Jak to na wojence ładnie, kiedy…
Czas leci i prawie dobijamy do następnych wyborów prezydenckich. Mój kandydat, na którego uprzednio głosowałem, Barack Obama, zawiódł moje oczekiwania. Wkrótce po wyborach otoczył się doradcami z wielkich banków, odpowiedzialnych w dużej mierze za kryzys, który trwa do dzisiaj i którego końca nie widać. Także moje oczekiwania, że prezydent szybko wycofa się z dwu wojen zaczętych przez jego poprzednika, spaliły na panewce. Co prawda, jakoby nie mamy już żołnierzy w Iraku, ale mamy bazy i żołnierzy w Kuwejcie, w którym rządy tam panujące są pod znakiem zapytania z uwagi na wielkie demonstracje tubylców, o których nie pisze nasza prasa. Po wycofaniu wojska z Iraku kraj ten, który winien być nam "wdzięczny" za wyzwolenie, zaczyna być coraz bardziej niezależny.
Amerykanie także tracą kontrolę nad rządem w Bagdadzie, który nawet pozwala sobie na flirt z Iranem i sprzedaje ropę za pół ceny zrewoltowanej Syrii. Podobnie stało się w Afganistanie. Prezydent Obama wysłał tam dodatkowe 30 tysięcy żołnierzy, aby ich następnie wycofać.
Społeczeństwo uzależnione od telewizji jak od narkotyku daje się łatwo manipulować. Dziesięć lat temu w USA 80 proc. samochodów miało przyklejone naklejki z napisem "Popieramy naszych żołnierzy", a dzisiaj nie zauważyłem żadnego. Nie znaczy to, że żołnierze nie umierają, tylko społeczeństwo przestało się przejmować ich śmiercią. Badanie opinii publicznej wykazuje, że tylko 3 proc. populacji uważa wojny, jakie prowadzimy, za ważny element w wyborach prezydenckich. Okazuje się, że kura w garnku albo hamburger w garści jest ważniejszy niż śmierć młodych ludzi, którzy zapisali się do wojska z braku innej pracy. Oczywiście, jeśli śmierć naszych chłopców jest bolesna, to śmierć setek tysięcy ludzi innej wiary i kultury jest jeszcze bardziej obojętna.
Wydawałoby się, że przewlekłe dwie wojny, w Iraku i Afganistanie, dały nauczkę rządowi, że należy dobrze pomyśleć, zanim się wdamy w następną "interwencję". Niestety, wypadki w Afryce Północnej, tak zwana Wiosna Arabska, nie obeszły się bez naszego udziału w Libii. W konsekwencji reżym Kadafiego został zastąpiony przez różne uzbrojone bandy, które są bardziej wrogie Ameryce niż uprzedni rząd. Partie wrogie "Zachodowi" przejmować zaczęły władzę od Libii, przez Maroko i Tunezję, Mali, do Egiptu. Nasze koło "przyjaciół" się kurczy i, wedle mnie, tylko kwestia czasu, jak upadnie Królestwo Arabii Saudyjskiej i Zjednoczone Emiraty zasobne w ropę. Wtedy, niestety, Ameryka nie będzie miała wyjścia i wplącze się w wielką wojnę o ochronę zasobów ropy naftowej, której wynik trudno przewidzieć.
W jednym z artykułów opublikowanych na popularnym portalu internetowym, America On Line (AOL), autor sugeruje, że koszt galonu benzyny w USA nie wynosi 4 dol. (około 1 dol. za litr), ale dwa razy drożej, jeśli się policzy koszty naszego zaangażowania w wojny w Iraku i Afganistanie. Autor nie owija w bawełnę faktu, że w gruncie rzeczy nie chodzi nam w tych wojnach o demokrację, ale o ropę.
Jest to duże uproszczenie, bo inne elementy polityczne także wchodzą w rachubę, między innymi zagrożenie dla Izraela ze strony fanatyków islamskich. Koszty wojny w Afganistanie same w sobie są olbrzymie. W informacji dostępnej z raportów Pentagonu, koszt wykrywania prowizorycznych min, jakie stosują nagminnie talibowie w walce z żołnierzami "koalicji", wynosi około miliarda dolarów. Min takich talibowie produkują podobno 16-19 tysięcy rocznie. Nie potrzeba być wielkim strategiem, aby policzyć, że Stany Zjednoczone zostaną pokonane nie na polu walki, ale na polu ekonomicznym, gdyż dla talibów koszt produkcji takich prowizorycznych ładunków wybuchowych nie może być większy niż 100 dolarów za sztukę.
Prawdziwe życie Mahometa (The Real Life of Muhammad)
Ostatnio rozpowszechniony przez Internet antyislamski film szkalujący Mahometa jest na rękę fundamentalistom islamskich, jak i wrogim im syjonistom, w których interesie jest wciągnięcie Stanów Zjednoczonych w antyislamski konflikt. Scenariusz do tego filmu był napisany przez Egipcjanina, chrześcijanina wyznania koptyjskiego. Nazywał się on Mark Basseley Youssef, który także używał pseudonimu "Sam Bacile", był jednak finansowany, wedle brytyjskiego dziennika "The Daily Telegraph", przez "syjonistów". Dotacje na produkcję tego filmu wynosiły 5 milionów dolarów. Niestety, nic nie wiemy, jacy to "syjoniści" finansowali ten film.
Marne w swej istocie wideo, w języku arabskim, umieszczone w Internecie, spełniło zamierzone zadanie. W interesie fundamentalistów i terrorystów islamskich film ten wywołał zamierzone skutki. Poderwał masy młodych muzułmanów do walki przeciwko znienawidzonemu imperializmowi "zachodniemu". Stojący za nimi przywódcy znaleźli przekonujący powód, aby poderwać do rewolty masy fanatyków. Nic lepszego dla nich niż obrona dobrego imienia świętego Mahometa.
W rezultacie film ten jest odpowiedzialny jak dotychczas za śmierć około 75 ludzi w różnych krajach. Rząd amerykański nie miał wyboru, potępiając ten film, aczkolwiek skazanie producenta napotyka na trudności z uwagi na konstytucyjnie zagwarantowaną "wolność słowa". Wsadzono więc Marka Basseleya Youssefa za uprzednie przestępstwa, za które był on skazany na więzienie, ale w zawieszeniu. Miał on podobno 60 kont bankowych i 600 kart kredytowych. Rząd jest więc na rozdrożu, czy skazać go za uprzednie winy, czy też za nowe. Na razie więc Mark siedzi w Kalifornii w więzieniu i czeka na wyrok, a sędziowie i rząd z zakłopotaniem drapią się w głowę.
A jakie korzyści wyciągnęli z zaistniałej sytuacji "syjoniści"? Śmierć amerykańskiego ambasadora wywołała, z jednej strony, wzrost wrogości wobec terrorystów, ale z drugiej strony, postawiła wielu Amerykanów przed pytaniem, czy warto się wplątywać w wewnętrzne rozrachunki świata muzułmańskiego i może zostawić ich własnemu losowi.
Na razie sytuacja jest niejasna i nie wiadomo, jaki będzie miała wpływ na dalsza politykę Stanów Zjednoczonych w stosunku do krajów objętych tak zwaną Wiosną Arabską, której końca nie widać.
Prezydenckie wybory
My tu gadu-gadu, a mamy przecież zbliżające się wybory prezydenckie, czyli widowisko na cztery fajerki i tysiące fajerwerków. Najmądrzejszy z kandydatów, Ron Paul, który mówił, że na wojny nas nie stać, bo jesteśmy bankrutami, został zablokowany przez własnych "przyjaciół" z Partii Republikańskiej. Nic dziwnego, bo przecież nikt nie lubi, aby wytykać mu prawdę.
Został "konserwatystom" enigmatyczny mormon, Romney. Trudno uwierzyć, że w kraju, w którym 40 proc. ludzi wierzy w każde słowo pisane w Starym (i Nowym) Testamencie, jest możliwość, że mormon, którego religia nie ma nawet 200 lat, może wygrać wybory. Z drugiej strony barykady mamy urzędującego prezydenta, Baracka Obamę, który stara się wykorzystać ostatni kryzys i bezrobocie do podniesienia własnej pozycji.
Kraj, wedle Obamy, został podzielony na trzy grupy; około 50 proc. podatników, którzy nie płacą żadnych federalnych podatków, bo albo są za biedni, zarabiając poniżej 50.000 dol. na rodzinę rocznie i mają różnego rodzaju odliczenia, albo są na zasiłkach lub emeryturach. Następną grupę stanowi 47 proc. ludzi, którzy zarabiają więcej niż 50.000 dol. i mniej niż milion. Na końcu jest 3 proc. ludzi, którzy zarabiają więcej niż 1.000.000 dol. rocznie.
Rzecz w tym, że liczba podatników, którzy nie płacą legalnie żadnego podatku, wzrosła między rokiem 1970 i 2009 czterokrotnie z 12 do 49 proc.Także liczba ludzi na zasiłkach chorobowych wzrosła z 1,8 proc. za czasów prezydentury Nixona do 6 proc. za czasów Obamy. Wzrost ten miał miejsce niezależnie od wybranego prezydenta. Miał on miejsce za czasów prezydentury Busha, Clintona i ostatnio Obamy. Czyżby ludzie nagle zaczęli więcej chorować i stali się bardziej ułomni? Bynajmniej, jest to cecha ukrytego bezrobocia, które zepchnęło ludzi pracujących na pozycje inwalidów z powodu eksportu miejsc pracy do krajów Trzeciego Świata, głównie Chin. Kto jest temu winny?
Ano, wszyscy po trochu: menedżerowie wielkich firm, których kariera zależy od dochodów firmy, przekonali administrację kraju, że eksport przemysłu jest z korzyścią dla kraju. Przeciętni obywatele cieszący się z tanich produktów w domach towarowych. Związki zawodowe, które spowodowały, że wysokie płace nie są konkurencyjne z płacami w Chinach. Internet, który spowodował szybkość przekazu informacji, i automatyzacja, która spowodowała, że jakość produktów wytwarzanych w Chinach równa się jakości w USA, rząd, aby obniżyć poziom pracowniczej rewolucji, postanowił kosztem zadłużenia przesunąć część pracowników z grupy aktywnie poszukujących pracy do grupy inwalidów. Niektórym to się nawet podoba. To jest tylko początek czynników odpowiedzialnych za bieżący kryzys.
O te 47 proc. ludzi płacących podatki walczy Obama z Romneyem. Obama, reprezentujący klasę "ludzi zamożnych", ale nie "bogatych" (milionerów), przekonuje, że kontynuacja jego prezydentury będzie korzystna dla nich. Wiedząc, że kraj jest zadłużony po uszy, krytykuje milionerów, że nie płacą większych podatków. Rzecz jednak w tym, że zadłużenie kraju jest tak potężne, że nawet konfiskata całego dochodu "milionerów" nie rozwiąże na dłuższą metę problemu zadłużenia. Jest to jednak dobry chwyt psychologiczny, bo społeczeństwo amerykańskie, które kiedyś patrzyło z podziwem na ludzi, którzy się wybijali ponad przeciętność, stało się bardziej zawistne i "socjalistyczne". Stało się bardziej zależne od rządowej pomocy. Być może, że Obama, stosując "walkę klasową" jako argument polityczny, wygra wybory.
Po części jest to wina magików z Wall Street, którzy zarabiali krocie, kiedy ich banki sięgały po rządową, czyli podatników, jałmużnę. Bankierzy stracili na popularności, a z nimi także drobni biznesmeni, którzy zarabiają pieniądze własną pomysłowością i ciężką pracą, i którzy tworzą nowe miejsca pracy.
W pewnej mierze kraj jest gotowy do rewolucji, może nie jutro, ale kiedyś, pojutrze, bo jak wiadomo, kryzysu nie da się pokonać ani przez drukowanie pieniędzy, ani przez konfiskatę majątków. Drukowanie pieniędzy w wariancie QE3, jaki szykuje nam nasz rząd, zapowiada inflację. Inflacja natomiast prowadzi nie tylko do zaburzenia cen, ale też do rozprzężenia społecznego, które z kolei prowadzi do rozwiązań totalitarnych i walki klasowej, religijnej lub mniejszościowej.
Na kanwie inflacji w Niemieckiej Republice Weimarskiej wypłynął "zbawca narodu niemieckiego" Hitler. Czy wygra nasze wybory Obama, czy Romney, nie widzę wielkiej różnicy. Niestety, nikt nie jest w stanie powiedzieć narodowi przykrej prawdy, że trzeba żyć na miarę swoich możliwości.
Jan Czekajewski – Columbus, Ohio