze, mamy pieniądze?
Może więc znajomy ma rację? Machnąć ręką na wszystko, niech inni się za mnie martwią. Na przykład w Windsor mamy 11 tys. rodzin o niskich dochodach, zgodnie z nowym programem pomocy i oszczędności energii, mogą dostać izolację na poddasze, żarówki, a nawet nową lodówkę. I ja im to wszystko ze swoich 10,25 funduję!
Na socjal rząd kasę zawsze znajdzie, ostatecznie wybory są co cztery lata i "fajnie" się rządzi. Ale cały naród na welfare...?


Leszek Wyrzykowski
Windsor

Opublikowano w Teksty
piątek, 23 listopad 2012 15:35

Z OSt FRONTU: Druga doba

pruszynskiNa głównej ulicy zobaczyłem flagę Kanady. Okazało się, że tam urzęduje nasz honorowy konsul, który też zajmuje się pomocą inwestorom, i wpadłem do niego na pogawędkę. Jest ekonomistą i przedtem pracował w znanej międzynarodowej firmie doradców przemysłowych.
Rzeczywiście, powiedział mi, otworzyć firmę i założyć konto w banku to bardzo proste i nie ma kłopotów z przekazywaniem zysków za granicę. Początek dla obcych jest bardzo dobry i to powoduje wysokie notowania kraju. Potem może być nie tak różowo, zwłaszcza jak się ma problemy z władzami. Cokolwiek wygrać w sądzie przeciwko administracji jest niezwykle trudno. Ale władze chcą pomóc i jest ombudsman, czyli obrońca biznesmenów – jego zadaniem jest bronić prywatnych przedsiębiorców przed nadużyciami władz.
Dotąd były tu bardzo niskie, podobno najniższe w Europie, podatki, ale jak będzie dalej – nikt nie wie.
Jak dużo jest tu obcych firm, niech świadczy fakt, że tygodniowo ukazuje się pięć pism po angielsku. Jest dla kogo pisać i dla kogo zamieszczać tam ogłoszenia. Jest też parę organizacji lokalnych i zagranicznych firm, między innymi Niemiecka i Amerykańska Izba Przemysłowo-Handlowa.
Ostatnie wybory nie były głosem za Bidziną Ivaniishvilim, najbogatszym człowiekiem Gruzji, który zrobił swą fortunę głównie w Rosji, ale raczej przeciw temu, co robił prezydent i jego zwolennicy, którzy często arogancko traktowali obywateli.
W tak małym kraju jak Gruzja wszyscy o wszystkich coś wiedzą, więc dla nikogo nie było tajemnicą, że wśród otoczenia prezydenta byli niekoniecznie świetlani ludzie. Ba, prezydent miał koło siebie na początku bardzo zdolnego i uczciwego człowieka, który nagle zmarł. Potem było wiele plotek, jak to się stało, a mało kto wierzył w oficjalną wersję jego śmierci. Ponoć w przypływie złości prezydent miał cisnąć w niego ciężką popielniczką. Trafił w głowę i go zabił.
Teraz coraz więcej pisze się o szastaniu pieniędzmi przez otoczenie prezydenta, który ma trzy samoloty, moc samochodów i rezydencji. Ba, związek młodych prawników chce doprowadzić do zdjęcia prezydenta z urzędu. Nie jest wiadomym, jak pójdą sprawy pod nowym rządem, mówił konsul Kanady, ale nie spodziewa się pogorszenia sytuacji dla obcych firm, choć i pod poprzednim były przykłady upaństwowienia dobrze pracujących firm, na które miał chrapkę ktoś z rządu.
W południe udałem się do państwowego uniwersytetu, by zaproponować im odczyt o Białorusi. Dostałem się do szefa Katedry Prawa Międzynarodowego, a potem do Katedry Stosunków Europejskich, gdzie pogadałem z dwoma sympatycznymi paniami. Te były dużo bardziej za prezydentem, twierdząc, że wiele dokonał, zwłaszcza ukrócił łapownictwo, które szczególnie na wyższych uczelniach kwitło na potęgę.
Mówiły, że konkurent, którego partia zwała się "marzenie kraju", zdobył wiele głosów obietnicami, które nie wiadomo czy nawet bardzo chcąc, będzie mógł spełnić. Np. obiecał od Nowego Roku o 10 procent obniżyć cenę paliwa, podnieść emerytury i pensje nauczycieli, które są bardzo niskie. Twierdzi, że nie może tego zrobić do Nowego Roku, bo zabraknie pieniędzy w budżecie.
Ba, wielu uważało, że będąc tak bogatym, podzieli się tym, co ma, z biedniejszymi. Na to dało się nabrać wielu, choć fakt, że do głosowania nie poszło więcej niż 64 procent obywateli nie świadczy o wielkim zainteresowaniu wyborami.
Ciekawa jest rola Cerkwi prawosławnej, która zdaniem mych rozmówczyń, jest prorosyjska, więc jeśli Misza był antyrosyjski, to jego zwalczała np. wprowadzeniem dowodów osobistych z czipami, teraz popiera nowego premiera, bo ponoć jest prorosyjski i w nowym budżecie podniesiono o 10 procent dotacje na utrzymanie patriarchy.
Na razie nie widać, by stosunki z Rosją się poprawiały, ale zapowiedział, że zapewne Gruzja weźmie udział w zimowej olimpiadzie w Soczi. Mówi się też o otwarciu nieczynnej od 20 lat linii kolejowej łączącej Tbilisi z Moskwą, a równocześnie przez Tbilisi do Baku w Azerbejdżanie.

Ot, kultura
Dowiaduję się z Internetu, że obecny dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego, utrzymywanego za pieniądze polskiego podatnika, Paweł Śpiewak (zięć niesłynnego Jakuba Bermana), miał kilka lat temu stwierdzić, że chętnie by obsikał wszystkie miejsca, w których stanęła stopa Romana Dmowskiego. Jak na tę mowę powinni zareagować nawet niekoniecznie wielcy zwolennicy Pana Romana, jak ja? Może pójdziemy i odsikamy się pod Muzeum Żydowskim?


Aleksander graf Pruszyński

kumorAWychowałem się w PRL-u, czyli państwie, w którym każdy obywatel był świadomy, że rzeczywistość opisywana w gazetach, a jeszcze bardziej ta pokazywana w "Dzienniku Telewizyjnym" znacznie odbiega od tej, którą widzi za oknem. W peerelu świat telewizyjny był radosny, zło (imperializm) przegrywało, dobro (socjalizm) zwyciężało. 

Niestety, w dzisiejszych czasach manipulacja informacją jest jednym z najczęściej stosowanych sposobów wpływania na ludzi. A z powodu coraz bardziej scentralizowanej własności środków przekazu, matrix rośnie w siłę.
Oto komentując wypowiedzi, jakie padły podczas Marszu Niepodległości, telewizja Polsat w 10. minucie programu przekazuje informację, że szef ONR stwierdził, iż: "dzisiejszy antysemityzm jest taki jak ten przed wojną". Tymczasem całość (oryginalnej) wypowiedzi wyglądała tak:

Całość dostępna po wykupieniu subskrypcji

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 16 listopad 2012 16:14

Armia rodzin katolickich

beynarBył rok 2005, październik, kiedy przypadkowo wpadło mi w ręce przemówienie jednego z założycieli amerykańskiej filii Międzynarodowej Organizacji Zjednoczonych Rodzin. Obrady odbywały się w Rockford w stanie Illinois, a ich tematem był wybór miejsca na następny IV zjazd międzynarodowy, który od 1997 roku odbywa się co dwa – trzy lata w różnych miastach świata. Pierwszy zjazd odbył się Pradze w 1997 roku, dwa lata później w Genewie, a w 2004 roku w Mexico City. Przemawiający przedstawił Warszawę, stolicę Polski, jako najlepszego kandydata spośród miast europejskich na zlot światowy, który miał się odbyć w maju roku 2007. Oto jego słowa:

"Europa już prawie przepadła w walce z demograficzną zimą i agresywnym sekularyzmem. Jeśli Europa zupełnie przepadnie, to przepadnie wraz z nią reszta świata. Osamotniona Polska żyje wciąż silną wiarą w Boga i silną rodziną, ale i Polska ugina się pod olbrzymią presją zmian. Polska ratowała już Europę w historii... może i uratuje w przyszłości. W kwestiach populacji i rodziny Europa jest polem bitwy wczesnych lat dwudziestego pierwszego wieku, a Polska może być punktem zwrotnym. Ma to sens ogromny, żeby IV Światowy Kongres Rodzin odbył się właśnie w Polsce".
"Chicago Tribune" 5 czerwca 2006 roku napisała: "Polska okopała się przed uderzeniem fali sekularyzmu zalewającego Europę".


Kiedy to przeczytałem, wydało mi się to oczywiste, normalne i mało odkrywcze, biorąc pod uwagę, że minęło niespełna pół roku od odejścia Jana Pawła II. Polacy chodzą do kościoła, młodo się żenią i wychodzą za mąż, rodzą dzieci i nic tego zmienić nie może, prawda? Rodzina polska dla delegatów na zlot światowy rodzin była wzorem do naśladowania na tle szybko degenerującej podstawowe zasady moralno-społeczne Europy Zachodniej. Prawa aborcyjne, promocja życia bez związków małżeńskich i marsze homoseksualistów w każdym większym mieście Niemiec czy Francji wydawały się nie dotyczyć naszych rodaków żyjących jeszcze w rzeczywistości stworzonej przez silną tradycję i największego, najmocniejszego z Polaków kiedykolwiek stąpającego po ziemskim padole. Pamiętam, kiedy w długich rozmowach próbowałem ostrzegać przyjaciół i znajomych mieszkających w starym kraju przed niebezpieczeństwem, które czyha na Polskę. "Kanada jest już krajem od lat pod zaborami antychrześcijańskiej globalizacji lewicowej i was to też czeka"... mówiłem, narażając się na kiwanie głową z politowaniem. "Nie u nas" odpowiadali, lekceważąc przeciwnika. Honorowy patronat nad obradami IV Międzynarodowego Kongresu Rodzin, który zaciekle walczy w wielu krajach i w ONZ o zachowanie kształtu i praw tradycyjnej rodziny, objął prezydent Polski Lech Kaczyński, który łamiąc wszelkie zasady i plany UE przemówił do zebranych w sali kongresowej Pałacu Kultury, popierając ich upór i walkę. Katolicka, chrześcijańska rodzina, w której ojciec przez całe życie pozostaje wiernie u boku jednej małżonki, wspólnie wychowując w duchu miłości i wiary liczne potomstwo, jest, jak się okazuje, największym wrogiem nowej, lewicowej globalizacji.


Ponad rok po odważnym wsparciu delegatów zjazdu w maju 2007 roku, wyśmiewany już powszechnie w polskich mediach Lech Kaczyński przewodził wystąpieniu prezydentów Europy Wschodniej w zatrzymaniu agresji Rosji na Gruzję. Znamy na pewno te zdarzenia i treść jego przemówienia do Gruzinów, które wygłosił odważnie i prosto w rosyjską twarz, czując poparcie USA i prezydenta Georga Busha. Wkrótce potem G. Bush przegrał wybory z człowiekiem lewackiej globalizacji Bara-ckiem Obamą i wraz z tą przegraną zniknęło poparcie dla odważnego prezydenta Polski. 17 września 2009 roku, dokładnie w siedemdziesiątą rocznicę agresji Stalina na Polskę, USA pod przywództwem Baracka poinformowały Polaków o zawieszeniu planu instalacji tarczy antyrakietowej na terenie Polski... czytaj: koniec protekcji, radźcie sobie sami. Występujący niejednokrotnie przeciwko lewackiej zmianie wartości w EU i na świecie Lech Kaczyński pozostał sam. Sprzymierzeńcy z małych krajów Europy Wschodniej ucichli, rozbijając wcześniejszą koalicję. Kiedy pozostał bez silnego poparcia z jakiegokolwiek kierunku, Lech Kaczyński był nadal odważnym, stojącym twardo przy chrześcijańskich wartościach człowiekiem. Pozwolono mu przeżyć 208 dni, do dnia kiedy pełen ufności w obowiązujące na świecie zasady moralne wraz z 95 osobami wsiadł do samolotu, który przygotowali dla niego Rosjanie, a lot zorganizowali ludzie lokalnej placówki lewicowej globalizacji rządzący obecnie w Polsce.


6 listopada 2012 podczas wyborów prezydenckich w USA historia się powtórzyła. Tym, którzy próbują odważnie kontynuować myśli Lecha i pokazać światu, że zginął śmiercią męczeńską w walce o wartości chrześcijańskie, ponownie historia odmówiła wsparcia na co najmniej cztery lata. Już następnego dnia po zwycięstwie amerykańskiej lewicy rozpoczął się w Polsce atak medialny na PiS i komisję parlamentarną Macierewicza, która od 32 miesięcy ciężko pracuje nad ukazaniem światu prawdy. My tę prawdę znamy. Palikot zagroził więzieniem, sondaże TVN24 pokazują gwałtowne wycofanie poparcia dla PiS-u w społeczeństwie polskim, a wielu ludzi czuje w powietrzu stan wyjątkowy i z trwogą obawia się likwidacji jednej z ostatnich chrześcijańskich opozycji w Europie. Garstka dzielnych bojowników podobnie jak na Westerplatte w 1939 roku trzyma ostatnie przyczółki bez wsparcia i poparcia z zagranicy, z niewielką siłą medialną, jaką są "Gazeta Polska", "Nasz Dziennik" i niedawno zraniona, krwawiąca "Rzeczpospolita". Jak długo wytrzymają? Ile dni im pozostało? Co dla nich szykują ci, dla których prawa moralne w sporze politycznym liczą się tak samo jak konwencje międzynarodowe dla armii Stalina?
Wszystkim zainteresowanym walką o prawa i przetrwanie współczesnej rodziny polecam cotygodniowy biuletyn United Families International w necie.
Z wiarą i nadzieją...


Janusz Beynar

Opublikowano w Teksty
piątek, 16 listopad 2012 14:38

A gdzie osłona kontrwywiadowcza kochanki?

kumorATo, że osoba na tak wysokim stanowisku jak szef CIA powinna uważać, z kim flirtuje, a już z pewnością z kim śpi, jest prawdą znaną co najmniej od czasów Estery. Dlatego też większość poważnych serwisów kontrwywiadowczych tworzy wokół tego rodzaju przywódców strefę komfortu, zapewniając dostęp do osób sprawdzonych i "przesianych". 

Jak to się więc stało, że generał Petraeus nadział się na taką minę? Dlaczego musiał ukrywać romans? Dla każdego kagebowca musi to być rzecz śmieszna, bo przecież jeśli generał KGB idzie do łóżka, to z całą pewnością nie z kobietą, o której ta służba nic nie wie, najczęściej zaś z kimś prześwietlonym od momentu ukończenia 10. roku życia.
Czyż to nie śmieszne, że przez jakąś kobietę tak poważna instytucja jak wywiad doznaje zawirowania? Czy USA to nadal jest państwo poważne?


•••


Zbigniew Brzeziński funkcjonuje w Polsce jako "nasz" Amerykanin. I ten "nasz" Amerykanin pozwolił sobie na chamską opinię na temat naszej polskiej polityki.
Stwierdził, że "mówienie o zamachu w Smoleńsku bez wyraźnego wskazania, kto jest za niego odpowiedzialny, ale sugerując jednocześnie, że jest to polski rząd, a może Sowieci, to jest coś tak wstrętnego i tak szkodliwego, że mam nadzieję, iż osoby bardziej odpowiedzialne w opozycji rządowej jakoś inaczej się do tego odniosą".
Nie ma się tutaj co dziwić, bo Zbigniew Brzeziński jest byłym amerykańskim politykiem, który dba o interesy amerykańskie, a w interesie amerykańskim jest dzisiejszy kształt układu rządzącego Polską; dlatego nie ma co wymagać od Brzezińskiego, by nagle przejął się tym, że nie ma komu sprawdzić, czy to był zamach. Amerykanie są jednym z rodziców chrzestnych obecnego układu politycznego Europy Środka z okrągłym stołem włącznie i nikt, kto choć teoretycznie zakwestionuje pookrągłostołowy porządek, nie jest przyjacielem USA.
W ten właśnie sposób należy traktować wszystkie mniej lub bardziej oficjalne enuncjacje amerykańskie na polski temat i w ten właśnie sposób należy krytycznie podchodzić do jakichkolwiek nadziei, jakie mają wobec Amerykanów środowiska PiS-owe w Polsce. Panowie, rozeznajcie się najpierw co nieco w otoczeniu...


•••


Jedną z niesprawiedliwości kanadyjskiego rynku pracy jest dyktat związków zawodowych. Powiem tak, bardzo by było dobrze, gdyby ontaryjskie i kanadyjskie prawo pracy bardziej chroniło prawa pracowników najemnych.
Bardzo byłoby dobrze, gdyby rząd chronił kanadyjskich pracowników najemnych, chroniąc ich zakłady przed nieuczciwą konkurencją z zagranicy pochodzącą z państw, gdzie robotnicy żadnych praw nie mają, a przemysłowców nie obowiązują żadne normy.
W dzisiejszej sytuacji jest zaś tak, że związki zawodowe tworzą swoiste państwo w państwie, które chroni interesy członków kosztem innych nieuzwiązkowionych pracowników.
Dyktat związków zawodowych – co oczywiste – jest najsilniejszy w państwowych zakładach i administracji, bo są to quasi-monopole, mogące funkcjonować bez rynku i nienarażone na plajtę.
Dlatego śmieszą teatrzyki związkowe w wykonaniu przedstawiciela Canadian Union of Public Employees, który wzywa Kanadyjczyków do boju, porównując premiera Harpera do Hitlera.
CUPE to święte krowy świata pracy. I właśnie dobrze się dzieje, że przedłożona przez rząd ustawa C-377 zobowiąże związkowców do ujawniania, w jaki sposób wydają zebrane środki – czyli m.in. tego, ile sobie przyznają pensji. Sądząc po wspomnianym filmiku, jest to celne uderzenie.
Związki to jednak tylko połowa problemu, drugą jest corporate welfare – czyli całkiem socjalistyczne dofinansowywanie wielkich korporacji przy jednoczesnym zniesieniu jakichkolwiek barier dla nieuczciwej konkurencji z towarami produkowanymi niewolniczo w Chinach czy Indiach.
Jak to w życiu bywa, każdy woli zauważać tylko tę połowę problemu, która jest mu akurat bardziej na rękę.


•••


Miałem przyjemność uczestniczyć w rozdaniu stypendiów Funduszu Millenium Chrześcijańskiej Polski. Jakże to wspaniały, szczytny cel, jak dobrze byłoby, gdybyśmy mieli takich stypendiów więcej, gdyby były wyższe, gdyby kwoty darowizn prywatnych finansowały polonijne przedsięwzięcia. Dlatego dobrze się stało, że dyrektorzy funduszu postanowili przekazywać czeki podczas uroczystych ceremonii (patrz str. 49).
Bo szczerze mówiąc, nie chodzi w tym wszystkim o pieniądze, tylko o gest naszej polskiej solidarności; gest świadczący o tym, jak bardzo nam wszystkim, a nie tylko rodzinom otrzymujących stypendia studentów, zależy na ich sukcesie. Im więcej mądrych, wykształconych, dumnych ze swej przeszłości Polaków, tym lepiej dla nas wszystkich.
Dlatego swoje dzieci zachęcajmy wszelkimi sposobami do kształcenia. To leży w interesie nas wszystkich.


Andrzej Kumor
Mississauga

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 16 listopad 2012 14:34

Z Ost Frontu: Przyczyna

pruszynskiZawsze w rodzinie mówiło się, że mistrz Adam nie lubił przodka ojca mej praprababki, Wołka Łaniewskiego. Miał o nim napisać, że był katem chłopów i przyjacielem Moskali i ponoć to on ma być Upiorem w "Dziadach". Otóż okazuje się, że była śmieszna przyczyna. Przodek posłał po lekarza, stryja mistrza Adama, konie zaprzężone do bryczki. Lekarz odmówił przyjazdu, czekając, by przysłano po niego karetę, czyli bardziej luksusowy pojazd. Przodek to zrobił, a po zakończeniu oglądania chorej żony na pożegnanie kazał lekarzowi przyłożyć 25 batów.

Zakupy
Niedawno obejrzałem to, co można kupić w krajach Dalekiego i Bliskiego Wschodu, szczególnie dla pań, jest moc łakoci i tanich kiecek. Wspaniała suknia balowa za 50 buksów, plus podatek i transport, ale dużo poniżej 100.
Szczególnie piękne są stroje marokańskich dam i do nich noszone nakrycia głowy, które są całkiem seksy. Można wiele zobaczyć, wbijając do komputera w Google "moroccan dresses" czy "indian dresses". Najciekawsze dla mnie były stroje z Maroka prezentowane przez firmę eastessence.com. Była tam suknia ślubna, podobna do tej, jaką zresztą wiele lat temu kupiłem dla narzeczonej za 100 dol. No i dodam, że coś dla damy serca kupiłem, nie rujnując się.

Po marszu
Jak zawsze każdego 10 była Msza św. w katedrze za poległych w Smoleńsku. Potem był przemarsz pod Pałac Prezydencki na Krakowskim Przedmieściu, gdzie przemawiał przybyły Węgier i ks. Stanisław Małkowski.
W niedzielę najpierw o 11 odbyła się msza pod pomnikiem Polskiego Państwa obok Sejmu organizowana przez Krucjatę Różańcową, której przewodniczył ks. Paweł Powierza, duszpasterz parlamentarzystów, oraz ks. Małkowski. Ks. Powierza, który miał długawe przemówienie, przypominając, że kościół zawsze był z narodem i nie wolno zamykać spraw wiary tylko w kościołach, a wiara ma być obecna w każdym miejscu życia Polaków.
Na mszy było z dwa tysiące osób, które potem z różańcami w rękach obeszły Sejm i Senat, otaczając go.
Po uroczystościach na placu Piłsudskiego prezydent Komorowski poprowadził swą manifestację, która zatrzymała się najpierw pod pomnikiem Marszałka na placu Jego imienia. Potem pod pomnikiem kard. Wyszyńskiego, dalej pod pomnikiem Witosa, wreszcie pod pomnikiem Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego koło Belwederu. Pod każdym z nich prezydent składał wieńce i była to pierwsza w historii stolicy manifestacja, na której prezydent przeszedł po ulicach Warszawy. Różne są podawane liczby osób w tej manifestacji, ale zapewne nie było tam więcej niż 10 tysięcy ludzi, w tym może z 500 borowików, czyli ochroniarzy, którzy popędzali przechodniów.
Nie muszę chyba nikomu mówić, że gdyby nie było manifestacji rok temu, toby Jaśnie Oświecony jej nie zorganizował i oczywiście pod pomnik Pana Romana się nie pofatygował. On teraz zmuszony jest udawać patriotę, ale kto na to się da nabrać.
Tę manifestację relacjonował dla "Gazety Koszernej" ni mniej, ni więcej ale pan Paweł Wroński, którego rozdawane wśród zebranych pod Dworcem Śródmieście ulotki określały jako wnuka pułkownika UB Światły, kata patriotów, który w 1953 r. poprosił Amerykanów o azyl w Berlinie, a potem jego wypowiedzi nadawała Wolna Europa, co przyczyniło się do szybszej niż w innych krajach dekomunizacji.
Drugie wielkie manifestacje zaczęły się o 14 w Alejach Jerozolimskich przy Dworcu Śródmieście, zebrali się bardzo liczni zwolennicy "Gazety Polskiej", która popiera JW Jarosława, a ponoć jej odmiana "Gazeta Polska Codziennie" jest jego własnością. Nad zebranymi łopotały flagi i transparenty wskazujące, z jakich licznych miast przyjechali. Wśród flag polskich, moc flag węgierskich oraz dość spora delegacja Węgrów.
Przed wyruszeniem na trasę wystąpił Janek Pietrzak i wspólnie z nim odśpiewaliśmy jego pieśń "Żeby Polska była Polską".
W rozdawanym numerze "Gazety Polskiej" były podane różne piosenki w tym "Pierwsza Brygada" i ją zebrani odśpiewali aż dwa razy. Tu dodam, że dziennikarze tego pisma dwa razy napastowali mnie, bym zaprzestał sprzedawać moją książkę "Co Żydzi winni Polakom". Teraz rozumiem ich, bo okazuje się, że tam rządzi pan... Wildstein.
Tymczasem pod wschodnią stroną Pałacu Kultury na placu Defilad zebrali się liczni narodowcy pod wodzą endeckiej Młodzieży Wszechpolskiej, którą w 1990 odtworzył Roman Giertych, który tym razem maszerował w pochodzie... Komorowskiego. Tam było moc młodzieży, w tym sporo kiboli, których wedle policji z samego Śląska przyjechało do tysiąca. Oni też ruszyli pierwsi po 15 i byli zatrzymani przez policję. Po negocjacjach wreszcie pochód ruszył, ale były utarczki i jest mocne przypuszczenie, że konflikt z policją wywołali policjanci w cywilu idący wśród manifestantów.
Narodowcy zatrzymali się pod pomnikiem Romana Dmowskiego, a potem poszli na dół ulicą Agrykola i na jej końcu na wiecu powołali nowe ugrupowanie – Ruch Narodowy. Reszta, głównie wspierająca "Gazetę Polską", poszła dalej pod pomnik Marszałka Piłsudskiego pod Belweder.
Policja robiła chamskie numery, kontrolując np. dwa razy autobusy jadące do Warszawy i podobnie kontrolowano pasażerów pociągów. "Gazeta Koszerna" twierdzi, że zwolenników Komorowskiego było 15 tysięcy, a tych drugich 20. Śmiem twierdzić, że na mój nos zapewne tych pierwszych było dużo, dużo mniej, a tych drugich z dwa razy tyle.

Nagroda Józefa Mackiewicza
Jedenastego listopada w Domu Literatury jury pod przewodnictwem Stanisława Michalkiewicza przyznało główną nagrodę panu Tadeuszowi Płażyńskiemu za książkę "Bestie", gdzie rozprawia się z mordercami polskich patriotów. Pisze tam zarówno o ofiarach, jak i katach, którzy spokojnie odchodzą z tego świata i chowani są w Alei Zasłużonych obok miejsca pochówku swych ofiar. Przy okazji dowiedziałem się, że w Dzień Żołnierzy Wyklętych imć Blumstein z "Gazety Koszernej" miał ich określić jako "bandytów". Muszę powiedzieć, że dziwię się, że któryś z synów czy ich wnuków nie dał mu po pysku.

Polowanie na nową żonę
Znajomy na emeryturze postanowił znaleźć nową połowicę i wziął się żwawo do dzieła, poszukując przez portale internetowe. Najpierw zaczął od lavaplace.com, gdzie za 40 dolarów miesięcznie obejrzał sporo pań. Charakterystyczne, że Europejki w wieku do 40 lat szukały panów do dziesięciu lat starszych od siebie, a Amerykanki, bardziej otrzaskane z rzeczywistością, już nawet do 99 lat.
Innym problemem były fotografie, często pań nad morzem, gdzie nawet po powiększeniu mało się widziało dziewoi i jeszcze moc dam miało na nosie ciemne okulary.
Na lava było sporo Murzynek i, co ciekawe, okazało się, że Murzynki z Afryki podawały, że są z USA, a tylko chwilowo są np. w Ghanie. Były też takie, które na pierwszy rzut posyłały fotografie innych, mniej czarnych dziewcząt.
Osobnym tematem jest ukraiński portal uwdreams.com, gdzie są przepiękne zdjęcia Ukrainek z prowincjonalnych miast. Problemem tamtejszych dam jest, że z pracą jest tam źle, a mężczyźni piją. Było też sporo uroczych Ukrainek, które jednak na pierwsze spotkanie chciały koniecznie przyjechać do Polski, a nie chciały, by kandydat spotkał się z nimi w ich kraju. Dalej twierdziły, że paszport u nich kosztuje 300 dolarów, a godzina w internet cafe nie dolara, a pięć, czyli były to naciągaczki. Ponieważ sporo mężczyzn z Europy jest nabieranych przez Ukrainki, istnieje dama w Kijowie, która opłacana przez klientów przesiewa im kandydatki i przyjaciel ma zamiar z jej usług skorzystać.
Wśród spotkanych pań była przepiękna, postawna Polka z Olkusza, która szukała męża w Monako. Była też Polka z Australii, która za pierwszym podejściem nie kontynuowała znajomości, a gdy znajomy znalazł ją sześć miesięcy później na portalu i spytał o wyniki polowania, zaczęła pisać do niego urocze zakochane listy po polsku, a potem okazało się... że nie mówi w tym języku.
Znajomy wpadł też na pomysł, żeby poderwać Arabkę, bo te są tresowane, by być dobrymi żonami i dbają lepiej o męża niż Europejki, a zwłaszcza Amerykanki. One wiedzą, że Europejczycy traktują żony lepiej niż ich rodacy. Na portalu marocosingels.com było ich sporo. Nawet zupełnie ciekawych, mówiących po angielsku i francusku, choć zbyt często na zdjęciach w ciemnych okularach. One też jak Europejki szukają młodszych niż Amerykanki mężów. Te jednak są gotowe wyjść za Europejczyka pod warunkiem, że przejdzie na ich wiarę. Przy okazji znajomy obejrzał wiele pięknych strojów kobiet marokańskich i na portalu moroccan dresses warto je obejrzeć, szczególnie eastessence.com.
Były tam długie suknie balowe, już są po 50 zielonych, oraz moc pięknych sukien ślubnych po 200 dolarów. Teraz znajomy ma jeden kłopot – stale przysyłają mu oferty matrymonialne inne portale i od tego nie może się opędzić.

Pierwsza doba w Tbilisi
Samolot z Warszawy wyleciał prawie punktualnie, co rzadko się spotyka, lecąc przez Atlantyk. W samolocie cała klasa biznes pusta, a w ekonomicznej 14 wolnych miejsc. Zaś mnie odmówiono lotu za mile, które zebrałem, latając często przez Atlantyk. Pazerny LOT tak traktuje posiadaczy karty Miles and More.
Moim sąsiadem okazał się sympatyczny Gruzin lecący odwiedzić rodzinę ze swą polską żoną pochodzącą ze Lwowa. Pierwsze zdziwienie – źle mówił o prezydencie Saakaszwilim. Twierdził, że często podejmuje decyzje, nie myśląc o ich konsekwencjach, i potem są poważne kłopoty. Potem spotkałem wielu, co mówili podobnie, i przypomniałem sobie, że też źle mówił o nim śp. Wilczek Siemiński.
Po trzech godzinach lądujemy w Tbilisi. Dużo więcej okienek do kontroli paszportowych niż na Okęciu, a wszystkim cudzoziemcom kontrolujący wręczają małą butelkę wina.
Czekając na odbiór bagaży, poznaję dwie Polki – studentki dziennikarstwa z Krakowa, a potem przyjmującą je Polkę, która zabiera mnie i je do swego domu. Tam wyładowuję prasę i książki dla tutejszych Polaków, wśród nich jedną Ojca, co powoduje u dziewcząt sensację, bo nie spodziewały się spotkać syna Ksawerego Pruszyńskiego. Jest jednak problem – zmarł ojciec miejscowej szefowej Polaków i dlatego nie dostałem odpowiedzi na moje e-maile i nie wiadomo, czy uda się zorganizować spotkanie z rodakami.
Potem znajomy tutejszej Polki wiezie mnie do miasta, ale nie znajdujemy taniego hotelu, gdzie zarezerwowałem nocleg. Ostatecznie znajdujemy inny i po 10 minutach dobijania się dostaję się do środka, gdzie za 10 zielonych śpię w zbiorowym pokoju, gdzie są sami cudzoziemcy, głównie Francuzi.
Jest 7 rano i ciemno, gdy włażę do łóżka, i śpię do południa. Okazuje się, że nocuję 200 metrów od głównej alei miasta, gdzie w eleganckim lokalu działającym na zasadzie franczyzy jem śniadanie za 10 dolarów. Wracając, zaglądam do lokalu prawie na przeciw mego hoteliku, gdzie okazuje się, że jest szkoła dziennikarska, i tu porywam dwie dziewczyny, które pomagają mi poznać nie tyle miasto, ale dostać się do ministerstwa gospodarki i pałacu prezydenckiego, bo mam nadzieję przeprowadzić wywiad z ministrem i prezydentem. Okazuje się, że panienki wcale nie są jego zwolenniczkami. Twierdzą, że dobrze, że jego partia przegrała wybory, a dawny minister bezpieki i jego zastępca trafili do więzienia.
W ministerstwie po kilku telefonach i 15 minutach czekania przychodzi rzecznik prasowy ministra. Byle jaka marynarka i koszula na zewnątrz spodni. Na mnie nie robi dobrego wrażenia. Prosi, bym dał mu na piśmie pytania do ministra, który jest poza miastem.
Bierzemy taksówkę i jedziemy do pałacu prezydenta znajdującego się na górze nad miastem. Ku memu zdziwieniu kosztuje tylko 3 dolary. W biurze przepustek przez telefon rozmawiam z sekretarką sekretarza prasowego prezydenta, który ze swym szefem jest poza krajem i może dopiero wróci w poniedziałek, czyli z rozmowy z prezydentem mogą być nici.
Z rozmów z dziewczętami wynika, że w Gruzji wcale nie jest tak dobrze, jak piszą na Zachodzie, i szczególnie trudno dostać pracę starszym ludziom. Dotąd bardzo łatwo było dostać się do więzienia, nagminnie podsłuchiwano rozmowy telefoniczne i właśnie nadużycia władzy spowodowały klęskę partii prezydenta.
Wracam do hotelu, odsypiam zmęczenie i wyruszam na kolację. Na głównej ulicy trafiam do restauracji, gdzie zamawiam wieprzowinę. Dostaję pieprzną potrawkę wieprzową z kartoflami w glinianym naczyniu. Obok siedzący mężczyźni dostają dwa półmiski tutejszych pierogów i dają jednego na próbę. Bardzo przypominają nasze pierogi z mięsem, ale są innego kształtu i je się je rękami. Kolacja z tutejszą gruszkową lemoniadą kosztuje 6 dolarów.
W hoteliku mieszczącym się na jednym piętrze dość starego domu mam pogaduszki z właścicielką. Okazuje się, że jest lekarką z zawodu, a w ramach reprywatyzacji dostała z siostrą dom pradziadka. Sprzedały w nim jedno piętro i jedna ma jedno, a druga na swym piętrze prowadzi ten hotelik.
Poza głównymi ulicami domy są zrujnowane. Nawet w okolicach pałacu prezydenta jest tu brud, rozwalone chodniki i nieremontowane od króla Ćwieczka ulice. Mińsk to luksus, a nawet w Wilnie jest znacznie większy porządek.


Aleksander graf Pruszyński
Mińsk/Warszawa

piątek, 09 listopad 2012 22:29

Ze łzą w oku

wyrzykowskiSobota, trzeci dzień listopada, godzina ósma wieczorem (z minutami), włączam w aucie radio, z detroickiej "stacji narodów" nadawana jest Godzina Radia Maryja: dziesiątek różańca i zapowiedź, że za chwilę usłyszymy słowa pożegnania, które wygłosił ks. bp Antoni Dydycz, ordynariusz drohiczyński, w czasie uroczystości pogrzebowych w Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie.

Ksiądz biskup zaczyna mówić: Panie Prezydencie... żegna ostatniego Prezydenta Najjaśniejszej Rzeczpospolitej Ryszarda Kaczorowskiego. Ekscelencja przypomina drogę życiową ostatniego prezydenta na uchodźstwie, nieludzką ziemię, Monte Cassino, działalność w harcerstwie poza granicami kraju; przypomina tak ważkie hasła Bóg, Honor, Ojczyzna; cytuje fragmenty poezji...


O mamo, otrzyj oczy,
Z uśmiechem do mnie mów –
Ta krew, co z piersi broczy,
Ta krew – to za nasz Lwów!...
Ja biłem się tak samo
Jak starsi – mamo, chwal!...
Tylko mi ciebie, mamo,
Tylko mi Polski żal!...



I w pewnym momencie, wsłuchany w słowa księdza biskupa Dydycza, czuję, po policzkach pełzną mi łzy... i że jest ich coraz więcej... że muszę zdjąć okulary...
Nie, nie jestem mazgajem, kimś kto się łatwo wzrusza; stary ze mnie, doświadczony przez życie chłop z warmińskiej wsi, ale przychodzi taki czas, że i skała kruszeje...
Słowa wypowiadane w warszawskiej świątyni, oddalonej ode mnie o tysiące kilometrów, w czasie pogrzebu śp. Prezydenta Kaczorowskiego, porażają może nie tyle siłą głoszącego, co świadomością okoliczności, w jakich doszło do śmierci Prezydenta i tego wszystkiego, czego od kwietnia 2010 r. doświadczamy jako naród.
Ktoś mało wrażliwy powie, a mało to pogrzebów, wciąż ktoś odchodzi na tamten brzeg i może jest nawet szczęśliwszy niż my tutaj. Być może tak jest, ostatecznie każdy z nas zmierza w tym samym kierunku, ale bywają chwile w życiu każdego człowieka, w życiu narodu, że stajemy bezsilni, bezradni; zaciskamy pięści, wznosimy oczy do nieba, bezgłośnie wołając: dlaczego? Co się z nami stało, co się stało z Polakami, narodem, który przez lata był natchnieniem dla innych; narodem, który potrafił upominać się o swoje, ale także "za waszą i naszą" się bił; narodem, który wiedziony sercem, a nie zimnym wyrachowaniem szedł na barykady.
Co się z nami stało?


Chyba każdy pamięta wzruszający opis pogrzebu Pułkownika Wołodyjowskiego i słowa ks. Kamińskiego: "Dla Boga, panie Wołodyjowski! Larum grają! wojna! Nieprzyjaciel w granicach! a ty się nie zrywasz! szabli nie chwytasz? na koń nie siadasz? Co się stało z tobą, żołnierzu? zaliś swej dawnej przepomniał cnoty, że nas samych w żalu jeno i trwodze zostawiasz?
Wezbrały rycerskie piersi i płacz powszechny zerwał się w kościele, i zrywał się jeszcze kilkakrotnie, gdy ksiądz cnotę, miłość ojczyzny i męstwo zmarłego wysławiał, a i kaznodzieję porwały własne słowa. Twarz mu pobladła; czoło okryło się potem, głos drżał. Uniósł go żal nad zmarłym rycerzem, żal nad Kamieńcem, żal nad zgnębioną rękoma wyznawców księżyca Rzecząpospolitą..."
Słuchając biskupa, miałem przed oczami tę scenę, chociaż kaznodzieja mówił o innej tragedii, tej, która 10 kwietnia 2010 r. rozegrała się w okolicach Smoleńska. Tragedię, którą po dziś dzień osłania mgła tajemnicy, zasłona kłamstwa i niedomówień, brutalnych oskarżeń i wokół której "trup ściele się gęsto". Wobec której stoimy bezsilni, porażeni tym, co się stało i tym, co rodziny ofiar wciąż muszą przeżywać od nowa. Tak jak rodzina Kaczorowskich, Walentynowiczów...


Mówię ogólnie my, Polacy, bo o bólu rodzin trudno nawet coś rozsądnego powiedzieć i nikomu nie życzę przeżycia takiej tragedii, nawet tym, którzy stoją z boku i szydzą, może nawet radośnie zacierają ręce, budując krzyż z puszek po piwie "Lech", drwiąc "zimny Lech"...
Przecież Pana Prezydenta Kaczorowskiego, przynajmniej oficjalnie, pochowano w Świątyni Opatrzności Bożej w roku 2010, a więc dwa i pół roku temu, a teraz dowiadujemy się, że został pochowany, ale nie w swoim grobie, że trzeba było grób otworzyć, ciało poddać naukowym badaniom... w Moskwie nikt nie troszczył się o identyfikację ciał ( a mamy badania DNA, które nie pozostawiają wątpliwości) i obawiam się, że wobec kilku już przypadków zamiany ciał, większość rodzin pozostaje w niepewności, czy aby stają nad grobem najbliższej osoby, czy kogoś innego...
Jakich słów trzeba użyć, aby opisać to, co zrobiono w Moskwie z ciałami 96 Polaków? Skandal? Barbarzyństwo? Celowo wymierzony nam policzek...
Pal licho Rosjan, nigdy nie przejmowali się innymi, a cóż dopiero Polakami, ale nasze, polskie tzw. elity polityczne? Zakłamana pani Kopacz, która dzisiaj jest jedną z najważniejszych osób w państwie; pan "Bul"-Komorowski, który stał się prezydentem, zanim legalnie mógł to uczynić; nieszczęsny Tusk... Nikt nie uderzył się w pierś, nikt nie powiedział – mówiąc trywialnie – daliśmy ciała. Zapewniono natomiast Polaków, że Polska zdała egzamin... Jaki i z czego, palancie jeden z drugim; no chyba, że z tchórzostwa, zaprzaństwa i włazidupstwa. Mało tego, szef BOR-u, a więc jednostki odpowiadającej za bezpieczeństwo najważniejszych osób w kraju, otrzymał awans na wyższy stopień generalski! Za co, pytam, za co?!
Do dymisji nikt się nie podał, ale skoro zdaliśmy egzamin, to czego się czepiam, prawda? No i Rosjanie ładnie nam wszystko wytłumaczyli, w iście czekistowskim stylu, że tylko ruki po szwam i małczyj durak!


No i nasi mężykowie stanu dali nam w twarz z drugiej strony, aby przypadkiem komuś nie przyszło do głowy, że oficjalną wersję tragedii można podważyć.
Ale oprócz bezsilności, na szczęście są w Polsce ludzie odważni i prawi, są także działania, aby wyjaśnić, dlaczego doszło do tragedii. Co prawda media (merdia) głównego nurtu idą z ekipą Tuska noga w nogę, łapa w łapę, ale dowiadujemy się coraz więcej; nie wszystkie media wyciszono, bo to nie tylko Radio Maryja, ale np. "Rzeczpospolita", "Gazeta Polska" itd., mówią nam coraz więcej. O obecności trotylu w szczątkach samolotu doniosła "Rzepa" i jak się to skończy, nie wiemy, gazetę oskarżono o nieprawdę, ale w tym samym czasie zebrało się na konferencji stu uczonych, którzy jednomyślnie stwierdzili, że przyczyną katastrofy był ładunek wybuchowy! To nie była grupa meneli spod budki z piwem, ale solidni fachowcy i... konferencję przemilczano tam, gdzie ekipie Tuska nawet bez wazeliny. Po prostu nie było czegoś takiego, a w TV "Trwam" wypowiada się profesor, uczestnik spotkania, i mówi to samo. Teraz każdy rozumie dlaczego obecni władcy Polski robią wszystko, aby "rydzykowe" media zlikwidować: nie będzie Rydzyk pluł nam w twarz! Chociaż na nic innego nie zasługują ci, którzy wiodą naród na manowce; byle do jutra, byle do wyborów – co załapiemy to nasze, a później choćby popioły...
Wmawiają nam ci, którzy zawsze stoją po właściwej stronie barykady, bez względu na to, czy rządzi Jaruzel, czy Tusk, że trzeba być oszołomem, aby podważać oficjalne wyniki śledztwa, przecież każdy "wykształcony i z miasta" wie, że Tu-154 rozbił się z winy Kaczyńskiego, że opity gen. Błasik wywierał naciski na pilotów, że piloci nie znali rosyjskiego i poniosła ich głupota... Wszystko tylko nie zamach, nawet tego słowa lepiej nie wymawiać w "towarzystwie", ale czy współcześnie, w dobie terroryzmu, lekką ręką można odrzucać nawet najbardziej szaloną poszlakę? Czy ktoś sobie wyobrażał September 11?


A fachowcy mówią, że szczątki samolotu pokazują, że rozerwała je siła odśrodkowa, że nie są to typowe wgniecenia. Antoni Macierewicz mówi wprost: mamy dowody na obecność trotylu w szczątkach. I ile teorii natychmiast się pojawia, które w sposób "naukowy" tłumaczą nam obecność trotylu.


To tak, jak pojawiły się wyniki badań popularności partii, kiedy okazało się, że PiS wyprzedza PO, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiły się w polskiej prasie artykuły pokazujące, że jeżeli Kaczyński wygra wybory, zacznie zjadać dzieci... I wszystko wróciło do normy: ruki po szwam!


Trzeba się zgodzić z opinią red. Michalkiewicza, że polscy mężykowie stanu zostali wystrugani z banana i skaczą jak małpy z gałęzi na gałąź w zależności od poleceń płynących ze strony służb, które – oficjalnie – dawno już nie istnieją.
Co się z nami stało? Niby w niedzielę jesteśmy na mszy, niby wzruszamy się patriotycznie, ale nawet w codziennych rozmowach powtarzamy kalki, które sączą nam współczesne media obrzydzające Kościół, szydzące z naszej historii, podważające sens moralnego życia itd. itp. A kiedy przychodzi do wyborów na kogo oddajemy głos? No, na kogo? Co się z nami stało, jako wielkim i dumnym narodem, skoro pozwalamy na to wszystko, co nas otacza? Skoro pozwalamy rządzić sobą ludziom bez polotu, aferzystom, czy wręcz sprzedawczykom, którzy nie realizują narodowego interesu.
Są, niestety, siły ciemności, które nas spychają w coraz większe zagubienie, ogłupienie i, jak na razie, w tym ciemnym tunelu trudno jest dostrzec jasny punkcik.


Jego ekscelencja bp Dydycz mówił Panie Prezydencie, przepraszamy, że zawiedliśmy, ale gdzie w tym momencie byli polscy przywódcy? Na powtórnym, właściwym, pogrzebie Prezydenta Kaczorowskiego nie pojawiła się ani jedna z najważniejszych osób w państwie! To też o czymś świadczy, a takie słowa Komorowskiego, że przecież w 2010 r. był na pogrzebie – nie świadczą najlepiej o tym człowieku.
Można powiedzieć, że tym osobom zabrakło odwagi, aby stanąć twarzą w twarz z rodziną Prezydenta Kaczorowskiego, aby uderzyć się w pierś. Tylko w republikach bananowych, sezonowych kraikach możliwa jest taka koszmarna kompromitacja ciągnąca się od kwietnia 2010 r.
Przypomnę, że Tusk ponownie został wybrany przez naród już po tragedii smoleńskiej, a więc znaczna część Polaków dalej mu ufa. To chyba nie są tylko członkowie PO, ich rodziny i ci, którzy "kręcą lody" dzięki rządom PO. Ostatecznie i Ruch Palikota, dzięki kartkom wyborczym, stał się trzecią siłą polityczną w kraju. Przerażające? Oczywiście.


Nawet pisać w miarę spokojnie nie jest łatwo, nie chodzi tylko o Smoleńsk i kłamstwa otaczające tragedię, gra toczy się o większą stawkę. Chodzi o to, co zrobiono z Polską i milionami jej mieszkańców, co zrobiono z narodem po 1989 r. A może trzeba zacząć od roku 1939? Kiedy wybuchła pierwsza "Solidarność" i liczyła, ponoć, 10 mln członków, należało zrealizować hasło, że zamiast liści zawisną komuniści... Tak się nie stało. Zresztą kto to miał zrobić, "Bolek" i ludzie jemu podobni?


Hinduski historyk, Peter Raina, zajmujący się dziejami Polski (i którego polska żona donosiła na niego do SB), słusznie pisze, iż w trakcie obrad okrągłego stołu środowiska patriotyczne nie były reprezentowane i że winę za to ponosi także Kościół, który podżyrował ten szacher-macher. Mieliśmy w roku 1980 swoje przysłowiowe 5 minut, jak u Wyspiańskiego "miałeś chamie złoty róg".
Sobota, trzeci dzień listopada 2012 r., siedzę w aucie i ocieram kułakiem oczy, przypominam zawołanie Jana Pawła II "nie bójcie się prawdy", ale i znacznie wcześniejsze: niech zstąpi duch twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!


Leszek Wyrzykowski

Opublikowano w Teksty
piątek, 09 listopad 2012 13:37

Z Ost Frontu: Wspaniała książka

Ost Front
Wspaniała książka
pruszynskiPan Piotr Zychowicz, redaktor tygodnika "Uważam Rze", napisał książkę pt. "Pakt Ribbentrop-Beck", o której tydzień temu pisałem. Kupiłem ją i okazuje się, że w 90 proc. używając więcej słów, pisze to, co ja napisałem 10 lat temu, że trzeba było dogadać się z Niemcami. W przeciwieństwie do mnie jednak twierdzi, że Hitler najpierw w 1940 roku uderzyłby na Francję, a dopiero w 1941 na Sowiety, oraz wierzył w zwycięstwo Anglii, Francji i USA, w co ja nie wierzę i co dość dobrze ukazuję. Ponadto ja dużo więcej miejsca poświęciłem samej kampanii wojskowej i udowodniałem, że Sowieci byli dużo gorzej przygotowani do wojny w 1940 r. niż w 1941, oraz zapomina, że Japonia uderzyłaby równocześnie z Hitlerem na Sowiety i tym znacznie utrudniła obronę.
Pan Zychowicz świetnie obala tezę, że pójście w sojuszu na Sowiety wcale nie było hańbiące, bo przecież nikt nie twierdzi, że hańbiące było podpisanie przez gen. Sikorskiego umowy ze Stalinem, po tym jak on już tylu Polaków zgładził.

Z Krakowa
Z zimnej Warszawy zjechałem na kilka dni do dawnej stolicy. Tu ciepło a na ulicach samego Starego Miasta moc ludzi, głównie cudzoziemców, którzy stadami spacerują i zapełniają liczne restauracje, bo większość ogródków na Rynku Głównym nadal była otwarta. Choć już po Zaduszkach, na cmentarzu Rakowickim, gdzie pochowany jest mój Ojciec, harcerze kwestowali na odnowienie starych pomników, a nieumundurowane dzieci zbierały na Dom Dziecka w Sieciechowicach – majątku Zakrzeńskich, gdzie spędziłem rok okupacji. Było sporo ludzi, a na grobach jeszcze często paliły się znicze, czyli ktoś je niedawno jeszcze odwiedzał.
W Krakowie w nowo otwartym Muzeum AK odbyła się we wtorek konferencja poświęcona ukraińskim mordom na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w latach 1943–1944, gdzie do 1939 r. było do 30 procent małżeństw mieszanych, czyli Polacy i Ukraińcy żyli dość zgodnie. W trakcie tych rzezi Ukraińcy bestialsko mordowali Polaków, bo wedle ich przywódców, miały te tereny być oczyszczone z innych nacji. W wyniku przez lata prowadzonej agitacji dość ciemne masy ukraińskie, które opanowały szowinistyczne doktryny Doncowa, wymordowały do 200.000 Polaków w tym nowo narodzone dzieci. Poruszano też sprawę po macoszemu traktowania tychże zarówno przez władze państwa, jak i Kościół katolicki, który na tych terenach stracił 180 księży.
Tymczasem na Ukrainie rezuni UPA są traktowani jak bohaterowie. We Lwowie jest pomnik bohatera, który rozkazał mordować Polaków. Ciekawy jestem, czy ktoś pomaluje mu ręce na czerwono, jak to zrobił ktoś w Warszawie bodaj w 1954 r. Felusiowi Dzierżyńskiemu. Na konferencji tej było sporo młodzieży z okolic Krakowa, dla której przekazane informacje były całkiem nieznane.
Z innej beczki sprawa. Nowa Huta to już nie to co dawniej. Człowiek, który tam pracuje, mówił mi, że z dawnych siedmiu wielkich pieców działa tylko jeden, a w Katowicach jest podobnie, czyli polskie stalownie upadają.
Niepodległość – czyja zasługa?
W nadchodzącą niedzielę będzie wielki marsz w Warszawie, by uczcić odzyskanie przez Polskę Niepodległości. Głównym organizatorem jest Młodzież Wszechpolska, czyli endecka młodzieżówka, a ona jak zwykle czci Romana Dmowskiego.
Jaką jednak miał on rolę w dniach przełomowych, czyli między 10 a 14 listopada w Warszawie? Niewielką, by nie powiedzieć – żadną, choć miał tu sporo zwolenników, był bowiem w Paryżu ponad 1000 km od Warszawy.
W stolicy działała Rada Regencyjna powołana przez Niemców, która nie była bardzo popularna, a na dodatek mało aktywna. Niemcy zaś, znając sytuację, przywieźli więzionego od ponad 14 miesięcy w twierdzy magdeburskiej twórcę legionów brygadiera Józefa Piłsudskiego, który, jak wiedzieli dobrze, ma spory mir w kraju i co nie mniej ważne – mocną organizację zwaną Polską Organizacją Wojskową, która wspólnie z niezrzeszoną młodzieżą zaczęła rozbrajać okupantów.
Pierwszym krokiem brygadiera było porozumienie się z Rewolucyjną Radą Żołnierską, którą zapewnił, że Polacy nie będą ich mordować, a mając to porozumienie w ręku, pertraktował z oficjalnym gubernatorem Besselerem. Dalej Rada Regencyjna przekazała Mu dowództwo zorganizowanych przez Niemców sił zbrojnych zwanych Polnische Wehrmacht, gdzie było sporo jego oficerów.
Mając tę armię i oddane sobie POW, zaczął tworzyć polskie wojsko i bez ceregieli przejął całą władzę od Rady Regencyjnej. Dalej kazał rozwiązać się Rządowi Ludowemu, który powstał kilka dni przedtem w Lublinie i przesłał notę informującą rządy krajów antyniemieckiej koalicji, że pod jego kierunkiem odrodziło się państwo polskie. Więc On, a nie Dmowski, stanął na czele odrodzonej Polski, co nie zmienia faktu, że Dmowski, mając we Francji armię zwaną potem armią błękitną lub armią Hallera, występował jako formalny sojusznik Francji, Anglii i USA i brał udział w konferencji w Wersalu.

Słaba promocja
Porozumienie linii lotniczych zwane Star Alliance, gdzie główne skrzypce gra Lufthansa, posiada system promocji zwany Miles and More, który premiuje ludzi za częste latanie liniami tego porozumienia w tym oczywiście też LOT-em. Przez lata zebrałem ich ponad 70 tysięcy, ale dotąd nigdy ich nie wykorzystałem. Przygotowując się do lotu do Tbilisi, udałem się do biura LOT-u, by dowiedzieć się, czy nie będę tam mógł dolecieć za zebrane mile. Okazało się, że mogę, a dopłaty wyniosą 300 złotych, ale za mile do Nowego Roku na ten rejs biletów nie ma, więc musiałem zapłacić 1400 złotych za normalny bilet i kolejny raz z zebranych mil nie mogłem skorzystać. Teraz zastanawiam się, jak LOT-owi podziękować. Czy kartę Miles and More odesłać prezesowi LOT-u i następny raz LOT-em przez Atlantyk nie lecieć, czy podać LOT do sądu, by mi różnicę między tym, co za bilet normalny zapłaciłem, a tym, za ile bym go miał za me mile, czyli prawie 1100 zł, oddał.


Aleksander graf Pruszyński
Mińsk/Warszawa

Jak to na wojence ładnie, kiedy…

czekajewskiCzas leci i prawie dobijamy do następnych wyborów prezydenckich. Mój kandydat, na którego uprzednio głosowałem, Barack Obama, zawiódł moje oczekiwania. Wkrótce po wyborach otoczył się doradcami z wielkich banków, odpowiedzialnych w dużej mierze za kryzys, który trwa do dzisiaj i którego końca nie widać. Także moje oczekiwania, że prezydent szybko wycofa się z dwu wojen zaczętych przez jego poprzednika, spaliły na panewce. Co prawda, jakoby nie mamy już żołnierzy w Iraku, ale mamy bazy i żołnierzy w Kuwejcie, w którym rządy tam panujące są pod znakiem zapytania z uwagi na wielkie demonstracje tubylców, o których nie pisze nasza prasa. Po wycofaniu wojska z Iraku kraj ten, który winien być nam "wdzięczny" za wyzwolenie, zaczyna być coraz bardziej niezależny.


Amerykanie także tracą kontrolę nad rządem w Bagdadzie, który nawet pozwala sobie na flirt z Iranem i sprzedaje ropę za pół ceny zrewoltowanej Syrii. Podobnie stało się w Afganistanie. Prezydent Obama wysłał tam dodatkowe 30 tysięcy żołnierzy, aby ich następnie wycofać.
Społeczeństwo uzależnione od telewizji jak od narkotyku daje się łatwo manipulować. Dziesięć lat temu w USA 80 proc. samochodów miało przyklejone naklejki z napisem "Popieramy naszych żołnierzy", a dzisiaj nie zauważyłem żadnego. Nie znaczy to, że żołnierze nie umierają, tylko społeczeństwo przestało się przejmować ich śmiercią. Badanie opinii publicznej wykazuje, że tylko 3 proc. populacji uważa wojny, jakie prowadzimy, za ważny element w wyborach prezydenckich. Okazuje się, że kura w garnku albo hamburger w garści jest ważniejszy niż śmierć młodych ludzi, którzy zapisali się do wojska z braku innej pracy. Oczywiście, jeśli śmierć naszych chłopców jest bolesna, to śmierć setek tysięcy ludzi innej wiary i kultury jest jeszcze bardziej obojętna.


Wydawałoby się, że przewlekłe dwie wojny, w Iraku i Afganistanie, dały nauczkę rządowi, że należy dobrze pomyśleć, zanim się wdamy w następną "interwencję". Niestety, wypadki w Afryce Północnej, tak zwana Wiosna Arabska, nie obeszły się bez naszego udziału w Libii. W konsekwencji reżym Kadafiego został zastąpiony przez różne uzbrojone bandy, które są bardziej wrogie Ameryce niż uprzedni rząd. Partie wrogie "Zachodowi" przejmować zaczęły władzę od Libii, przez Maroko i Tunezję, Mali, do Egiptu. Nasze koło "przyjaciół" się kurczy i, wedle mnie, tylko kwestia czasu, jak upadnie Królestwo Arabii Saudyjskiej i Zjednoczone Emiraty zasobne w ropę. Wtedy, niestety, Ameryka nie będzie miała wyjścia i wplącze się w wielką wojnę o ochronę zasobów ropy naftowej, której wynik trudno przewidzieć.
W jednym z artykułów opublikowanych na popularnym portalu internetowym, America On Line (AOL), autor sugeruje, że koszt galonu benzyny w USA nie wynosi 4 dol. (około 1 dol. za litr), ale dwa razy drożej, jeśli się policzy koszty naszego zaangażowania w wojny w Iraku i Afganistanie. Autor nie owija w bawełnę faktu, że w gruncie rzeczy nie chodzi nam w tych wojnach o demokrację, ale o ropę.
Jest to duże uproszczenie, bo inne elementy polityczne także wchodzą w rachubę, między innymi zagrożenie dla Izraela ze strony fanatyków islamskich. Koszty wojny w Afganistanie same w sobie są olbrzymie. W informacji dostępnej z raportów Pentagonu, koszt wykrywania prowizorycznych min, jakie stosują nagminnie talibowie w walce z żołnierzami "koalicji", wynosi około miliarda dolarów. Min takich talibowie produkują podobno 16-19 tysięcy rocznie. Nie potrzeba być wielkim strategiem, aby policzyć, że Stany Zjednoczone zostaną pokonane nie na polu walki, ale na polu ekonomicznym, gdyż dla talibów koszt produkcji takich prowizorycznych ładunków wybuchowych nie może być większy niż 100 dolarów za sztukę.

Prawdziwe życie Mahometa (The Real Life of Muhammad)
Ostatnio rozpowszechniony przez Internet antyislamski film szkalujący Mahometa jest na rękę fundamentalistom islamskich, jak i wrogim im syjonistom, w których interesie jest wciągnięcie Stanów Zjednoczonych w antyislamski konflikt. Scenariusz do tego filmu był napisany przez Egipcjanina, chrześcijanina wyznania koptyjskiego. Nazywał się on Mark Basseley Youssef, który także używał pseudonimu "Sam Bacile", był jednak finansowany, wedle brytyjskiego dziennika "The Daily Telegraph", przez "syjonistów". Dotacje na produkcję tego filmu wynosiły 5 milionów dolarów. Niestety, nic nie wiemy, jacy to "syjoniści" finansowali ten film.
Marne w swej istocie wideo, w języku arabskim, umieszczone w Internecie, spełniło zamierzone zadanie. W interesie fundamentalistów i terrorystów islamskich film ten wywołał zamierzone skutki. Poderwał masy młodych muzułmanów do walki przeciwko znienawidzonemu imperializmowi "zachodniemu". Stojący za nimi przywódcy znaleźli przekonujący powód, aby poderwać do rewolty masy fanatyków. Nic lepszego dla nich niż obrona dobrego imienia świętego Mahometa.


W rezultacie film ten jest odpowiedzialny jak dotychczas za śmierć około 75 ludzi w różnych krajach. Rząd amerykański nie miał wyboru, potępiając ten film, aczkolwiek skazanie producenta napotyka na trudności z uwagi na konstytucyjnie zagwarantowaną "wolność słowa". Wsadzono więc Marka Basseleya Youssefa za uprzednie przestępstwa, za które był on skazany na więzienie, ale w zawieszeniu. Miał on podobno 60 kont bankowych i 600 kart kredytowych. Rząd jest więc na rozdrożu, czy skazać go za uprzednie winy, czy też za nowe. Na razie więc Mark siedzi w Kalifornii w więzieniu i czeka na wyrok, a sędziowie i rząd z zakłopotaniem drapią się w głowę.
A jakie korzyści wyciągnęli z zaistniałej sytuacji "syjoniści"? Śmierć amerykańskiego ambasadora wywołała, z jednej strony, wzrost wrogości wobec terrorystów, ale z drugiej strony, postawiła wielu Amerykanów przed pytaniem, czy warto się wplątywać w wewnętrzne rozrachunki świata muzułmańskiego i może zostawić ich własnemu losowi.
Na razie sytuacja jest niejasna i nie wiadomo, jaki będzie miała wpływ na dalsza politykę Stanów Zjednoczonych w stosunku do krajów objętych tak zwaną Wiosną Arabską, której końca nie widać.

Prezydenckie wybory
My tu gadu-gadu, a mamy przecież zbliżające się wybory prezydenckie, czyli widowisko na cztery fajerki i tysiące fajerwerków. Najmądrzejszy z kandydatów, Ron Paul, który mówił, że na wojny nas nie stać, bo jesteśmy bankrutami, został zablokowany przez własnych "przyjaciół" z Partii Republikańskiej. Nic dziwnego, bo przecież nikt nie lubi, aby wytykać mu prawdę.
Został "konserwatystom" enigmatyczny mormon, Romney. Trudno uwierzyć, że w kraju, w którym 40 proc. ludzi wierzy w każde słowo pisane w Starym (i Nowym) Testamencie, jest możliwość, że mormon, którego religia nie ma nawet 200 lat, może wygrać wybory. Z drugiej strony barykady mamy urzędującego prezydenta, Baracka Obamę, który stara się wykorzystać ostatni kryzys i bezrobocie do podniesienia własnej pozycji.
Kraj, wedle Obamy, został podzielony na trzy grupy; około 50 proc. podatników, którzy nie płacą żadnych federalnych podatków, bo albo są za biedni, zarabiając poniżej 50.000 dol. na rodzinę rocznie i mają różnego rodzaju odliczenia, albo są na zasiłkach lub emeryturach. Następną grupę stanowi 47 proc. ludzi, którzy zarabiają więcej niż 50.000 dol. i mniej niż milion. Na końcu jest 3 proc. ludzi, którzy zarabiają więcej niż 1.000.000 dol. rocznie.


Rzecz w tym, że liczba podatników, którzy nie płacą legalnie żadnego podatku, wzrosła między rokiem 1970 i 2009 czterokrotnie z 12 do 49 proc.Także liczba ludzi na zasiłkach chorobowych wzrosła z 1,8 proc. za czasów prezydentury Nixona do 6 proc. za czasów Obamy. Wzrost ten miał miejsce niezależnie od wybranego prezydenta. Miał on miejsce za czasów prezydentury Busha, Clintona i ostatnio Obamy. Czyżby ludzie nagle zaczęli więcej chorować i stali się bardziej ułomni? Bynajmniej, jest to cecha ukrytego bezrobocia, które zepchnęło ludzi pracujących na pozycje inwalidów z powodu eksportu miejsc pracy do krajów Trzeciego Świata, głównie Chin. Kto jest temu winny?
Ano, wszyscy po trochu: menedżerowie wielkich firm, których kariera zależy od dochodów firmy, przekonali administrację kraju, że eksport przemysłu jest z korzyścią dla kraju. Przeciętni obywatele cieszący się z tanich produktów w domach towarowych. Związki zawodowe, które spowodowały, że wysokie płace nie są konkurencyjne z płacami w Chinach. Internet, który spowodował szybkość przekazu informacji, i automatyzacja, która spowodowała, że jakość produktów wytwarzanych w Chinach równa się jakości w USA, rząd, aby obniżyć poziom pracowniczej rewolucji, postanowił kosztem zadłużenia przesunąć część pracowników z grupy aktywnie poszukujących pracy do grupy inwalidów. Niektórym to się nawet podoba. To jest tylko początek czynników odpowiedzialnych za bieżący kryzys.
O te 47 proc. ludzi płacących podatki walczy Obama z Romneyem. Obama, reprezentujący klasę "ludzi zamożnych", ale nie "bogatych" (milionerów), przekonuje, że kontynuacja jego prezydentury będzie korzystna dla nich. Wiedząc, że kraj jest zadłużony po uszy, krytykuje milionerów, że nie płacą większych podatków. Rzecz jednak w tym, że zadłużenie kraju jest tak potężne, że nawet konfiskata całego dochodu "milionerów" nie rozwiąże na dłuższą metę problemu zadłużenia. Jest to jednak dobry chwyt psychologiczny, bo społeczeństwo amerykańskie, które kiedyś patrzyło z podziwem na ludzi, którzy się wybijali ponad przeciętność, stało się bardziej zawistne i "socjalistyczne". Stało się bardziej zależne od rządowej pomocy. Być może, że Obama, stosując "walkę klasową" jako argument polityczny, wygra wybory.
Po części jest to wina magików z Wall Street, którzy zarabiali krocie, kiedy ich banki sięgały po rządową, czyli podatników, jałmużnę. Bankierzy stracili na popularności, a z nimi także drobni biznesmeni, którzy zarabiają pieniądze własną pomysłowością i ciężką pracą, i którzy tworzą nowe miejsca pracy.


W pewnej mierze kraj jest gotowy do rewolucji, może nie jutro, ale kiedyś, pojutrze, bo jak wiadomo, kryzysu nie da się pokonać ani przez drukowanie pieniędzy, ani przez konfiskatę majątków. Drukowanie pieniędzy w wariancie QE3, jaki szykuje nam nasz rząd, zapowiada inflację. Inflacja natomiast prowadzi nie tylko do zaburzenia cen, ale też do rozprzężenia społecznego, które z kolei prowadzi do rozwiązań totalitarnych i walki klasowej, religijnej lub mniejszościowej.
Na kanwie inflacji w Niemieckiej Republice Weimarskiej wypłynął "zbawca narodu niemieckiego" Hitler. Czy wygra nasze wybory Obama, czy Romney, nie widzę wielkiej różnicy. Niestety, nikt nie jest w stanie powiedzieć narodowi przykrej prawdy, że trzeba żyć na miarę swoich możliwości.


Jan Czekajewski – Columbus, Ohio

Opublikowano w Oferta z Polski
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.