Oto weszliśmy na tych parę godzin w proponowany przez wykonawców świat teatru – i poczuliśmy się dobrze jak za "dawnych" czy niedawnych czasów, kiedy teatr nie był po to, by szokować, demaskować i obnażać ludzką nicość, a po prostu spełniał swoją rolę "zwierciadła przy drodze" (jak chciał Szekspir), w którym każdy mógł, idąc zobaczyć siebie...
***
Czas pomówić o sztuce. Reżyser, Janusz Dybel, o którym szerzej powiemy za chwilę, sięgnął po bezpretensjonalną, zapomnianą ramotkę XIX-wiecznego dramatopisarza i recenzenta teatralnego Zygmunta Przybylskiego, który w latach 1856–1909 był dyrektorem teatru lwowskiego, a następnie przez 8 lat – dyrektorem teatru ogródkowego w Warszawie. "Wicka i Wacka, czyli jakoś to będzie" napisał w roku 1893, tworząc urokliwą komediofarsę, którą trzeba było jednak umieć odkurzyć i nadać jej na scenie walor rozrywki w dobrym stylu. A tu Janusz Dybel był niedościgniony. Ten niezwykły samouk, który powinien był zostać aktorem zawodowym, ale zabrakło być może w odpowiednim czasie determinacji czy siły przebicia, by pójść drogą artystyczną – w młodości zdobywał w kraju pierwsze nagrody na wojewódzkich konkursach recytatorskich, zresztą już w szkole nauczyciele zlecali mu przygotowanie szkolnych programów artystycznych na różne uroczystości – i nigdy się nie zawiedli.
Założenie rodziny, troska o nią, potem emigracja do Kanady – wszystko to odcięło pana Janusza od umiłowanej sceny, ale w latach dojrzałych nie zapomniał, jak bardzo kiedyś, jeszcze w kraju, pokochał teatr i wrócił do swej życiowej pasji na obczyźnie. Potrafił tą pasją zarazić innych, stworzył zespół "Centrum", który od 8 lat skupia około 20 osób, stanowiących jakby jedną rodzinę, ma też na szczęście salę do prób i występów – w Centrum Kultury im. Jana Pawła II. A ludzie z jego zespołu uwielbiają to, co razem tworzą – teatr jest ich sposobem na życie po pracy zawodowej. Pięcioro z nich nie ma jeszcze 35 lat, dwoje urodziło się w Kanadzie, reszta przyjechała tu w dziecięcym wieku, niemniej na scenie mówią piękną polszczyzną!
No i Janusz Dybel pozostaje wierny swemu posłannictwu (bo jak to inaczej nazwać...?) zarówno jako reżyser, jak i aktor. Zdołał, jak widać, zdobyć nie tylko zespół, ale i własną publiczność – a to na emigracji naprawdę niezwykłe.
***
W "Wicku i Wacku" występuje 14 osób, w tym całe rodziny, niektóre z nich są zresztą siłą napędową tego teatru, np. autorka scenografii i kostiumów Renata Krol-Wodka i jej mąż Jerzy Wodka, czy cała rodzina Kozłowskich: matka, ojciec, syn... Są też indywidualni zapaleńcy – jak chociażby Michał Zakrzewski...
Farsa – to może być i dla aktorów, i dla publiczności zabawa na cztery fajerki,oczywiście kiedy zespół jest zgrany i rozumie styl takiego typu teatru. A Dybel narzucił styl trafiający w dziesiątkę tego gatunku: nie przerysowywać zbytnio sytuacji i postaci, a jeśli to lekko i delikatnie, nie wywoływać za wszelką cenę śmiechu widowni – tylko w sposób subtelny zabawić się pokazaniem na scenie naszych człowieczych wad i ułomności.
Wszystkie sceny rozegrane zostały ze znawstwem ludzkiej natury, bez szokowania publiczności słownictwem czy obrazem brutalnego seksu – jak to teraz modne. Owszem, pokazane są budzące się uczucia między młodymi, no i zabawne wybiegi matki-wdowy, by wydać swe córki za mąż...
I tak zespół Janusza Dybla osiąga to, o co w farsie chodzi – w nakreślonych postaciach komedii pokazane zostały uniwersalne ludzkie wady, w których sami możemy odnaleźć swoje słabości i wady, by zrozumieć, że wyrozumiałość powinna być najważniejszą cechą w kontaktach międzyludzkich.
A ponieważ to bardzo polska komediofarsa – przy okazji odsłonięte zostały nasze niektóre wady narodowe. W tym XIX-wiecznym saloniku szlacheckim kwitną polskie obyczaje, bo spotykają się typowi Polacy – wierni tradycji przodków, ale głusi na zgodne z nowym duchem czasu hasła postępu czy industralizacji, reprezentowane przez fabrykanta o znamiennym nazwisku Faust... Kupuje on od chłopów ziemię, zaczyna ją zdobywać od zrujnowanej szlachty, a nasi zdają się tego nie zauważać, żyją jak ich ojcowie, postęp dla nich nie istnieje. Młodych synów Klepackiego cechuje urocze lekkoduchostwo, a wszystkich razem przeświadczenie, że "jakoś to będzie". Ale gdy syn sąsiada sprzeniewierza majątek ojca, okazuje się, że bracia Klepaccy – to lekkoduchy o dobrym sercu. Dochodzi do sytuacji krytycznych, ale tu nieoczekiwanie wychodzi na jaw, czym dla młodych Klepackich i ich ojca (w którego postać wciela się Janusz Dybel) jest szlacheckie poczucie honoru, raz powiedziane "słowo Klepackich". Wszystko w takiej sytuacji musi zakończyć się dobrze – tak wysoko ongiś Polak cenił honor!
– Dziś możemy tylko zastanowić się, czy tak wysokie stawianie honoru nie przeszkadzało nam, Polakom, czasami w naszych dziejach uzyskać większego znaczenia dla Polski w świecie... Ważne, żeby w honorze było trochę poczucia realizmu, a nie tylko sam idealizm – snuje w rozmowie ze mną refleksję Janusz Dybel.
***
Komediofarsa oczywiście nie pretenduje do zbyt poważnej zadumy nad naturą Polaka – bo nie takie jest jej zadanie. Wszystko traktowane jest z lekkim przymrużeniem oka i nasze wady narodowe pokazane zostały w łagodnym zwierciadle satyry – pośmieliśmy się – co za uczucie ulgi...
A przecież nie chodzi o to, żebyśmy się stale bili w piersi – jak to też dzisiaj modne – jacy to my, Polacy, jesteśmy beznadziejni. Owszem, mamy fantazję i wyobraźnię, której niejeden naród mógłby nam pozazdrościć, a i poczucie solidarności w trudnych sytuacjach, co sztuka "Wicek i Wacek" świetnie potrafi uchwycić.
No i tak doszliśmy do sedna powodzenia tej komediofarsy na scenie "Centrum". Jest to teatr, który nie puszy się i nie nudzi, nie trąci patosem, nie udaje świątyni, nie ma ambicji imponować nowoczesnością, nie szokuje wulgaryzmami – owszem proponuje powrót do źródeł teatru – do prostoty i naturalności. Komedia toczy się lekko i wartko, jest dynamiczna i zagrana przez wszystkie 14 postaci ze scenicznym nerwem. Skłania do beztroskiego śmiechu i zdrowego odreagowania. Wychodzimy pełni najlepszej energii, a wielu po zakończeniu pobiegło za kulisy nie tylko, by pogratulować, ale i dać swe numery telefonów, by zawiadomić ich o następnym przedstawieniu. A tych miłośników kolejnych spotkań z Teatrem Centrum możemy poinformować, że następna inscenizacja – to będzie "Wojna z Babami" Stefana Turskiego z początku XX wieku, którą ten Teatr już kiedyś z powodzeniem uraczył publiczność – i tak się spodobała, że trzeba do niej powrócić. Radzę też wrócić do "Krowoderskich Zuchów", bo był to świetny wodewil tego samego Turskiego, wystawiony osiem lat temu, a ja do dziś pamiętam pełne temperamentu sceny śpiewane, tańczone i mówione, w których zaprezentował się cały zespół.
***
Może zmęczeni już jesteśmy tym ciągłym sięganiem do dna zła w człowieku, jakie lansują dziś zgodnie filmy i komiksy w telewizji czy w Internecie, karmiąc dzieci tym zatrutym pokarmem od zarania życia, wzbudzając w nich złe reakcje – a potem dziwimy się, że młodzi w Ameryce strzelają do dzieci i do starszych, urządzają "pokazówki" z zabijania, gdy mają broń w ręku...
Magia teatru polega na czymś innym. Janusz Dybel mówi, że przez kontakt z teatrem człowiek powinien stawać się lepszy, teatr może wyzwolić w nim dobro. Dla niego i dla jego zespołu Teatr "Centrum" jest odtrutką na dolegliwości życia, lekarstwem na trudne sprawy ludzkie.
No i tym "zwierciadłem przy drodze", w którym człowiek idący swoją ścieżką życia może się przejrzeć, by zrozumieć – czym jest poczucie ludzkiej wspólnoty na tym najdziwniejszym ze światów.
Krystyna Starczak-Kozłowska
Toronto