http://www.goniec24.com/goniec-zycie-polonijne/item/5349-z-harcerstwa-si%c4%99-nie-wyrasta#sigProId7e4f6fdeb1
Po krótkiej, acz wielce konkretnej korespondencji z kierownikiem stanicy "Karpaty" dh. hm. Włodkiem Ziembą i opiekunką tejże dh. Anną Psuty podjęłam wyzwanie. "Jak służba, to służba!" Na przeszkodzie w realizacji stała moja pycha, wysokie mniemanie o sobie i przekonanie, że nie może mieszać w garnku osoba, która stosunkowo niedawno sama była komendantem Akcji Letnich w Polsce, prowadziła czasem dwa obozy na raz i równocześnie była kwatermistrzem.
Jak taki człowiek "orkiestra" może przywdziać kucharski czepek (nie bardzo twarzowy) i być zamknięty w pomieszczeniu wprawdzie o niemałej kubaturze ale wypełnionej oparami zup, olejów i sosów?
Jak można przesiedzieć kilkanaście godzin, pilnując zawartości w garnkach, gdy wokół tyle się dzieje, a jezioro pięknie się skrzy?
Na odpowiedź nie musiałam długo czekać, okazało się, że można, gdy współpracuje się z zespołem ludzi, którzy z radością i kreatywnością pracują dla dzieci, którzy chętnie włączają się, gdy uważają, że sytuacja wymaga ich obecności.
Gdy teraz, już z perspektywy czasu wspominam tę walkę z czasem, aby posiłki były punktualnie, różne obrazy, osoby i sytuacje stają mi przed oczami. Jak choćby Mariola – pielęgniarka, która odziana w zielone rękawiczki, również zmywała naczynia po posiłkach, przestrzegając procedury płukania w odpowiednio dezynfekujących środkach.
Ania – robiąca doskonałe sosy i sekundująca mi w kulinarnych potyczkach, abym nie została sama na placu boju, gdy kolejna osoba do kuchni nie zgłosiła się, choć gorąco zapewniała o przyjeździe.
Agnieszka, opiekunka, zjawiająca się o 7 rano w kuchni, chociaż mogła jeszcze chwilkę pospać przed pobudką lub powitać dzień nad jeziorem która, doskonale rozrabiała ciasto na naleśniki i pomagała w smażeniu 152 sztuk a czasem i 180!
Aneta – opiekunka, która gdy tylko czas na to pozwalał, ze zniewalającym uśmiechem pytała "w czym mogę pomóc?".
Ela – pomocna przy wydawaniu posiłków i wielu innych czynnościach.
Druhna Ewa nadzorująca "cały ten zgiełk" i emanująca spokojem we wszystkich sytuacjach, w których emocje i zmęczenie mogły popsuć "sielsko-anielskie" szyki. Może i brzmi to jak 'kolonijne echo", tak popularne niegdyś w Polsce, ale nie sposób nie wymienić tych osób i sprawić, by poczuły się docenione.
Jak widać z powyższej migawki zdarzeń, "gartkotłukowanie" może dać niemałą satysfakcję, poczucie fantastycznej kulinarnej przygody i zjednać sobie wiele życzliwości dzieci i rodziców.
To niebywałe, jak można się cieszyć z tego, że dzieci z radością pałaszują, że przychodzą po dokładki i piszą o jedzeniu w listach do rodziców.
To niebywałe, jak bardzo cała kadra może dla dobra kolonistów być zaangażowana w przygotowanie i podawanie posiłków, jak może czynić to z radością i ku uciesze podopiecznych.
Nie miałam wiele czasu na relaks, ale dzięki temu iż do kuchennej ekipy dołączyła w drugim tygodniu nowo przybyła Aneta (opatrzmy ją mianem – niezastąpiona), "kuchenne rewolucje" stały się dla mnie fantastyczną przygodą i niemalże pasją!
Wyżywienie dzieci, przy tak napiętym programie, było wszak sprawą priorytetową. A dzięki doskonałemu zgraniu i harmonii dusz udawało nam się nawet wymknąć czasem aż na półgodzinne przerwy nad jezioro i podładować akumulatory.
Ten błogi relaks wymuszał na nas druh hm. Włodek Ziemba, doskonały organizator, zawsze tryskający humorem i okruchami złotych myśli. To on sprawił, iż moje przekonanie, że pozycja w kuchni jest czymś deprecjonującym, uległa całkowitemu przeobrażeniu.
Harcmistrz, niegdyś komendant chorągwi, z niebywałym poświęceniem i umiejętnościami obejmował całość, a przy tym, gdy zaszła taka potrzeba, niósł pomoc w kuchni. ("Jesteśmy tam, gdzie nas potrzebują.") Pamiętam moment, gdy przez dwie godziny rozbijał kotlety schabowe dla całej kolonii (oj, wymagało to niemałego samozaparcia, zwłaszcza iż tłuczek dość malutki, a kotlet niczego sobie). To on sprawił, iż zrozumiałam, że poznanie samego siebie bywa często niedoskonałe, ponieważ funkcjonujące w nas mechanizmy sprawiają, iż uważamy, że jesteśmy stworzeni do wyższych celów.
Te obrazki z życia kolonii uwrażliwiły moje wnętrze i sprawiły, iż przynajmniej przez ten moment doświadczyłam uważniejszego wglądu w swoje wnętrze.
Irena to kolejna postać, której nie należy pominąć. Kulinarna profesjonalistka, aczkolwiek zajmująca się obecnie promowaniem twórczości swojego męża – wybitnego ikonografa. Pomimo napiętego programu (Studio Tour July 18 & 19 – Holy icon studio) towarzyszyła mi przez pierwsze i ostatnie dni, aby pomóc zapiąć wszystko na ostatni guzik.
Nie bez znaczenia także była dla mnie pomoc phm. Henryka Pyza, szczepowego stanicy "Giewont", oraz niebywale utalentowanego kulinarnie szefa kuchni Bogdana, który bodajże od 15 lat umila pobyt uczestnikom obozu fantastycznymi specjałami.
Ilekroć gnana niepokojem przestąpiłam próg Stanicy spotkała mnie pomoc i życzliwe przyjęcie. Za każdym razem wychodziłam ze słowami, pomagamy, bo. (i tu brzmiały jako motto słowa pieśni) "harcerze to jedna rodzina, starszy czy młodszy, chłopak czy dziewczyna".
W ostatni dzień podeszłam do komendanta obozu Konrada Dąbrowskiego i ku jego zdumieniu oświadczyłam – "wydawało mi się, że byłam jedną z najlepszych komendantek Akcji Letnich w Polsce, ale teraz, gdy obserwowałam Twoją pracę i wodzów, pozwól, że oddam palmę pierwszeństwa Waszemu zespołowi. Spojrzał na mnie uważniej niż dotychczas i powiedział – "to dla mnie zaszczyt".
A dla mnie oprócz zaszczytu, radość i przekonanie, że moja kuchenna aktywność miała sens i była dla mnie ze wszech miar ważna, bo pozwoliła mi zrozumieć, że z harcerstwa się nie wyrasta, i jeśli potrafimy służyć innym, nasze wspomnienia przemówią do nas niepowtarzalnym pięknem.