Moich słów kilka o premierze filmowej, na jakiej byłem w ostatnią niedzielę, 18 stycznia, w Polskim Centrum Kultury w Mississaudze.
"Nie o Mary Wagner" nie jest rzeczywiście filmem o tej niezwykłej dziewczynie, ale o naszym upadłym rodzaju ludzkim. Film, jak każdy film Grzegorza Brauna, jest świetny, chociaż tym razem jest to "świetność" bardzo bolesna, tragiczna. Pokazuje jak kawa na ławę, że tzw. aborcja to nic innego, tylko sekcja zwłok, ale dokonywana na żywym i bezbronnym człowieku, który ma zależnie od "okoliczności" kilka tygodni lub maksimum 9 miesięcy życia za sobą. Powstawanie i rodzenie się kolejnego życia dziecka jest największym cudem świata (czytaj Boga), jaki się dokonuje, albo jest rozrywane na kawałki i utylizowane.
Wszystko w imię prawa i pod jego ochroną, a wszelkie próby zapobieżenia tym strasznym decyzjom ojca i matki, bo to wspólna odpowiedzialność, nawet tak delikatne jak te stosowane przez Mary, są traktowane jako zakłócenie prawa, jako zakłócenie działalności gospodarczej tych katów i ich pomocników. Wliczam w nich również tych, co stanowią takie "prawo". Straszny ich los, bo kiedyś i oni staną przed Sądem Najwyższym.
Nie jestem dobrym mówcą, głos i ręce mi drżą, gdy zabieram głos publicznie, a szczególnie wtedy, gdy ktoś krzyknie, tak jak tego dnia – "nie na temat!".
To było na temat, proszę Pana.
A powiedziałem tylko to, że taki film powinien być pokazany w polskim Sejmie, gdzie prawo takie będzie znów kiedyś stanowione, oraz powinien być z obowiązku Kościoła pokazywany we wszystkich kościołach w Polsce – bo tam to MOŻE jeszcze by to przeszło, a tutaj w Kanadzie to już z pewnością nie. Kościół jest już za słaby, bo już dawno oddał swoje prerogatywy za cenę kolejnych srebrników. Judaszów ci u nas pod dostatkiem.
To jest walka na poziomie duchowym i bez pomocy zdrowego Kościoła jest z góry przegrana.
Na sali było sporo ludzi, ale tych, których temat najbardziej dotyczył, ludzi młodych, była malutka garstka. Może chociaż tutejsze polskie szkoły zechcą podjąć próbę pokazywania tego filmu w swoich starszych klasach?
Ograniczanie się do pokazywania tego strasznego obrazu tylko w kołach emerytów, a nie obrażając nikogo, tak to trochę wyglądało, pokazywanie go w celu przekonania przekonanych, jest też tragiczną pomyłką.
O to postulowałem, a dość dziwna dla mnie reakcja samego p. Brauna, który, odpowiadając, stwierdził coś takiego, że przeceniam możliwości oddziaływania filmu dokumentalnego na rzeczywistość – chyba że coś przekręciłem (czy ktoś to też tak odebrał?), żałuję, że się nie upewniłem – też była dla mnie dość smutna.
Liczyłem chociaż na obietnicę podjęcia takich prób w Polsce, ale z pewnością nie usłyszałem takich słów.
Po co zatem prowadzić taką działalność gospodarczą w formie kolejnych, naprawdę świetnych filmów, które niczego nie mogą zmienić?
Roman Dorna
Odpowiedź redakcji: Szanowny Panie Romanie, zamiast narzekać, że było mało młodych ludzi, trzeba było przyprowadzić własne dzieci. Zamiast narzekać, że reżyser nie robi tego czy owego, trzeba było samemu rozesłać film do posłów w Polsce (można go w Polsce nabyć bardzo tanio hurtem właśnie z myślą o rozdawaniu). Nic nie stoi na przeszkodzie, by Pan zainteresował szkoły pokazem, może jakiś gdzieś zorganizował. Słowem, wiele osób wie, co należy robić, a mało robi. Narzekać zawsze jest najłatwiej.
•••
Szanowny Panie Redaktorze!
W moim liście dotyczącym słabego przebijania się polskich filmów na światowe ekrany wyraziłem pogląd, że czegoś im brakuje. No bo przygniatane są z kretesem przez twórczość wiążącą się z Polską, ale przedstawiającą rzeczywistość tendencyjnie w krzywym zwierciadle.
W słusznym (oczywiście!) komentarzu do moich opinii Pan Redaktor jednak minął się z targetem, tak jak "Target" wziął rozbrat z Kanadą. Popularność międzynarodowa!
Oczywiście oglądam filmy G. Brauna, słuszne i ciekawe. Ale cieszyłoby mnie, gdyby nie pokazywano ich w Mississaudze polonusom, ale także – jak wspomniałem – na światowych ekranach. I żeby były też komentowane poza naszym środowiskiem*. Z tym się łączy też co innego.
Od lat, odkąd wybuchnęła wolność po upadku (albo zakamuflowaniu się) PRL-u, odzywają się głosy, żeby zaprzestać powtórek "Czterech pancernych i psa" czy "Stawki".
Prawdziwe losy pancerniaków z armii Berlinga były raczej opłakane. Dowodzone przez nieudolnych sowieckich oficerów czołgi topniały jak wiosenny śnieg. W tym samym czasie czołgi gen. Maczka wyzwalały Holandię. I co? Mamy udany serial o tym? A dzielny kpt. Klos z NKWD (?). "Nasz" człowiek w Abwehrze? Pełne zakłamanie. Ale oglądalność duża – i o to chodzi. Pisze się książki i robi filmy, żeby ludzie je oglądali, a nie do szuflady albo dla wąskiego grona lokalnych odbiorców tylko. Brak twórcom "rozmachu".
Dzisiaj mija 70 lat od dnia, kiedy pod Krakowem zostaliśmy wyzwoleni (bez jednego wystrzału – bo Niemcy uciekali z zamykającego się kotła) przez czerwonoarmistów. Nie było między nimi naszych pancernych niestety. Oni zostali potem do imentu wybici na Wale Pomorskim. Zastanawiające, czy to posyłanie ich na najtrudniejsze odcinki – pod kiepskim, niefachowym dowództwem – nie było działaniem celowym? Pewno było. Ale dzieci i wnuki tego tak nie zapamiętają, a szkoda. Może jeszcze się znajdą zdolni twórcy, którzy potrafią "przykuć" do TV parę pokoleń – albo (dlaczego nie?) zdobywać Oscary za prawdziwe historie. Oby.
Z poważaniem
Ostojan
Toronto, 17.01.2015
*Mamo – chwalą nas! Kto? Wy mnie, a ja was.
Odpowiedź redakcji: Szanowny Panie Janie, odpowiem krótko, w dystrybucji, jak w gospodarce, gorszy pieniądz wypiera dobry pieniądz, a dlaczego tak jest, niech Pan zapyta tych, co dystrybucję mają w rękach. I zamiast gadać farmazony, popatrzy na to, jakie filmy dofinansowywało w minionych latach warszawskie Ministerstwo Kultury, a jakim finansowania odmawiało. Film to narzędzie kreowania obrazu świata. Dlatego nie ma lekko, bo nie ma Polski. A raczej jest, tylko że nie nasza. Zapraszam też do włączenia się w pokazywanie filmów p. Brauna "nie tylko polonusom". Wiele z nich jest w wersji angielskiej i doskonale się do tego nadaje.